Związkowcy kontra klienci sklepów
Parę tygodni temu po raz pierwszy odwiedziłem w sobotę krakowskie centra handlowe. W porównaniu z tym, do czego byłem wcześniej przyzwyczajony w aglomeracji górnośląskiej, uderzyły mnie korki w okolicy tych sklepów (przy względnie normalnym ruchu w mieście) oraz niebywały tłok na parkingach i w samych centrach. Po prostu chyba w aglomeracji krakowskiej (nie zapominajmy, że galerie handlowe w Krakowie obsługują nie tylko samo miasto, ale i jego okolice – a w takim powiecie krakowskim mieszka więcej ludzi niż w Katowicach) jest mniej takich dużych sklepów niż w górnośląskiej w stosunku do liczby ludzi – a sobota jest dla wielu z nich jedynym dniem, w którym mogą zrobić sobie zakupy.
Być może gdyby te sklepy mogły być otwarte w niedziele, tłok byłby mniejszy. Ale państwo zabrania.
Teraz czytam, że związkowcy z „Solidarności” chcą przymusowo skrócić godziny pracy sklepów również w sobotę, a nawet w dni powszednie. Popierają ich w tym politycy Lewicy Razem. Nie chcę myśleć, jaki tłok byłby, gdyby coś takiego weszło w życie.
Oczywiście ani związkowcy, ani lewicowi politycy nie myślą, by podobnie skrócić godziny pracy restauracji, kawiarni, klubów, kin, ośrodków spa i innych miejsc związanych z rozrywką. Ani komunikacji miejskiej. Oczywiście nie domagali się również zakazania tego wszystkiego w niedziele. Bo pewnie jest dla nich normalne, że wieczorem lub tym bardziej w weekendy wybierają się do knajpy, do kina lub na imprezę. A zakupy mogą zrobić w tygodniu i nie późnym wieczorem, bo zwykle nie pracują w nadgodzinach ani na kilku etatach, z reguły mieszkają też w większych miastach, a nie na wsiach, gdzie jest jeden lub dwa sklepy, a w celu zrobienia większych lub nietypowych zakupów trzeba jechać sporo kilometrów do centrum metropolii.
Działacze „Solidarności” i politycy Lewicy Razem pochylają się nad ludźmi pracującymi w handlu. Ale ludzie pracujący gdzie indziej, i robiący w sklepach zakupy jako konsumenci, są dla nich ludźmi drugiej kategorii.