Friszop? Widocznie to się opłaca :-)

Zapaleńcy ze squatu Elba otwarli w Warszawie „friszop” – rodzaj „sklepu”, z którego dowolną rzecz można sobie zabrać… za darmo. Zaopatrzenie „friszopu” odbywa się rownież za darmo – po prostu ludzie przynoszą różne rzeczy, które nie są już im potrzebne. Obowiązują tylko dwa ograniczenia – po pierwsze wziętych z „friszopu” rzeczy nie wolno sprzedawać, kto zostanie na tym przyłapany nie będzie mógł już więcej skorzystać z jego usług, po drugie – każdy może wziąć sobie maksymalnie do trzech rzeczy (nie jest jasne, czy dotyczy to jednorazowej wizyty, czy też jakiegoś dłuższego czasu).
Według autorów tego pomysłu, „ideą tej oddolnej inicjatywy jest stworzenie alternatywy dla ekonomii kapitalistycznej, uwolnienie się spod panowania pieniądza”. No cóż, niezbyt rozumiem, co rozumieją oni pod pojęciem „ekonomii kapitalistycznej”, ale dla mnie „friszop” jest właśnie interesującym przypadkiem funkcjonowania wolnego rynku. Na pozór wydaje się to stwierdzeniem dziwacznym – wszak nie ma tu mowy nie tylko o kupowaniu i sprzedawaniu, ale nawet o wymianie towar za towar. Jednak można wykazać, że takie przedsięwzięcie, jeśli funkcjonuje, to odpowiada na określone potrzeby rynkowe.
Jeżeli chodzi o tych, którzy się we „friszopie” zaopatrują, to ich motywacja ekonomiczna jest oczywista – mogą mieć coś za darmo, czyli po najniższej możliwej cenie. Co jednak z tymi, którzy donoszą tam rzeczy nie mając gwarancji, że dostaną coś w zamian (bo przecież zerowa cena to nie wszystko, jest prawdopodobne, że akurat nie będzie tam tego, czego by potrzebowali)?
Przyznam się, że gdyby coś takiego istniało nie w Warszawie, ale bliżej mojego miejsca zamieszkania, to najprawdopodobniej sam od czasu do czasu tam bywałbym – i to niekoniecznie jako „biorca”, ale właśnie jako „dawca”. Zdarzało mi się, że chciałem się pozbyć jakichś rzeczy, które zagracały mi mieszkanie (zwykle książek). Jednak, gdybym zaangażował się w próby ich sprzedawania, to – wedle mojej oceny – straciłbym (w postaci poświęconego temu czasu i energii) więcej, niż bym na tym zarobił. Więc po prostu opłacało mi się ich pozbyć za darmo. Rozdawałem je więc znajomym lub też wynosiłem w pudle na korytarz, by sąsiedzi zabrali sobie to, co ich interesuje…
Oczywiście, mogłem też je wyrzucić na śmietnik. Jednak rozdanie ich komuś nie zajmowało mi więcej czasu i energii. Zaniesienie do „friszopu” mogłoby – ale jeżeli byłby on blisko, albo w okolicy, w której i tak się bym musiał znaleźć, to bym to zrobił. Dochodziłaby tu jeszcze satysfakcja z tego, że np. książki się nie zmarnują i zaspokoją czyjeś potrzeby – stanowiłaby ona pewnego rodzaju zysk, który mógłby przesądzić o tym, że jednak bym ich nie wyrzucił.
Okazuje się więc, że w pewnych okolicznościach oddanie pewnych rzeczy za darmo do „friszopu” może być po prostu opłacalne. Innymi słowy, ludzie mogą mieć racjonalną ekonomiczną motywację, by to robić.
Oczywiście, są jeszcze potrzebni ludzie, by całe przedsięwzięcie prowadzić „za darmo”. Jak widać, tacy jednak się też znajdują. A skoro tak, to muszą oni uważać, że to przedsięwzięcie przyniesie im zysk z punktu widzenia ich hierarchii wartości. Najprawdopodobniej zysk niematerialny, wyrażający się np. w satysfakcji z pomocy innym, prestiżu w lokalnym środowisku czy też satysfakcji z poczucia, że się zrobiło coś „dla idei”. Być może też zresztą w jakimś stopniu zysk materialny, bo mogą też przecież sami korzystać z „friszopu”, w obu formach…
Zyskują więc wszystkie strony przedsięwzięcia. Ci, którzy dają, ci, którzy biorą i ci, którzy to organizują. Istnieje popyt na usługi świadczone przez „friszop” i istnieje też podaż. Rynek. Oczywiście wolny, bo wszystkie strony angażują się weń dobrowolnie. Co więcej, nie płaci się za to haraczu państwu 🙂
Oczywiście, sytuacja byłaby zupełnie inna, gdyby ktoś – państwo czy komitety rewolucyjne – nakazał, by funkcjonowała tak cała gospodarka, zakazując (np. w imię walki z „ekonomią kapitalistyczną”) istnienia sklepów innych niż „friszopy”. To już by nie był wolny rynek – i gospodarka zawaliłaby się, bo „friszopy” realizują tylko pewne szczególne, opisane wyżej ludzkie potrzeby, nie wszystkie.
A jeśli ktoś uważa, że cała gospodarka może być oparta na modelu „friszopów” – niech próbuje to udowadniać zakładając kolejne 🙂

