Cesarz powinien paradować nagi
Rząd chce ograniczyć dostęp do informacji publicznej. Do Sejmu wpłynął właśnie projekt nowelizacji dotychczasowej ustawy regulującej tę kwestię, przewidujący, iż:
„Prawo do informacji publicznej w zakresie:
1) stanowisk, opinii, instrukcji lub analiz sporządzonych przez lub na zlecenie Rzeczypospolitej Polskiej, Skarbu Państwa lub jednostki samorządu terytorialnego, na potrzeby:
a) dokonania rozstrzygnięcia lub złożenia oświadczenia woli w procesie gospodarowania mieniem Skarbu Państwa lub jednostek samorządu terytorialnego, w tym komercjalizacji i prywatyzacji tego mienia,
b) postępowań przed sądami, trybunałami i innymi organami orzekającymi, z udziałem Rzeczypospolitej Polskiej, Skarbu Państwa lub jednostek samorządu terytorialnego,
2) instrukcji negocjacyjnych oraz uzgodnionych projektów umów międzynarodowych w rozumieniu ustawy z dnia 14 kwietnia 2000 r. o umowach międzynarodowych (Dz. U. Nr 39, poz. 443, z 2002 r. Nr 216, poz. 1824 oraz z 2010 r. Nr 213, poz. 1395),
3) instrukcji negocjacyjnych dla przedstawicieli organów administracji rządowej uczestniczących w pracach Rady Europejskiej oraz Rady Unii Europejskiej i jej organów przygotowawczych
– podlega ograniczeniu do czasu odpowiednio dokonania ostatecznego rozstrzygnięcia, złożenia oświadczenia woli w procesie gospodarowania mieniem, ostatecznego zakończenia postępowania lub podpisania umowy międzynarodowej, ostatecznego zakończenia prac nad daną kwestią w Radzie Europejskiej oraz Radzie Unii Europejskiej i jej organach przygotowawczych, ze względu na ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarczego państwa”.
Inaczej mówiąc, obywatele nie mają prawa wiedzieć, jakie stanowisko zajmuje i do czego tak naprawdę dąży władza negocjując umowy międzynarodowe, dyrektywy unijne czy sprzedając państwowy – teoretycznie wspólny – majątek. Jeśli nowelizacja wejdzie w życie, będą mogli się dowiedzieć dopiero po wszystkim – jak już dany kawałek majątku zostanie sprzedany, podpisana umowa będzie oczekiwać na ratyfikację, a Rada UE przyjmie dyrektywę nakazującą zmienić polskie prawo w określony sposób.
Uzasadnia się to, oczywiście, tym, że udostępnienie takich informacji stawiałoby polską delegację czy też Skarb Państwa w „gorszej pozycji negocjacyjnej”. Bo mogliby je poznać partnerzy w negocjacjach. Rzekomo istniejący dotychczas „taki stan rzeczy wywoływał daleko idące konsekwencje, bezpośrednio godzące w interesy finansowe Skarbu Państwa” – nie są jednak podane żadne konkretne przykłady strat, jakie Skarb Państwa z tego powodu poniósł.
Czy fakt, że instrukcje, opinie, stanowiska czy analizy związane z procesem gospodarowania państwowym mieniem, negocjowania umów międzynarodowych lub tworzenia prawa europejskiego mogą wskutek ich udostępnienia obywatelom poznać odpowiednio ewentualni kontrahenci, partnerzy traktatowi lub inne państwa UE jest dla tych obywateli – dla nas – niekorzystny? Owszem, może tak być, jeśli założyć, że władza działa w naszym interesie, chcąc wynegocjować jak najlepsze z naszego punktu widzenia warunki umów i aktów prawa unijnego. Ale co, jeżeli władza nie działa w naszym interesie? Jeżeli politykom i urzędnikom przygotowującym instrukcje chodzi akurat w danym przypadku o to, by państwowe mienie sprzedać jak najtaniej komuś, kto dał łapówkę albo jest znajomym kogoś ważnego, umowa międzynarodowa była jak najkorzystniejsza dla obcego państwa, a prawo unijne dla jakiegoś biznesowego lobby?
