Wojny klasowe
Uwidoczniły się teraz w Stanach Zjednoczonych dwa konflikty klasowe.
Ale moim zdaniem inne od tego, jaki w społeczeństwie widzą marksiści, czyli między pracownikami i kapitalistami.
Pierwszy – to konflikt między opresyjnym państwem a ludźmi, którzy odczuwają opresję ze strony tego państwa. I których najbardziej uciemiężona część – głównie czarnoskórzy – po zabójstwie George’a Floyda przez policjanta nie wytrzymała.
Drugi – to odwieczna różnica interesów między biednymi, dla których opłacalny jest stan, w którym można bezkarnie grabić mienie innych, i między coś posiadającymi, dla których opłacalny jest stan, w którym bezkarnie grabić nie można.
Pierwsi wykorzystują zamieszki do okradania sklepów i niszczenia tego, czego się nie da ukraść, drudzy starają się temu zapobiec, nawet z bronią w ręku.
Ci drudzy to dzisiaj wcale nie żadne bogate elity czy też sami kapitaliści. To również olbrzymia rzesza zwykłych pracowników, którzy nie są już tak całkiem biedni. Ci, których dzisiejsza lewica lubi pogardliwie określać mianem „uprzywilejowanych”. Ale którzy nie stanowią już, jak kiedyś, uprzywilejowanej mniejszości, tylko większość. Przynajmniej w USA czy Europie.
(Gdy rodził się Karol Marks, 90% ludności świata żyło w skrajnej nędzy. Dziś 15%).
Oni w dużej mierze też odczuwają opresję państwa, choć może nie aż tak bardzo, jak ci biedni. Ale w obliczu choćby potencjalnego zagrożenia swojego mienia staną jednak po stronie tego państwa, które owe mienie może ochronić. A przynajmniej nie wystąpią przeciwko niemu po stronie tych, którzy równocześnie grabią i niszczą ich lub sąsiadów własność.
I samotny bunt biednych przeciwko ciemiężącemu ich państwu poniesie klęskę.
A ci coś posiadający zachowają tym razem może więcej całych sklepów i samochodów, ale państwo dalej będzie ich gnębić i okradać.
Opresyjna władza, jak zwykle, wygra.
I będzie wygrywać, dopóki biednym będzie się bardziej opłacało w takich sytuacjach jak teraz grabić niż wspólnie z coś posiadającymi wystąpić przeciwko niej.
I dopóki coś posiadający będą woleli płacić haracz władzy, by chroniła ich przed biednymi, zamiast dobrowolnie podzielić się z biednymi*, by pozyskać sojuszników do walki z nią.
*Nie mam na myśli tu jedynie dobroczynności, stłumionej obecnie przez „państwo opiekuńcze”, ale również pomoc dawaną biednym na zasadach biznesowych, w formie „wędki, a nie ryby” (jak Grameen Bank), prowadzenie biznesu z poszanowaniem godności nawet najbiedniejszych i najmniej wykwalifikowanych pracowników oraz bez ich oszukiwania, wymuszenie na państwie obniżenia obciążeń podatkowych dla biedniejszych (w USA od lat 50. obniżanie podatków dotyczyło w zasadzie jedynie bogatych i częściowo średnio zamożnych), nietraktowanie biedy jako powodu dla pogardy.
W 1996 r. Stefan Blankertz pisał: „Myślę, że oczywistym wnioskiem z faszystowskiego doświadczenia jest to, że potrzebujemy praktycznego programu pomocy ludziom zubożałym w wyniku działania państwa. Jeśli jest milionowe bezrobocie, nic nie daje mówienie bezrobotnym, że po zniesieniu regulacji rynku na dłuższą metę będzie lepiej. Oni są w potrzebie teraz – i poprą każdego etatystycznego, komunistycznego czy faszystowskiego, przywódcę obiecującego krótkoterminowy program. Przez działający wolnościowy program pomocy nie rozumiem tu oczywiście programu rządowego, choć myślę, że coś w rodzaju negatywnego podatku dochodowego Miltona Friedmana byłoby lepsze niż nic. Ale według mnie negatywny podatek dochodowy mógłby być jedynie środkiem zastępczym. Powinniśmy szukać rzeczywiście wolnościowego rozwiązania, bez udziału rządu. Myślę o kombinacji idei kontrgospodarki Sama Konkina i pomysłu Wolnościowej Fundacji na rzecz Pomocy Ludziom Huberta Jongena”. Jest to nadal aktualne.