Lewica, siła historycznie reakcyjna
Posłowie Lewicy wykazali troskę o finansowanie polskiej nauki i zaprezentowali projekt ustawy, która wg ich wyliczeń ma spowodować, że w latach 2022-2024 będzie na ten cel do dyspozycji dodatkowo około miliarda złotych rocznie. Skąd te środki mają się brać?
Nie, nie z zalegalizowania obrotu marihuaną, co oprócz znacznie większej sumy z samego podatku VAT (niektóre szacunki mówią o 5 miliardach rocznie) i dodatkowych wpływów z PIT (a może i z akcyzy) spowodowałoby spadek cen marihuany tak medycznej, jak i rekreacyjnej oraz uwolniłoby od kar lub ich groźby dziesiątki tysięcy nikomu nie szkodzących ludzi.
Nie, nie z zaprzestania finansowania pensji katechetów przez państwo, co oprócz oszczędności ok. 1,5 mld zł rocznie spowodowałoby, że osoby niewierzące (stanowiące w dużej mierze elektorat Lewicy) nie musiałby płacić w podatkach na naukę treści sprzecznych z ich światopoglądem i nierzadko sumieniem.
Z dodatkowego opodatkowania dużych biznesów (ponad 750 mln euro rocznego przychodu brutto, w tym co najmniej 4 mln euro z transakcji z użytkownikami na terenie Polski) działających w branży cyfrowej.
Opodatkowane miałoby być świadczenie usług polegających na prowadzeniu kampanii reklamowych z wykorzystaniem reklam profilowanych, na umożliwianiu wyorzystywania „wielostronnego interfejsu cyfrowego” (poza sprzedażą we własnych sklepach internetowych i paroma innymi przypadkami) oraz przekazywaniu zgromadzonych danych o użytkownikach, wygenerowanych w wyniku ich aktywności na interfejsach cyfrowych.
Czyli podatek płaciłyby zapewne takie firmy, jak Alphabet (Google, Youtube), Facebook, Twitter, Amazon, Aliexpress, Uber czy Airbnb, a może i Allegro, które całkiem możliwe, że w latach 2022-2024 przekroczy 750 mln euro przychodów. Pomijam tu kwestię, czy polskie państwo byłoby w stanie wymusić płacenie tego podatku i jakie środki podjęłoby, gdyby nie był on płacony. Według samych autorów projektu, podatek spowodowałby kilkuprocentowy spadek liczby transakcji na rynku reklam profilowanych i platformach obrotu dobrami, a ponad 30% tego podatku (czyli ponad 300 milionów złotych rocznie) zapłaciliby faktycznie sprzedawcy i reklamodawcy – często niewielkie przedsiębiorstwa, których nie stać na tradycyjne masowe kampanie reklamowe lub własny sklep internetowy. Konsumenci zdaniem autorów projektu nie odczuliby zwiększenia obciążeń podatkowych, ale to tylko symulacja oparta na pewnych założeniach – nie wyjaśniono, dlaczego założono takie, a nie inne wskaźniki elastyczności popytu. Nie należy wykluczać, że jest ona błędna i tak naprawdę podatek ten zostanie „przerzucony” na konsumentów oraz sprzedawców i reklamodawców w większym stopniu.
Projekt wiąże się z wprowadzeniem obowiązku składania informacji rocznej o świadczonych na terytorium RP usługach cyfrowych zawierającą m. in. dane o liczbie użytkowników oraz liczbie, rodzaju i wartości zrealizowanych usług. Tu warto się zastanowić, w jaki sposób państwo może zechcieć sprawdzać, czy te dane nie są zaniżane – w przypadku podmiotów znajdujących się poza jurysdykcją polskiego rządu jedynym w miarę skutecznym sposobem jest tu niestety monitorowanie wszystkich połączeń i transakcji internetowych z terenu Polski do objętych obowiązkiem podatkowych podmiotów. Tego wprawdzie w projekcie nie ma, ale istnieje niebezpieczeństwo, że w razie jego wejścia w życie ktoś uzna, że trzeba takie coś wprowadzić w celu zapobieżenia uchylaniu się od podatku.
Jak widać, posłowie Lewicy, na czele z Adrianem Zandbergiem, który jest sprawozdawcą tego projektu, woleli zaproponować coś, co nie tylko może przynieść polskiej nauce mniejsze środki od możliwych alternatyw, ale i w ubocznym efekcie ograniczy – nawet według nich samych – w pewnym stopniu rynek i w jakimś zakresie obciąży niewielkich sprzedawców i reklamodawców. Z ryzykiem obciążenia także konsumentów oraz zagrożenia ich prywatności.
Najwyraźniej nie chodzi o ten miliard rocznie, a o samo dokopanie „gigantom cyfrowym”. Wprawdzie dokopanie słabe, bo sami autorzy projektu przyznają, że „antymonopolowy” efekt tego podatku będzie w skali świata „ograniczony”. Ale, jak można wyczytać w uzasadnieniu, liczą na to, że podobne rozwiązania wprowadzą inne państwa, a może i cała Unia Europejska.
A to byłoby już uderzenie w całą branżę, która wyrosła w ostatnich latach i zarabia ogromne pieniądze na skuteczniejszym niż dotąd kojarzeniu producentów i konsumentów i tym samym skuteczniejszym umożliwieniu wymiany dóbr i usług w skali świata, przy użyciu technologii cyfrowych. Używając pojęć marksistowskich – próba ograniczenia wykorzystywania nowych sił wytwórczych, kształtujących powoli nowe stosunki produkcji. Stosunki produkcji oparte na dużo większej liczbie mikroproducentów i mikrousługodawców, kojarzonych z konsumentami – nierzadko na całym świecie – przez „cyfrowych gigantów”. Właśnie gigantów, bo skuteczność tego kojarzenia opiera się na wielkiej liczbie użytkowników platform i wielkiej liczbie danych o nich. Na wielkiej liczbie użytkowników Google czy Facebooka, na wielkiej liczbie sprzedawców na Aliexpress, Amazonie i Allegro, na wielkiej liczbie ofert na Airbnb – co przekłada się na wielką liczbę konsumentów odwiedzających te platformy.
Adrian Zandberg i Lewica stają faktycznie po stronie dotychczasowych stosunków produkcji, próbując powstrzymać ich zmianę na nowe. Pełnicie historycznie reakcyjną rolę, towarzysze.