Przepraszam, jeśli brzmi to jak bąki puszczane w salonie. Ale trzeba powiedzieć to głośno. Politykom nie można i nie należy wierzyć, bo stanowiska, które zajmują i władza, jaką dysponują rodzą za duże pokusy. Okazja czyni złodzieja, a władza deprawuje. Należy założyć, że politycy często mogą działać wbrew naszym interesom. Dlatego potrzebna jest pełna jawność i możliwość społecznej kontroli nad ich poczynaniami. I na rzecz tego należy poświęcić szansę na polepszenie pozycji negocjacyjnej, jaka może wynikać z utajnienia pewnych informacji. Cesarz powinien paradować nagi.
14 lipca, 2011 at 19:34
Ta, dziwnym trafem zbiega się to z domaganiem się przez niejakiego Barczentewicza informacji o „ekspertyzach” jakimi kierowała się władza opiniując ustawę o przekazaniu składek..
http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,85579,9944363,Dlaczego_ide_do_sadu_z_prezydentem_.html
14 lipca, 2011 at 19:38
Co nie zmienia faktu że i tak nie wierzę w żadną „społeczną kontrolę”. Społeczna kontrola to jest demokratyczna fikcja, podobnie jak społeczne dobro, społeczny darwinizm, interes publiczny, „prace społeczne” ( sięgając do PRL ), „sprawiedliwość społeczna” i masa innych rzeczy. Dodanie do czegoś przymiotnika „społeczny” nie sprawia, że to coś staje się automatycznie realne czy sensowne..
14 lipca, 2011 at 22:23
Tu chodzi o społeczną kontrolę podobną jak na rynku, czyli o kontrolę ze strony opinii publicznej. Bez dostępu do informacji jest ona niemożliwa. Wprawdzie w tym przypadku działa ona gorzej niż na rynku, ale zawsze jest jakimś hamulcem mogącym powstrzymywać polityków przed ekscesami.
14 lipca, 2011 at 22:52
Eh, powiedzmy że rozumiem co ma Pan na myśli, aczkolwiek twierdzę, że „opinii publicznej” ( czy też „opinii społecznej” ) nie ma również. Społeczeństwo czy publika jako twór nie jest w stanie opiniować ani kontrolować niczego, wszelkie opinie tych tworów wynikają z tego komu akurat najlepiej udało się na społeczeństwo wpłynąć, albo komu się udało najgorzej – sądzę, że przykładów nie muszę przytaczać. Jeżeli „opinia publiczna” nie zareagowała na sposób w jaki załatwiono kwestię dopalaczy, ani np. na to, że za wyjście na środek i powiedzenie czegoś w stylu że „aktualny prezydent jest głupi” możliwe jest wylądowanie na 3 latach odsiadki, to znaczy, że nie ma opinii publicznej.
14 lipca, 2011 at 22:59
Dlatego mówię, że działa to tu gorzej niż na rynku. Ale jednak zdarza się, że np. ujawnianie rozmaitych skandali i afer potrafi zaszkodzić politykom. Zdarza się również, że odpowiednio wczesne ujawnienie zamiarów polityków krzyżuje im plany – tak było np. z planami wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych. Tylko że oprócz dostępu do informacji muszą być jeszcze ludzie, których interesuje patrzenie politykom na ręce.
