Blogi, d***kracja i d***tatura
Janusz Korwin-Mikke, komentując pomysł opodatkowania blogerów we Włoszech i słowa satyryka Beppego Grillo, który stwierdził, że „jeśli mnie do tego zmuszą, przeniosę się do jakiegoś państwa demokratycznego”, napisał, iż „P.Grillo się, oczywiście, głęboko myli. Właśnie w kraju d***kratycznym, gdzie blogerzy stanowią mniejszość, a konsumenci podatków Większość, zostaje On opodatkowany. Powinien przenieść się do kraju, gdzie panuje Król lub inny Tyran chroniący wszystkich, w tym i blogerów, przed Tyranią Większości. Oczywiście nie każdy tyran taki jest – ale ponieważ umysły twórcze uciekają pod panowanie takich właśnie tyranów, taka tyrania wygrywa z innymi tyraniami.”.
Myli się niestety również i Pan Janusz. Większość nie ma żadnego praktycznego interesu w opodatkowywaniu mniejszości – no, chyba, że byłaby to mniejszość wyjątkowo bogata. Załóżmy, że blogerzy stanowią 10% społeczeństwa. Jeżeli przeciętny bloger płaciłby rocznie podatek w wysokości np. 100 euro i wpływy z niego zostałyby rozdzielone mniej więcej po równo między całe społeczeństwo, to statystyczny nie-bloger zyskałby raptem jedną dziesiątą tego, co zapłaci statystyczny bloger, czyli 10 euro. Jest to suma zbyt niska, by większości opłacało się organizować koalicję na rzecz opodatkowania blogerów. Oczywiście, jeżeli blogerów w społeczeństwie jest mniej – np. 5% – to zysk nie-blogerów byłby jeszcze mniejszy.
Odwrotnie – mniejszość ma często interes w opodatkowaniu większości. Jeżeli 30 milionom Polaków zabierze się rocznie po 10 zł po to, by rozdzielić te pieniądze jako subwencję dla tysiąca osób, to każdy z tego tysiąca dostanie 300 tysięcy zł – sumę wystarczająco dużą, by opłacało się organizować lobbing. Z drugiej strony, 10 zł nie jest dla przeciętnego człowieka sumą na tyle dużą, by organizować kontrlobbing w jej obronie, a nawet śledzić informacje o tym, że ktoś te 10 zł zamierza zabrać. Jak zauważył Włodzimierz Gogłoza, „najsilniejszy wpływ na prawodawców będą zatem wywierały dobrze zorganizowane, małe grupy nacisku, łączące obywateli popierających projekt przynoszący im znaczne korzyści i zarazem nakładający małe koszty na liczne grono ich współobywateli”.
Prędzej można wyobrazić sobie sytuację, w której blogerzy (podobnie jak np. filmowcy) lobbują za przywilejami dla siebie (np. dofinansowaniem do blogów z budżetu państwa) i przywileje te faktycznie uzyskują, niż sytuację, w której cała reszta społeczeństwa żąda i uzyskuje opodatkowanie blogerów. Jakoś nie słyszałem, by pomysł włoskiego rządu podjęty został pod naciskami nieblogerskiej większości, domagającej się paru dodatkowych euro rocznie zysku dla siebie…
Jednak blogerzy są paradoksalnie już chyba zbyt liczną grupą, by zyski z możliwego opodatkowania nieblogującej większości przewyższały koszty lobbingu. Z drugiej strony, są wystarczająco liczni, by jakiejś mniejszej grupce opłacało się wysunąć i forsować pomysł ich „golenia”…
Demokracja nie zapobiega oczywiście – z przyczyn wyjaśnionych skrótowo powyżej, a dokładniej w pracy W. Gogłozy – opodatkowaniu tak większości społeczeństwa, jak i dużych jego podzbiorów na rzecz mniejszych, prężnych grupek. Przeciętny człowiek nie będzie organizował się w obronie 10 euro rocznie. (Co innego najprawdopodobniej, gdyby miało to być powiedzmy 100000 euro – jest jakaś granica, od której to zaczyna się opłacać). Tym bardziej nie zaangażuje się w obronę 10% społeczeństwa, które pisze sobie blogi i w tym przypadku suma może być znacznie większa. A w ostateczności się go przekupi, sypiąc trochę zabranego blogerom grosza na np. „służbę zdrowia” czy inne cele „socjalne”. Dlatego myli się Beppe Grillo, upatrując ratunku w przeniesieniu się do „kraju demokratycznego”. Ale myli się również i JKM, upatrując ratunek w dyktaturze czy monarchii.
