Oddzielić edukację od państwa
Posłowie partii rządzącej, przy wsparciu kilku sojuszników, odrzucili wczoraj weto Senatu do ustawy, która uzależnia prowadzenie zajęć z uczniami przez działające w szkole stowarzyszenia i inne organizacje od zgody (formalnie „pozytywnej opinii” dotyczącej zgodności programu tych zajęć z przepisami prawa, w tym zdefiniowanymi przez państwo zadaniami systemu oświaty) państwowego urzędnika – kuratora oświaty.
Opozycja temu się sprzeciwia, ale nie sprzeciwia się co do zasady temu, że program zajęć szkolnych musi być zgodny z podstawą programową ustalaną przez państwowych urzędników oraz z państwowymi przepisami określającymi, jakie zajęcia są obowiązkowe, jakie nieobowiązkowe zajęcia szkoła musi organizować i ile należy przeznaczyć na dane zajęcia czasu. Co najwyżej niektórzy z jej przedstawicieli przeciwni są obecności w szkołach pewnych zajęć (np. religii) lub określonym elementom ich programu narzucanym przez państwo (np. takim, a nie innym lekturom do omawiania na lekcjach języka polskiego).
W tym świetle krytyka nowo wprowadzanych przez obecny rząd przepisów wygląda na słabą i niekonsekwentną. Bo skoro uznaje się, że państwo i jego urzędnicy powinni generalnie decydować o tym, czego mają uczyć się uczniowie w szkołach, to dlaczego odmawiać przyznania im tej kompetencji akurat w przypadku zajęć prowadzonych przez organizacje pozarządowe?
Różnica między obecnym rządem i jego sojusznikami a ogromną większością opozycji polega tylko na tym, że ci pierwsi chcą, by państwo wtrącało się w edukację dzieci i młodzieży nieco bardziej niż chcą ci drudzy. Ale jedni i drudzy chcą, żeby większość edukacji była kontrolowana przez państwowych urzędników. Czyli, żeby młodzi ludzie uczyli się tego, co chce władza – w nadziei, że to „my” będziemy tą władzą.
Prawdziwą alternatywą dla „lex Czarnek” nie jest utrzymanie status quo – choć owszem, uważam, że nieco mniejszy etatyzm jest trochę lepszy niż ten nieco większy. Jest nią całkowite oddzielenie edukacji od państwa. Tak w zakresie programu, jak i w zakresie finansowania. Choć na początek wystarczyłoby choćby w zakresie programu.
Szkoły powinny same decydować o tym, jakie mają być w nich zajęcia. Dopóki istnieją szkoły „publiczne”, powinny być one pod kontrolą swoich klientów – tj. rodziców i opiekunów uczniów, którzy płacą podatki na edukację. Dopóki oświata finansowana jest z podatków, w równym stopniu z tego finansowania powinny móc korzystać szkoły „publiczne”, prywatne i ci, co chcą prowadzić nauczanie domowe. A kuratoria oświaty i ministerstwo oświaty powinny zostać zlikwidowane.
Uczniowie i ich rodzice powinni mieć wybór między wielością ofert edukacyjnych, a nie tylko pomiędzy Czarnkiem, Kluzik-Rostkowską czy Giertychem.