17 lipca, 2011 at 19:47
Cesarz powinien paradować nagi.. za to beneficjenci systemu powinni paradować ubrani, aby „okiem ubranym” było widać kto pobiera zasiłek :> Żeby zmniejszyć drastycznie ilość dobrowolnie pobierających zasiłek, wystarczy ich dobrowolnie oznaczać w podobny sposób jak więźniów odbywających karę w domu 🙂 Bez gromadzenia danych osobowych na niezdejmowalnej opasce lub klamerce na przegubie lub na szyi, na ulicy nie ma potrzeby identyfikowania imienia czy nazwiska bezrobotnego – po prostu znak „Pobieram zasiłek”, „Korzystam z pomocy socjalnej” – zdjęcie lub uszkodzenie klamerki = niewypłacenie zasiłku. Gwarantuję, że gdyby każdy pobierający zasiłek musiał poruszać się po ulicy z widocznym wstydliwym znakiem – ilość „bezrobotnych” pobierających zasiłek spadłaby do minimum faktycznie potrzebujących. Gdyby w ten sam widoczny sposób oznaczać urzędników państwowych – „jestem etatowym urzędnikiem”, ilość chętnych do „stabilnej” posady spadłaby drastycznie, również bezimiennych sekretarzy sekretarzy, referentów kierowników, sekundantów naczelników, podwładnych dyrektorów i samych dyrektorów.. – uszkodzona opaska = odmowa wypłaty.
Opaska warunkiem koniecznym, ale nie wystarczającym do wypłacenia świadczenia – urzędniczo-pasożytniczej pensji czy zasiłku. Wszystko oczywiście dobrowolnie, jak ktoś nie chce, niech poszuka innej pracy ;-)))
17 lipca, 2011 at 19:49
Czy to, kto pracuje w administracji publicznej nie jest informacją publiczną, do której „opinia publiczna” powinna mieć dostęp? Trzeba szanować prywatność, imiona i nazwiska urzędników mi niepotrzebne, to ich prywatna sprawa. Ale spotykając osobę którą utrzymuję z płaconych przeze mnie podatków, mógłbym o tym wiedzieć 🙂
17 lipca, 2011 at 19:51
Oczywiście pojawia się problem techniczny – jak oznaczać oznaczających, którzy teoretycznie byliby zdolni do zdjęcia samym sobie opaski, albo „załatwienia” tymczasowego jej zdejmowania krewnym i znajomym. Ale mimo wszystko, ilość pasożytujących na społeczeństwie na różne sposoby spadłaby drastycznie. 🙂
17 lipca, 2011 at 19:54
Kiedyś urzędnicy nosili mundury… może wrócić do tego zwyczaju?
17 lipca, 2011 at 20:23
Misja społeczna to nie powód żeby się tego wstydzić 😉 Wtedy nie był i dziś też nie jest, no chyba że dziś już jest? :PPP A tak poważnie, to urzędniczy mundur idąc do sklepu, mimo, że funkcjonariusz państwowy przecież tropi podatkowych przekręciarzy na kazdym kroku 24/7. Mniejsza o policję, policja do dziś ma mundury, chodzi o to, żeby sklepikarz sprzedając komuś bułkę w sklepie, albo kioskarz sprzedając bilet, widział, że sprzedaje urzędnikowi ZUS 😉
17 lipca, 2011 at 20:27
Ciekawe kiedy ktoś wpadnie na to, żeby „zarabiać” oszukując ludzi i udając inspektora kontroli skarbowej. Terror sięgnął już tego poziomu, że podobno tropią rodzinne przelewy, jak przelejesz bratu pięćdziesiąt tysięcy na auto, przyjdą do ciebie. Obstawiam, że gdyby jakiś oszust robił naloty na firmy, nieźle by z łapówek wyżył 🙂 Temat na prowokację dziennikarską 🙂 Klimat jak z gogolowskiego „Rewizora” w sumie 🙂
18 lipca, 2011 at 11:38
„”Wdrożenie systemu Syriusz uważamy za nasz duży sukces. Mimo kompleksowości projektu został on zrealizowany w zakładanym czasie i obecnie z powodzeniem działa we wszystkich 343 powiatowych urzędach pracy w całym kraju. Warto podkreślić, że ponad 40 urzędów korzysta z systemu za pośrednictwem internetu w tzw. modelu hostingowym, który nie wymaga instalacji aplikacji na serwerach w urzędach”
Magdalena Taczanowska, wiceprezes zarządu ds. sprzedaży, odpowiedzialna za sektor publiczny w Sygnity.
—
Czyli kolejne 30 mln w błoto..