23 komentarze do “Friszop? Widocznie to się opłaca :-)”

  1. nablaone Says:

    Ciekawe. „ekonomia alternatywna” to w naszym kraju wolny rynek :-)Można by im oddać jakieś książki wolnościowe.

    Z drugiej strony, ciekawe kiedy wyjdzie im potrzeba „wynalezienie” pieniądza, aby usprawnić barter.

  2. sierp Says:

    To nie jest barter. Tam, by wziąć, nie trzeba najpierw dać, a już na pewno nikt nie porównuje, ile kto dał, a ile wziął.
    To jest po prostu tak, że ktoś świadczy (za „darmo” = dla „idei”) usługę polegającą na udostępnianiu magazynu do recyklingu rzeczy używanych. Coś jak śmietnik klasy de luxe (bez obrazy dla organizatorów) 🙂

  3. nablaone Says:

    No tak. Ale ja bym nie umiał tylko brać, nie dając nic w zamian. Dlatego założyłem, że to jest barter, ale taki niebezpośredni.

  4. TPJ Says:

    Świetny pomysł! I można by było posunąć tę ideę o krok dalej. Niby wynieść można tylko trzy rzeczy, tak? (Mniejsza o to, w jakim okresie czasu.) No to wprowadźmy zasadę, że za przyniesienie jednej rzeczy przy równoczesnym niezabraniu żadnej innej dostaje się jeden żeton. Potem można taki żeton przynieść do friszopu i zostawić, a zabrać coś innego… Stąd już tylko mały krok do wprowadzenia prawdziwie wolnego rynku – alternatywnego dla tego kontrolowanego przez państwo. Wolnego rynku z wolną walutą!

  5. kmc Says:

    ***
    Rynek. Oczywiście wolny, bo wszystkie strony angażują się weń dobrowolnie. Co więcej, nie płaci się za to haraczu państwu
    ***

    Wg mnie Rynek to całokształt potencjalnych umów na danym terytorium, a przymiotnik Wolny określa zakres tych umów.

    A jaka jest Twoja definicja RYNKU?

