Dyktatura polonistów
Dwaj znani humaniści – pisarz i historyk idei – napisali anonimowe eseje na tegoroczne tematy maturalne z języka polskiego. Eseje zostały ocenione według klucza podobnego do tego, jaki obowiązuje przy prawdziwej maturze. Okazało się, że gdyby była to prawdziwa matura, to jeden zdałby słabo, a drugi w ogóle by nie zdał…
Ja też nie zdałbym tegorocznej matury z języka polskiego. I to nie dlatego, że nie spełniłbym sztywnych kryteriów maturalnego klucza. Po prostu nie pamiętam już prawie nic z treści lektur, które były tematem matury. