Pomysł cenzurowania Internetu powraca

Wiceminister finansów Jacek Kapica poinformował właśnie, że jego resort pracuje nad pomysłem blokowania nielegalnych w Polsce (tj. niekoncesjonowanych) stron bukmacherskich. Przepisy umożliwiające to mają wejść w życie za rok.
Równocześnie grupa posłów pod wodzą Beaty Kempy (Solidarna Polska) złożyła w Sejmie projekt uchwały, która nakaże ministrowi administracji i cyfryzacji przygotowanie rozwiązań pozwalających użytkownikom oglądać strony internetowe bez możliwości wejścia na strony z pornografią. Czyli innymi słowy, stworzenie przepisów nakazujących dostawcom dostępu do Internetu darmowe blokowanie treści pornograficznych na żądanie użytkownika. Żeby coś takiego zapewnić, dostawcy Internetu będą musieli zainwestować w odpowiednią infrastrukturę – systemy filtrowania treści. Pomijając fakt, że będzie się to wiązać z pewnymi kosztami, które dla części małych lokalnych providerów mogą okazać się zbyt wysokie, co spowoduje ich wypadnięcie z rynku i pogorszenie konkurencji – stworzona w ten sposób infrastruktura będzie potencjalnie zdolna blokować dowolne treści.
Podobnie będzie oczywiście w przypadku blokowania serwisów bukmacherskich. Będzie musiała powstać infrastruktura pozwalająca potencjalnie na zablokowanie użytkownikowi Internetu na terenie Polski dostępu do dowolnych treści. Wystarczy, że władza zechce – i będzie można zablokować np. stronę przeciwnika politycznego, ujawniającą jakieś niewygodne fakty albo promującą „niewłaściwe” poglądy.
Przypominam, że taki pomysł raz już się pojawił. Nazywał się Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych i usiłował go wprowadzić na przełomie 2009 i 2010 roku rząd Donalda Tuska. Pomysł ten zrodził się również w Ministerstwie Finansów, w głowie m. in. wiceministra Kapicy, i również jego pierwotnym celem była walka z internetowym hazardem (potem dorzucono do tego pornografię dziecięcą i faszyzm). Wtedy zdecydowany sprzeciw społeczny, licznych organizacji pozarządowych i internautów, spowodował wycofanie się z pomysłu.
Jak widać, tylko na 5 lat.

2 komentarze do “Pomysł cenzurowania Internetu powraca”

  1. Bartłomiej Kozłowski Says:

    Z tą propozycją darmowego blokowania na żądanie użytkownika Internetu stron z pornografią zastanawiałbym się, czy nie dałoby się jej uzasadnić przy użyciu argumentu dotyczącego tzw. captive audience – czyli tłumacząc z angielskiego przymusowych, a jeszcze bardziej dosłownie „uwięzionych” odbiorców – widzów, słuchaczy bądź czytelników. Warto tu zauważyć, że w 1970 r. w sprawie Rowan v. United States Post Office Department (zob. http://www.law.cornell.edu/supremecourt/text/397/728 ) Sąd Najwyższy USA jednomyślnie uznał za zgodne z Konstytucją, tj. przede wszystkim nie naruszające tzw. I Poprawki (przepisu gwarantującego „nieustanawianie religii” przez państwo, a także wolność wyznania, wypowiedzi, prasy, zgromadzeń i składania petycji) prawo, które pozwala każdemu adresatowi poczty zażądać od Służby Pocztowej Stanów Zjednoczonych (United States Postal Service) zakazu przesyłania na jego adres jakichkolwiek materiałów od konkretnego nadawcy, jeśli w jego opinii – uzasadnionej lub nie, jest to bez znaczenia – materiały te są „pobudzające erotycznie lub seksualnie prowokacyjne”. Jeśli ktoś zażąda od poczty wydania takiego zakazu, sprawa się kończy. Nadawcy, przeciwko któremu zakaz taki został wydany nie wolno wysyłać na konkretny adres czegokolwiek, o ile tylko dałoby się zinterpretować to jako ofertę sprzedaży dóbr lub usług. Naruszenie takiego zakazu jest przestępstwem.
    Podtrzymując wspomniane prawo federalne jako zgodne z Konstytucją (wbrew zarzutowi o łamanie I Poprawki) Sąd Najwyższy USA stwierdził, że „nikt nie ma prawa do tego, by narzucać nawet dobre idee niedobrowolnym odbiorcom” (zdanie to przytaczałem w jakimś swoim tekście, chyba nawet więcej niż w jednym – zob. http://bartlomiejkozlowski.eu.interiowo.pl/main.htm lub http://kozlowski.salon24.pl/ ). W obronie tego prawa można by też było przywołać znaną angielską maksymę „my home is my castle”. Czy jednak maksymę tą i zasadę zakazu narzucania jakichś – nawet dobrych – treści niedobrowolnym odbiorcom (a w każdym razie konstytucyjną dopuszczalność takiego zakazu) dałoby się w przekonujący sposób użyć w obronie pomysłu zmuszenia dostawców Internetu do blokowania stron z pornografią – na adresie internetowym konkretnego użytkownika Internetu i na żądanie tego użytkownika? Bo nie chodzi tu o jakiś pomysł wyeliminowania z Internetu pornografii, czy jakichkolwiek innych treści w ogóle i blokowania takich treści w sposób generalny – niezależnie od tego, czy ktoś chce mieć z nimi do czynienia, czy też nie.
    Myślę, że gdyby w USA wymyślono rozwiązanie podobne do tego, jakie proponują posłowie Solidarnej Polski pod wodzą Beaty Kempy jego zwolennicy powoływaliby się właśnie na precedens w postaci wyroku w sprawie Rowan przeciwko Urzędowi Pocztowemu. Ale moim zdaniem z uczciwym powołaniem się na to – per se słuszne – moim zdaniem – orzeczenie byłby tu spory, wydaje mi się, problem. Po prostu są różnice między sytuacją, z jaką Sąd Najwyższy USA miał do czynienia w sprawie Rowana przeciwko Poczcie, a sytuacją, jaką tworzyłoby zmuszenie dostawców Internetu do wprowadzenia rozwiązań technicznych umożliwiających blokowanie dostępu do pornografii na żądanie użytkowników. Jakie są to różnice? Otóż po pierwsze, w przypadku tradycyjnej poczty – o jaką rzecz jasna chodziło w sprawie Rowan v. United States Post Office mamy do czynienia z intencjonalnym przesyłaniem jakichś materiałów przez konkretnego nadawcę do konkretnego odbiorcy. Z niczym takim nie mamy jednak do czynienia w przypadku stron internetowych – czy to pornograficznych, czy jakichkolwiek innych: strony internetowe po prostu nie są adresowane do konkretnych odbiorców w takim samym, czy choćby zbliżonym sensie, w jakim do konkretnych odbiorców adresowane są listy czy przesyłki, a w dobie Internetu także e – maile. Nie mamy więc tutaj z intencjonalnym naruszeniem prywatności konkretnego użytkownika Internetu przez kogoś umieszczającemu w Internecie takie czy inne treści. Z takim naruszeniem prywatności – analogicznym do tego, o jakie chodziło w sprawie wytoczonej poczcie przez Rowana – moglibyśmy mieć do czynienia np. w przypadku poczty elektronicznej. Ale nie w przypadku stron WWW.
    Po drugie – i co może jest jeszcze ważniejsze – w sytuacji takiej, o jaką chodziło w sprawie Rowana naruszenie czyjejś prywatności poprzez dostarczanie mu materiałów, których nie chce on otrzymywać jest o wiele bardziej oczywiste i bezpośrednie niż w przypadku „dostarczania” (cudzysłów jest tu, przepraszam, konieczny) komuś stron internetowych z pornografią, której nie chce on oglądać (i ma oczywiście do tego prawo). Przypuśćmy, że ktoś – na podstawie wspomnianego amerykańskiego prawa – zażądał od poczty wydania zakazu przysyłania mu jakichkolwiek materiałów od konkretnego nadawcy – dlatego, bo jego zdaniem jest to pornografia (czy jest naprawdę, czy też nie – nie ma to znaczenia). Wyobraźmy sobie jednak dalej, że ów nadawca nie stosuje się do wydanego zakazu i dalej przesyła na konkretny adres niechcianą korespondencję. Gdy adresat takiej korespondencji otwiera skrzynkę pocztową i znajduje tam coś, czego nie chce tam znaleźć – i dał to (za pośrednictwem poczty) konkretnemu nadawcy do zrozumienia – jest on rzeczywiście przymusowym odbiorcą treści, których nie chce otrzymywać. Chcąc uniknąć bycia przymusowym odbiorcą takich treści musiałby on zrezygnować w ogóle z zaglądania do skrzynki pocztowej. Z tego rodzaju narzucaniem niechcianych treści nie moglibyśmy mieć do czynienia w przypadku niezablokowania na czyjeś żądanie dostępu do pornografii: pornografia nie wyskakuje na ekranie komputera po prostu dlatego, że uruchomi się przeglądarkę internetową – trzeba podjąć pewne celowe kroki, by ją znaleźć.
    Po trzecie w przypadku rozwiązania amerykańskiego to adresat poczty (tradycyjnej) jest w praktyce wyłącznym decydentem w kwestii tego, jakich treści nie chce otrzymywać. W przypadku rozwiązania forsowanego przez posłankę Beatę Kempę nie wyglądałoby to tak samo. To nie sam użytkownik Internetu, ale, jak sądzę, ktoś inny – dostawca usług internetowych czy producent oprogramowania filtrującego – musiałby określić co jest pornografią i przed czym wobec tego użytkownika chronić. I nie tylko tego konkretnego użytkownika, ale wszystkich użytkowników, którzy zażądaliby Internetu bez pornografii. Po czwarte wreszcie, jest tu kwestia infrastruktury technicznej. Nie trzeba było tworzyć jakichś szczególnych rozwiązań technicznych, aby p. Rowan, czy ktoś o podobnych do niego zapatrywaniach, mógł nie otrzymywać korespondencji, której dostawać nie chce. Ale stworzenie takich rozwiązań byłoby niezbędne do tego, by móc wcielić w życie pomysł posłanki Kempy. Z czymś takim wiązałyby się – to po pierwsze – koszty, możliwe że nie do udźwignięcia przez część providerów – po drugie stworzona infrastruktura potencjalnie będzie mogła być wykorzystana do blokowania dostępu do jakichkolwiek treści –niekoniecznie już na czyjeś żądanie. Więc krótko mówiąc – niebezpieczny i potencjalnie szkodliwy pomysł.

  2. Daniel Oźminkowski Says:

    Czyli generalnie wystarczy żeby rząd utrzymywał czarną listę, a kto będzie chciał to sobie wrzuci ją na router albo do adblocka?

    Infrastruktura już jest, a jak ktoś nie ma i chce mieć to sobie zbuduje sam.

Dodaj odpowiedź

Musisz się zalogować aby dodać komentarz.