Rafał Ziemkiewicz i taksówkarstwo
„To nie jest wolny rynek, że sprowadza się człowieka z Pakistanu, który nie wiadomo, czy w ogóle ma jakieś prawo jazdy” – stwierdził publicysta Rafał Ziemkiewicz, wyśmiewając w telewizyjnym studio ludzi, którzy postanowili na ulicy zaprotestować przeciwko taksówkarstwu. Taksówkarstwu – to znaczy lobby taksówkarskich związkowców, domagających się już nie tylko wprowadzenia licencji na działalność Ubera i podobnych mu firm w celu zrównania warunków konkurencji, ale – w obliczu rządowego projektu ustawy te warunki w jakiś sposób zrównującego – natychmiastowego zablokowania dostępu do internetowych aplikacji tych firm oraz utrzymania egzaminów z topografii dla taksówkarzy (które ten projekt likwiduje, z słusznym uzasadnieniem, że „zniesienie obowiązkowych szkoleń i egzaminów ułatwi zainteresowanym podmiotom dostęp do zawodu taksówkarza”). Padły też słowa o zagranicznych korporacjach „wyciskających z Polski ogromną kasę”.
Otóż, panie Ziemkiewicz, wolny rynek jest właśnie wtedy, gdy konsumentowi wolno kupić towar lub usługę – w tym przypadku przewóz i ewentualnie pośrednictwo w jego uzyskaniu – od kogo chce: czy to Polaka, czy Pakistańczyka, czy korporacji polskiej, czy zagranicznej, bez konieczności uzyskiwania przez oferującego ten towar i usługę specjalnego pozwolenia od państwa. Jeśli nie wolno, to rynek – czyli przestrzeń zawierania umów sprzedaży i wymiany między ludźmi – nie jest wolny.
Prawo jazdy nie ma tu nic do rzeczy, bo prawo jazdy jest ogólnym wymogiem dotyczącym kierujących pojazdami na drogach publicznych, a nie świadczenia usługi przewozu. I taki Uber wymaga od swoich kierowców posiadania prawa jazdy, i to ważnego minimum od roku (a także – swoją drogą – zaświadczenia o niekaralności, co jest wymogiem bardziej restrykcyjnym niż wymóg na licencję taksówkarską, gdzie wymaga się jedynie, by taksówkarze nie byli skazani za przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu oraz przeciwko wolności seksualnej i obyczajności – jak widać państwowa licencja nie zabezpiecza przed tym, że za kierownicą taksówki nie będzie siedział skazany złodziej).
Zagraniczne korporacje, takie jak Uber czy Taxify, tworzą w tym przypadku w Polsce dodatkowe bogactwo, oferując usługi łączenia potencjalnych przewoźników i klientów. Klienci płacą im za wymierną korzyść w postaci tańszego lub lepszej jakości (np. z koniecznością krótszego czekania) przejazdu, a wielu kierowców może dzięki nim zarabiać, mając dostęp do zleceń. Zresztą, są już na rynku ich polskie odpowiedniki – takie jak EkoTaxi czy Number One. I taksówkarstwo domaga się zablokowania dostępu również do ich aplikacji. Żeby ludzie nie mogli zamawiać przewozów przez Internet i byli skazani na taksówkarstwo. Które wtedy będzie mogło narzucić wyższą cenę, od czasu do czasu oszukać (bo żadna aplikacja nie pokaże najkrótszej drogi i nie oszacuje ceny), kazać klientowi poczekać, lub w ogóle do niego nie przyjechać (jak mi zdarzyło się w noc sylwestrową z 2016 na 2017 r.) i nie ponieść tego konsekwencji.
Taksówkarstwo chce rękami władzy państwowej odciąć Polaków od bogactwa tworzonego dzięki technologii, przez przedsiębiorców tak zagranicznych, jak i polskich. Ograniczyć im dostęp do lepszych z ich punktu widzenia usług. A innym Polakom chce utrudnić zarabianie, tak by więcej zarabiało samo taksówkarstwo.
Rafał Ziemkiewicz, stając po stronie taksówkarstwa, opowiedział się jednoznacznie nie tylko przeciw wolnemu rynkowi, ale i przeciwko interesom milionów Polaków. Milionów, bo sam Uber już ponad rok temu miał półtora miliona użytkowników w Polsce. A jeszcze jest Taxify, Mytaxi, EkoTaxi…
Wyszedł po prostu na zamordystę ukrywającego się pod nacjonalistycznymi sloganami i udającego dalej wolnorynkowca, którym kiedyś może i był.