Trzeba żyć z wirusem, ale nie trzeba z przymusem
Wg naukowców z Uniwersytetu Oksfordzkiego nie jest możliwe osiągnięcie odporności zbiorowej na wirusa powodującego COVID-19, w sensie całkowitego wygaszenia jego transmisji w populacji.
Bo zakażają się nim – w przypadku wariantu Delta – także osoby zaszczepione. Wymienieni wyżej naukowcy twierdzą, że dwie dawki szczepionki to prawdopodobnie tylko 50 procent ochrony przed infekcją, a z czasem może pojawić się nowy wariant, który będzie jeszcze lepszy w zakażaniu zaszczepionych osób.
Jeśli to prawda, to oczywiście nie znaczy, że szczepienia nie mają sensu. Przeciwnie, są ważne, bo w dużym stopniu chronią przed ciężkim przebiegiem choroby i zgonem (na dowód tego można porównać aktualne statystyki zgonów w związku z COVID-19 w Wielkiej Brytanii i Rosji: przy podobnej liczbie zakażeń, w tym pierwszym kraju, gdzie zaszczepiono dużo większą część populacji, zgonów i ciężkich przypadków jest o wiele mniej). W sytuacji, gdy nie da się zahamować rozprzestrzeniania się wirusa, lepiej zrobić wszystko, by zapewnić sobie łagodny przebieg zakażenia.
To jednak znaczy, że osoby, które nie chcą się szczepić, ryzykują co najwyżej jedynie swoim zdrowiem, a nie zdrowiem innych. Nie blokują osiągnięcia pełnej odporności zbiorowej, bo i tak jest to niemożliwe. Co najwyżej wirus rozprzestrzenia się nieco szybciej, niż w populacji w pełni zaszczepionej. Odpada więc „wolnościowy” argument za przymusem szczepień, że społeczeństwo ma prawo bronić się przed „agresją” w postaci zakażania.
To również znaczy, że wszelkie przymusowe lockdowny i ograniczenia w rodzaju obowiązku noszenia maseczek, w celu spowolnienia transmisji wirusa do momentu, aż wszyscy się zaszczepią lub przechorują i epidemia wygaśnie, nie mają sensu. Wirus będzie z nami już na stałe, jak wirus grypy. Co można zrobić, to skupić się na ograniczaniu jego szkodliwości poprzez dobrowolne szczepienia, opracowywanie nowych doskonalszych szczepionek, a także wprowadzanie nowych leków (są wstępne pozytywne rezultaty badań skuteczności takich znanych leków jak aplidin czy fenofibrat, obiecująco wyglądają też testy nowego leku EXO-CD24).
A co z argumentem, że lockdowny są konieczne, bo inaczej ciężkich przypadków COVID-19 będzie mimo wszystko tak dużo, że system opieki medycznej nie wytrzyma?
Po pierwsze, dość duża część populacji w Polsce (obecnie ponad 40%) jest już w pełni zaszczepiona, sporo osób też już przebyło zakażenie i ma nabytą odporność. To powinno znacznie ograniczyć liczbę ciężkich, wymagających hospitalizacji przypadków.
Po drugie, przez ostatni rok zdążono jednak stworzyć dużą bazę łóżek szpitalnych dla ewentualnych pacjentów. Jest ich potencjalnie ponad 35 tysięcy (krytycznych przypadków w Polsce jest aktualnie – jak informuje Worldometer – 48 na ponad 154 tysiące wszystkich aktywnych, a wg raportu Ministerstwa Zdrowia ogółem hospitalizowanych w związku z tą chorobą jest 307 osób, czyli 2 promile wszystkich zakażonych). Obecnie przygotowanych jest 6 tysięcy łóżek i prawie 600 respiratorów (na wiosnę było przygotowanych ich ponad 3300).
Po trzecie, jeśli jest to niewystarczające, można dalej rozbudowywać tę bazę. Zamiast wydawać obecne i przyszłe pieniądze podatników na pokrycie strat wywołanych kolejnymi lockdownami (przypominam – do tej pory ponad 200 miliardów złotych). Albo na kolejne świadczenia dla wybranej grupy, jaką są rodziny z dziećmi.
A jeśli państwo ma sobie z tym nie radzić, to może lepiej pozostawić ochronę zdrowia innym podmiotom i zorganizować ją na zasadzie dobrowolnych, konkurencyjnych ubezpieczeń? Fachowcy wycenialiby koszty leczenia, ryzyko zachorowania i na podstawie tego wyliczaliby składki wystarczające do zapewnienia wszystkim wystarczającej opieki medycznej. Być może niezaszczepieni płaciliby wtedy więcej – no i dobrze.