Wybór Olejniczaka

Wojciech Olejniczak (jakby ktoś nie wiedział – były przewodniczący SLD, a obecnie poseł do Parlamentu Europejskiego z listy koalicji SLD-UP) wyjaśnia na swoim blogu, dlaczego nie zagłosuje w wyborach prezydenckich na Jarosława Kaczyńskiego. Wśród wymienionych przez niego powodów znalazła się między innymi likwidacja przez PiS podatku spadkowego i 40% stawki podatku dochodowego dla osób o najwyższych dochodach. Zdaniem byłego lidera SLD, pieniądze z tych podatków mogłyby zostać w budżecie i zostać przeznaczone na „przedszkola, szpitale, czy in vitro”.
Jednocześnie Wojciech Olejniczak zapowiedział, że zagłosuje na Bronisława Komorowskiego – kandydata partii, w której oficjalnym, wciąż obowiązującym programie z 2007 r. (do którego ów kandydat napisał osobisty wstęp) znalazły się zapowiedzi wprowadzenia jednolitej stawki 15% w podatku dochodowym (zarówno od dochodów osobistych, jak i od przedsiębiorstw) oraz likwidacji opodatkowania nie tylko spadków, ale i dywidend.
Jak wytłumaczyć taką postawę Wojciecha Olejniczaka? Przecież jeśli program ten zostałby zrealizowany, to do budżetu państwa nie wpłynęłyby kolejne pieniądze, które mogłyby zostać przeznaczone na „przedszkola, szpitale, czy in vitro”.
Chyba, że były przewodniczący SLD, mimo młodego wieku od wielu lat obracający się w polityce, doskonale zdaje sobie sprawę, że obietnice Platformy Obywatelskiej dotyczące obniżenia podatków to zwykła ściema.

13 komentarzy do “Wybór Olejniczaka”

  1. piotr.sokol Says:

    Także obstawiam, że to ściema. Tak samo zresztą jak ściemą jest jego tęsknota za dziećmi ze szklanki. Z tego co słyszałem facet popiera usuwanie tkanki rakowej nazywanej przez innych płodem. Czym się różni tkanka rakowa ze szklanki od tej z macicy? Pewno wie to tylko on i jemu podobni.
    Nie przejmowałbym się jego wypowiedziami, i traceniem czasu na analizy bełkotu. Myślę, że z okazji wyborów wartoby było poruszyć kwestię, co zrobić aby wyborów nie było już więcej, lub jak skończyć z przesądem nazywanym d***kracją!

  2. sierp Says:

    W sytuacji, gdy istnieje przymusowe, monopolistyczne, scentralizowane państwo, lepiej, żeby były wybory, bo wtedy skłócona wewnętrznie władza (a z reguły jest skłócona) czasami przynajmniej musi szukać poparcia zwykłych ludzi i czasami można coś w ten sposób utargować.
    W PRL nie było wyborów (był tylko teatr je udający) i nie było lepiej. Było gorzej.
    A Tusk wprowadziłby już cenzurę Internetu, gdyby nie groźba weta ze strony prezydenta i zbliżające się wybory.
    Wybory i „przesąd zwany d***kracją” mogłyby stać się nieistotne, gdyby Polskę przekształciła się w federację 1000 Liechtensteinów, albo rozwinęły się alternatywne dobrowolne instytucje zapewniające różnego typu bezpieczeństwo. Ale do tego jest bardzo długa droga.
    Na pewno alternatywą nie jest realizowanie przesądu zwanym d****tura. Ci, co marzą o Pinochecie, zwykle dostają Stalina.

  3. stirner_77 Says:

    Przydałaby się jakaś symulacja tego, jak zmieniłby się nasz kraj, gdyby preziem został wróg d****kracji, K****n-M***e. 🙂

  4. mrotchnypontchushzagwady Says:

    stirner_77

    Tą symulacje już masz, na przykładzie UPRu. Pan z Muszką sprawował tam funkcję, wycofał się z tego, rządził z tylnego fotela i rozpierdolił partię na pół, wespółzespół z resztą kierownictwa partii i wannabekierownictwa.