Mechanizm wykorzystywania aparatu państwa do przymusowej redystrybucji dochodów jest bowiem taki sam i w demokracji, i w dyktaturze. I tu, i tu działają grupy nacisku. Różnica jest jedynie taka, że w demokracji granica, od której opodatkowywani ludzie zaczynają jednak stawiać opór jest niższa, bo koszt lobbingu wyborczego jest jednak niższy od kosztu zamachu stanu.
Do dyktatora może tak samo dotrzeć grupka lobbystów (na przykład członków jego aparatu władzy – np. armii – lub zaprzyjaźnionych z nimi ludzi biznesu – zwolennicy dyktatury zapominają, że tak naprawdę dyktator nigdy nie rządzi sam), przekonując go, by zabrał 30 milionom ludzi po 10 zł i oddał je wybranemu tysiącowi. No… zostawiając sobie z tego choćby i połowę. Dlaczego miałby się nie zgodzić? On sam na tym zyska i to podwójnie – zgarnie pieniądze i zdobędzie popleczników. Zawaha się dopiero wtedy, gdy zagrozi to przewrotem. Podczas gdy demokratyczny polityk zawaha się już wtedy, gdy zagrozi to kampanią wyborczą przeciw niemu.
Oczywiście, nie zawsze polega to na prostym opodatkowaniu jednych i daniu drugim. Często przybiera to postać monopoli czy upaństwowienia rozmaitych gałęzi gospodarki.
Jak pokazuje historia, królowie i dyktatorzy od zawsze nadawali rozmaitym ludziom i grupom formalne i nieformalne przywileje (privi leges – prawa prywatne, prawa na użytek prywatny) upoważniające często do „golenia” reszty społeczeństwa. Niby dlaczego statystyczny dzisiejszy dyktator czy król miałby zachowywać się inaczej?
Owszem, czasami może zdarzyć się dyktator-ideowiec. Ale większość dyktatur wygląda inaczej. W Birmie ludzie od 45 lat są wolni od Tyranii Większości. I co z tego? Roczny dochód na głowę wynosi w tym kraju 800 dolarów (podaję za Wikipedią, która informuje też, że „Birma, kiedyś jedno z najzamożniejszych krajów Azji południowo-wschodniej, obecnie zalicza się do jednego z biedniejszych krajów świata. Głównym problemem birmańskiej gospodarki jest brak odpowiedniej infrastruktury. Tory kolejowe są w opłakanym stanie, nie remontowane od wielu dziesięcioleci. Poza dużymi miastami, brak jest dróg o utwardzonej nawierzchni. Częste są przerwy w dostawach prądu. Część prywatnych przedsiębiorstw jest w całości własnością armii”). W sąsiadującej Tajlandii (demokratycznej, mimo iż formalnie monarchii) ok. 3000 dolarów.
Mieszkańcy Korei Północnej, Kuby czy Laosu też są od dawna wolni od Tyranii Większości. Niestety nic im to nie daje, bo siła ukryta w demokracjach pod płaszczykiem Tyranii Większości – Tyrania Mniejszości – gnębi ich bezpośrednio.
Fakty są takie, że autokraci nie są na ogół skłonni zmniejszać ucisk i doprowadzać do tego, by twórcze umysły uciekały do rządzonych przez nich krajów, jak wyobraża sobie to Pan Janusz. Być może zadają sobie pytanie: „Co z tego, że kraj będzie np. czterokrotnie bogatszy, jeżeli ja, jego władca, będę miał z tego bogactwa pięć razy mniejszą część niż teraz?”…
Nie robią tak nawet ci dyktatorzy, którzy spodziewają się oddać władzę swoim dzieciom – i faktycznie ją im przekazują. (Według logicznej i przekonywującej argumentacji Hansa-Hermanna Hoppego, dziedziczni władcy w przeciwieństwie do wybieranych na krótko demokratycznych polityków powinni działać tak, by mieć na uwadze długoterminowe dobro kraju, przekładające się na długoterminowe dobro ich samych i ich potomków-następców – jak przedsiębiorcy dbający o długoterminowy rozwój rodzinnego interesu). Kim Ir Sen w Korei Północnej, Francois Duvalier na Haiti, Hafiz al-Assad w Syrii niespecjalnie dbali o kraj i prowadzili politykę raczej nieliberalną…
A co do blogerów… czy ktoś zna jakiegoś północnokoreańskiego bloga? 🙂