  6. sierp Says:

    Rynek – sytuacja, w której ktoś (osoba, grupa osób) świadczy jakieś usługi (produkty) komuś innemu.
    Moim zdaniem definiowanie rynku jako całokształtu potencjalnych umów na danym terytorium jest za szerokie. Po pierwsze potencjalnych umów może być nieskończenie wiele. Po drugie – mówi się (sensownie) o np. rynkach konkretnych produktów – np. rynek usług fryzjerskich, rynek usług z zakresu bezpieczeństwa, rynek samochodów – więc pojęcie rynku może oznaczać też podzbiór tego „całokształtu”.
    Uważam też, że pojęcie rynku nie ogranicza się tylko do sytuacji, gdy zachodzi umowa wymiany. Na przykład jest sens mówić o rynku w odniesieniu do zjawiska żebractwa. Żebracy całkiem realnie osiągają zysk (dla wielu z nich jest to normalny zawód), występuje między nimi konkurencja, moim zdaniem można sensownie mówić o popycie i podaży na dobroczynność.
    Podobnie z „friszopami” – jest to świadczenie pewnych specyficznych usług – w tym przypadku darmowe (bo ludzie go prowadzący robią to „dla idei”), można sobie jednak wyobrazić też odmianę „friszopu”, gdzie np. płaci się jakiś niewielki abonament za możliwość korzystania z niego.

  7. kmc Says:

    Rynek – sytuacja, w której ktoś (osoba, grupa osób) świadczy jakieś usługi (produkty) komuś innemu.
    ****
    Więc Rynkiem będzie wtedy również świadczenie komuś usług pod przymusem ???

    *
    Moim zdaniem definiowanie rynku jako całokształtu potencjalnych umów na danym terytorium jest za szerokie. Po pierwsze potencjalnych umów może być nieskończenie wiele. Po drugie – mówi się (sensownie) o np. rynkach konkretnych produktów – np. rynek usług fryzjerskich, rynek usług z zakresu bezpieczeństwa, rynek samochodów – więc pojęcie rynku może oznaczać też podzbiór tego “całokształtu”.
    ****
    Załóżmy, że na danym terytorium istnieje kilka firm fryzjerskich, które nie mają żadnych klientów. Czy można zatem mówić o rynku usług fryzjerskich? Moim zdaniem tak: o rynku fryzjerskim, czyli potencjalnych umowach fryzjerskich.
    Dalej. Jeśli na jakimś terytorium istnieje możliwość zawarcia każdej umowy, w dowolnym kształcie, ale ze względu na np. ułomny czynnik ludzki umowy nie są zawierane. Czy można stwierdzić, że panuje tam Wolny Rynek 🙂 Ktoś z innej, niewolnorynkowej wspólnoty mógłby powiedzieć swojej rodzinie i znajomym: wyjedźmy tam gdzie panuje Wolny Rynek.

    A gdyby fryzjerzy mieli klientów mówiłbym o rynku fryzjerskim, czyli całokształcie /całości/ umów fryzjerskich.

    Więc, bardziej precyzyjnie: Rynek – całokształt umów lub umowy potencjalne.

    *
    Uważam też, że pojęcie rynku nie ogranicza się tylko do sytuacji, gdy zachodzi umowa wymiany. Na przykład jest sens mówić o rynku w odniesieniu do zjawiska żebractwa. Żebracy całkiem realnie osiągają zysk (dla wielu z nich jest to normalny zawód), występuje między nimi konkurencja, moim zdaniem można sensownie mówić o popycie i podaży na dobroczynność.
    ****
    Wymiana jest istotą umowy. Przedmiot wymiany stanowią korzyści. Pieniądze i inne towary czy usługi należą jedynie do korzyści pośrednich, służących do osiągnięcia korzyści ostatecznej, którą jest wytworzenie i zużycie przez organizm określonych substancji chemicznych. W przypadku „umów /rynku/ żebractwa” jedna strona otrzymuje korzyść pośrednią, druga ostateczną.

  8. sierp Says:

    „Więc Rynkiem będzie wtedy również świadczenie komuś usług pod przymusem ???”

    Tak, ale nie będzie to oczywiście wolny rynek. Na przykład taki kształt ma w Polsce rynek ubezpieczeń OC od kierowców samochodów (usługi te są świadczone kierowcom przymusowo, choć mogą oni wybrać pomiędzy dostawcami, istnieje konkurencja), a także rynek szkolnictwa podstawowego i średniego (jak wyżej, przy uprzywilejowanej pozycji szkół państwowych/samorządowych wobec prywatnych, za które trzeba ekstra płacić). W przypadku rynku usług policyjnych istnieje dodatkowo monopol dostawcy. Ale można sobie wyobrazić rynek usług policyjnych, gdzie takiego monopolu nie ma.