    Jacek Sierpiński

    Ci, co marzą o Pinochecie, zwykle dostają Stalina.

    Jeśli uważasz, że to są alternatywy z nietożsamymi członami, to nie wiem co mam Ci napisać.

  5. sierp Says:

    To jest alternatywa z nietożsamymi członami. W końcu była pewna różnica między Pinochetem a Stalinem. Kilka tysięcy zamordowanych to nie kilkadziesiąt milionów, a realny kapitalizm (w dodatku w miarę wolnorynkowy) to nie realny socjalizm.
    Poza tym w tym zdaniu chodziło o Pinocheta z wyobrażeń konliberalnych sympatyków d****tury – o wyidealizowanego silnego człowieka, który „weźmie za mordę i wprowadzi wolność”.

  6. mrotchnypontchushzagwady Says:

    Jacek Sierpiński

    To jest alternatywa z nietożsamymi członami. W końcu była pewna różnica między Pinochetem a Stalinem. Kilka tysięcy zamordowanych to nie kilkadziesiąt milionów, a realny kapitalizm (w dodatku w miarę wolnorynkowy) to nie realny socjalizm.

    Uważasz, że różnica ilościowa jest tak ważna, czy uważasz, że doniesienia o torturach czy zabijaniu ludzi nawet poza granicami kraju były nieprawdziwe?

    Poza tym w tym zdaniu chodziło o Pinocheta z wyobrażeń konliberalnych sympatyków d****tury – o wyidealizowanego silnego człowieka, który “weźmie za mordę i wprowadzi wolność”.

    Jeśli tak, to nie ma uwag, bo ja nie traktowałem tego jako figury retorycznej. Choć oczywiście nie zwróciłbym się do konlibów w tej kwestii, mam jakieś płaszczyzny porozumienia (laski z tego środowiska są laskami 🙂 ), ale nie tu.

  7. sierp Says:

    Uważam, że różnica ilościowa tego rzędu (kilkaset razy większe prawdopodobieństwa padnięcia ofiarą reżimu, uwzględniając wielkość krajów) jest ważna.

  8. mrotchnypontchushzagwady Says:

    Tylko, jeśli masz tak jakby kompletnie wyjebane na innych, no może pomijając najbliższych. Nawet jeśli ja mam i ty masz, to trochę za mało, by sensownie uznać, że Pinoć to nie to samo co Stalin.

  9. sierp Says:

    No właśnie nie. Jest różnica. Gdybyś musiał wybrać życie dla twoich przyjaciół, czy w ogóle dowolnych ludzi pod rządami Pinocheta albo Stalina, to co byś wybrał?
    Bo ja wybrałbym rządy Pinocheta (lub Jaruzelskiego np.) niż Stalina. Właśnie dlatego, że nie mam tak całkowicie „wyjebane na innych” i obchodzi mnie, czy zginie ułamek promila, czy dziesięć procent z nich. Już nie mówiąc o tym, jak będą żyli ci, którzy przeżyją.

  10. mrotchnypontchushzagwady Says:

    Przecież problem z Pinotchetem polegał na tym, że on wykluczył wybór, tak samo jak Stalin. Nie było takiej sytuacji, twoje „gdybyś” ogranicza się do tego, czy byłbym gotowy zwiewać. Ja nie oceniam Pinotcheta jako takiego, tylko Pinotcheta jako faceta, który mógłby mną rządzić. I jeślibym należałbym do niższej średniej albo niższej klasy ludzi (a należałbym, bo taki jestem, że najwyżej wpasowuje się tam), to był został w Chile pod rządkami skurwysyna. To, że on byłby mniejszym skurwysynem za pewne by mnie cieszyło, ale gdybym mógłbym wybrać w ogóle, a nie uciekać przed Pinociem, to wtedy nie byłoby Pinocia. Przecież w przypadku pierwszych wolnych wyborów, które zresztą Pinotchet dopuścił w końcu, wybrałbym po prostu dowolnego jego przeciwnika. Kiedy możemy wybierać, zazwyczaj nie wybieramy między Stalinem, a Pintchetem, bo sposób rządzenia, który oni praktykują przed wszystkim opiera się na braku wyboru władzy. Nie, żeby możliwość wybierania władzy byłą fajna, ale jest dla mnie dlatego lepsza, natomiast Jaruzelski nie jest lepszy od Stalina, bo Jarulzelski mógł zaistnieć tylko dzięki Stalinowi. Generalnie, poczynając od Hitlera, chyba (sprawdzić, czy nei pierdoli) autorytaryści dochodzą do władzy wtedy, kiedy minimalne swobody demokratyczne już są naruszone.

  11. sierp Says:

    No ale mi chodzi o to właśnie, że mogą być mniejsze i większe skurwysyny. W tym sensie Pinochet był lepszy od Stalina. Przykład z wyborem rządów był tylko przykładem, by to unaocznić.
    Natomiast przewaga systemu „demokratycznego” nie leży wcale w tym, że ja czy ty możemy sobie wybrać władzę, bo wcale nie musi wygrać kandydat, na którego zagłosujemy, a szansa na to, że akurat mój czy twój głos zadecyduje jest znikoma. Przewaga tego systemu leży w tym, że politycy bardziej się muszą liczyć z rządzonymi, bo ci są zbiorowym arbitrem w ich walce o władzę. Z tym, że z drugiej strony, jeśli akurat należysz do mniejszości, której interesy są sprzeczne z interesami większości, to wcale nie musi być ci to na rękę, bo politycy będą się liczyli z większością, a nie z tobą (a w autorytaryzmie mogłoby – choć nie musiałoby – być inaczej)

  12. mrotchnypontchushzagwady Says:

    Jacek Sierpiński

    Natomiast przewaga systemu “demokratycznego” nie leży wcale w tym, że ja czy ty możemy sobie wybrać władzę, bo wcale nie musi wygrać kandydat, na którego zagłosujemy, a szansa na to, że akurat mój czy twój głos zadecyduje jest znikoma.

    Ale fakt, że ludzie mogą podejmować tą decyzję jest już ważny i o to mi chodziło. I generalnie przy produkcie masowym (a takim jest prawo) nie zawsze trzeba się liczyć z preferencjom pojedynczych jednostek.

    tym, że z drugiej strony, jeśli akurat należysz do mniejszości, której interesy są sprzeczne z interesami większości, to wcale nie musi być ci to na rękę, bo politycy będą się liczyli z większością, a nie z tobą (a w autorytaryzmie mogłoby – choć nie musiałoby – być inaczej)

    Nie mam zamiaru bronić demokracji jako takiej (jedyna jej wersja, która bym poparł, byłaby bezpośrednia, a uczestniczenie w niej, jak i opuszczenie takiego zrzeszenia demokratów byłoby dużo bardziej dobrowolne), natomiast jestem przekonany, że można broić praw mniejszości, choćby stawiając wymóg, by pewne prawa dało się przegłosować tylko jednogłośnie lub większością kwalifikowaną. Oczywiście to nie jest doskonała metoda, ale znasz jakieś?

  13. sierp Says:

    Na pewno wymogi osiągnięcia consensusu lub choćby większości kwalifikowanej bardziej chronią swobody mniejszości czy nawet jednostki. Ciekawe rozwiązania stosowano np. w republice rzymskiej: 2 konsulów (wyobraźmy sobie, że Komorowski i Kaczyński, albo Obama i McCain zostają równoprawnymi prezydentami), trybuni ludowi mający prawo weta wobec uchwał senatu na zgromadzeniu ludowym, wiele różnych organów ustawodawczych w różny sposób reprezentujących różne grupy społeczne.

Dodaj odpowiedź

Musisz się zalogować aby dodać komentarz.