    „Załóżmy, że na danym terytorium istnieje kilka firm fryzjerskich, które nie mają żadnych klientów. Czy można zatem mówić o rynku usług fryzjerskich? Moim zdaniem tak: o rynku fryzjerskim, czyli potencjalnych umowach fryzjerskich.”

    Ja mówiłbym raczej o potencjalnym rynku. Zresztą używa się takiego określenia faktycznie, gdy np. jakaś firma chce wystartować z jakaś nową usługą – która może okazać się potem całkowitą klapą z braku popytu.

    „Więc, bardziej precyzyjnie: Rynek – całokształt umów lub umowy potencjalne.”

    Ale skoro ograniczamy się tylko do fryzjerów, to już nie będzie „całokształt”.
    Chodzi mi o to, że na danym terenie mogą jednocześnie występować zarowno przejawy wolnego rynku, jak i rynku regulowanego. Jeśli np. sąsiad wywierci mi w mieszkaniu parę dziur za piwo, to jest to przejaw wolnego rynku. Jednocześnie obaj możemy płacić regulowany czynsz, pracować w firmach państwowych, korzystać z usług telekomunikacyjnych też jakoś odgórnie regulowanych itd. Patrząc na „całokształt” wolnego rynku nie ma, ale poszczególne sytuacje można określić jako wolnorynkowe.

    „W przypadku “umów /rynku/ żebractwa” jedna strona otrzymuje korzyść pośrednią, druga ostateczną.”

    Ale darczyńca nie dostaje swojej korzyści od żebraka, ona po prostu pojawia się w nim w wyniku tego, że go obdarował – i teraz czuje się np. dobry i szlachetny.
    Tak zdefiniowanych „korzyści ostatecznych” nie dostaje się od kogoś, nie wymienia się nimi. Pojęcie wymiany nie jest tu moim zdaniem adekwatne. Lepiej mówić o interakcji między ludźmi.

  9. kmc Says:

    *
    Lepiej mówić o interakcji między ludźmi
    ****
    A jeśli żebrak odda w zamian rzecz dla nas bezwartościową, którą wyrzucimy 2 min później albo kiedy korzystamy z usług psychologa?

    *
    Na przykład taki kształt ma w Polsce rynek ubezpieczeń OC od kierowców samochodów (usługi te są świadczone kierowcom przymusowo) […]
    ****
    Z formalnego punktu widzenia, nasze definicje się pokrywają /choć moja jest bardziej zwięzła:), bowiem w przypadku przymusowej usługi /np. ubezpieczeń/ tez mamy do czynienia z umową, tyle że tylko formalnie.

    W języku funkcjonuje alternatywa, mówiąca iż jakiś problem społeczny może rozwiązać Rynek albo państwo, w związku z czym nie można mówić o szkołach państwowych /itp./ jako o rozwiązaniu rynkowym. Natomiast rynkiem będzie szkolnictwo niepubliczne /istnieją tam również rzeczywiste umowy, o ograniczonych ramach/.

    *
    Patrząc na “całokształt” wolnego rynku nie ma
    ****
    Bo nie ma.

    To tak jak ze zdrowiem człowieka, jeśli złamie sobie palec /pewna część dział. społ. nie będzie urynkowiona/ nie powiemy raczej, że jest on zdrowy…

  10. sierp Says:

    „A jeśli żebrak odda w zamian rzecz dla nas bezwartościową, którą wyrzucimy 2 min później albo kiedy korzystamy z usług psychologa?”

    W takich szczególnych przypadkach zachodzi wymiana, ale nie dotyczy ona „korzyści ostatecznych” zdefiniowanych jako „wytworzenie i zużycie przez organizm określonych substancji chemicznych”. To nie jest tak, że ludzie wymieniają się tymi korzyściami. Można natomiast powiedzieć, że pod wpływem interakcji międzyludzkich (w tym takich, które mają postać wymiany) ludzie takie korzyści osiągają.

    „W języku funkcjonuje alternatywa, mówiąca iż jakiś problem społeczny może rozwiązać Rynek albo państwo, w związku z czym nie można mówić o szkołach państwowych /itp./ jako o rozwiązaniu rynkowym. Natomiast rynkiem będzie szkolnictwo niepubliczne /istnieją tam również rzeczywiste umowy, o ograniczonych ramach/.”

    Moim zdaniem jest to błędny nawyk językowy, sugerujący podświadomie, że do działalności państwa nie stosują się prawa ekonomii.
    Tak naprawdę państwo wykonując swoje funkcje władcze ingeruje w rynek (interwencjonizm), zniekształca go, może przybierać to wiele równych form, jak podatki, koncesje, regulacje, monopole, przymus korzystania z określonych usług, „złote akcje” itp. Oczywiście państwo w pewnych sytuacjach może być też „równoprawnym” graczem rynkowym (np. jako właściciel nieuprzywilejowanej firmy).
    Rozdzielanie szkolnictwa niepublicznego od publicznego i traktowanie tylko tego pierwszego jako rynku jest sztuczne. Przecież szkolnictwo publiczne w oczywisty sposób konkuruje z niepublicznym (na tej samej zasadzie jak firmy dotowane przez państwo konkurują z niedotowanymi), pewne zjawiska wynikające z tego faktu można wyjaśnić właśnie traktując całosć jako rynek usług edukacyjnych.

    „To tak jak ze zdrowiem człowieka, jeśli złamie sobie palec /pewna część dział. społ. nie będzie urynkowiona/ nie powiemy raczej, że jest on zdrowy…”

    Ale można powiedzieć, że mimo złamanego palca ma np. zdrowe serce 🙂

  11. kmc Says:

    1. Na czym polega wymiana, w przypadku korzystania z usług psychologa?

    2. Więc można powiedzieć o gospodarce socjalistycznej /wszystkie dziedziny są upaństwowione, przy jednoczesnym istnienia pieniądza/, że jest rynkowa?

  12. harce Says:

    sierp jedno co udowodniłeś że kapitalista potrafi komunizm zdefiniować w kategoriach wolnego rynku ;]

    a jak ktoś chce wiedzieć o freeshopie więcej to wystarczy zajrzeć na stronę skłotersów z elbląskiej: http://elba.bzzz.net/

  13. sierp Says:

    „1. Na czym polega wymiana, w przypadku korzystania z usług psychologa?”

    Na przykład na tym, że psychologowi daje się pieniądze, a on za to rozmawia. Ale ta wymiana nie dotyczy „korzyści ostatecznych”.

    „2. Więc można powiedzieć o gospodarce socjalistycznej /wszystkie dziedziny są upaństwowione, przy jednoczesnym istnienia pieniądza/, że jest rynkowa?”

    Można tak powiedzieć. Ale nie można powiedzieć, że jest wolnorynkowa.

  14. sierp Says:

    „sierp jedno co udowodniłeś że kapitalista potrafi komunizm zdefiniować w kategoriach wolnego rynku ;]”

    Jaki tam ze mnie kapitalista – zwykły pracownik najemny od ponad 12 lat…
    A rynek czy wolny rynek, zysk, opłacalność to kategorie nie ograniczające się tylko do świata pieniądza czy korzyści materialnych, i ogólnie ekonomia nie oznacza wyjaśniania świata przez pryzmat pieniądza…

  15. kmc Says:

    *
    pojęcie rynku nie ogranicza się tylko do sytuacji, gdy zachodzi umowa wymiany. Na przykład jest sens mówić o rynku w odniesieniu do zjawiska żebractwa
    […]
    darczyńca nie dostaje swojej korzyści od żebraka
    […]
    Pojęcie wymiany nie jest tu moim zdaniem adekwatne.
    […]
    Na przykład na tym, że psychologowi daje się pieniądze, a on za to rozmawia.
    ****

    Ale jak żebrak powie „dzięki” i wywoła tym taki sam skutek /stanie się współtwórcą korzyści ostatecznej/ co rozmowa z psychologiem…

  16. kmc Says:

    No i jakoś tak dziwnie brzmi np. zdanie: W PRL dominowała gospodarka rynkowa…

  17. sierp Says:

    Nie każdy żebrak mówi „dzięki”. Są tacy, co nic nie mówią. A korzyść darczyńcy może być (i uważam, że zwykle bywa) skutkiem samego jego działania, świadomości, że pomógł żebrakowi, a nie zachowania się tego żebraka.
    A w PRL panowała gospodarka funkcjonująca na rynku w bardzo dużym stopniu regulowanym przez państwo.

  18. kmc Says:

    Ale czy w tym ujęciu może istnieć gospodarka funkcjonująca, ale nie na rynku. Dla mnie wydaje się, ze taka definicja czyni słowa rynek i gospodarka synonimami. W moim ujęciu Rynek to ta „wolna” część gospodarki.

  19. kmc Says:

    Nie musi nic mówić wystarczy gest, szeroko rozumiana wdzięczność, aczkolwiek zdarza się, że nie daje nic w zamian… I CHYBA tej sfery żebrów ja nie określiłbym jako Rynek.

  20. kmc Says:

    Zgodzę sie, że tam „korzyść darczyńcy [jest] skutkiem samego jego działania” /oczywiście pod warunkiem, że poza świadomością żebraka będzie leżała wiedza, iż daje on szczęście darczyńcy/.

  21. sierp Says:

    Jeśli pewne zjawiska (np. gospodarka sterowana przez państwo, żebractwo „bez wzajemności”) wykluczymy ze sfery „rynku”, to tak, jak byśmy uznali, że nie stosują się do nich prawa ekonomii. A przecież jest prawdą, że żebracy konkurują o darczyńców, najprawdopodobniej też istnieje zależność między liczbą i bogactwem tych ostatnich a sumami otrzymywanymi przez żebraków, można mówić o zysku, podaży i popycie, a nawet cenie (wyrażonej np. w poświęcanym na żebranie czasie). Jest też prawdą, że nawet w PRL państwowe firmy konkurowały o zasoby przydzielane przez państwo, państwowe sklepy o klientów (od pewnego momentu z prywatnymi), że nawet w przypadku państwowej „darmowej” służby zdrowia można mówić o rynku, na którym płaci się zamiast pieniędzmi czasem oczekiwania na wizytę u lekarza czy zabieg (i można wykazać, że zwiększenie podaży takich usług przez państwo zmniejsza tę cenę).
    Nie każda gospodarka jest rynkiem – jeśli ktoś gospodaruje tylko na własne potrzeby, to nie ma rynku. Ale jeśli występują interakcje między ludźmi, świadczenie usług… to już tak.

  22. kmc Says:

    Wg mojej definicji w zakres Rynku nie wchodzą „żebry bez wzajemności”, ale wchodzi gospodarka sterowana przez państwo, jeżeli mamy do czynienia z umowami /realnymi, bez przymusu/, a w przypadku np. „darmowej” służby zdrowia, w pewnej mierze mamy…
    Dla mnie /nawet mając na uwadze poprzedni post/ Rynek zawsze kojarzył się będzie z wymianą, a gospodarka nie indywidualna, bez Rynku będzie tylko gospodarką rabunkową.
    Pozdrawiam.

  23. marioosz Says:

    „Wg mojej definicji […]”
    Język i definicje też podlegają prawom rynkowym.
    Ja „kupuje” definicje proponowane przez sierpa 🙂

Dodaj odpowiedź

Musisz się zalogować aby dodać komentarz.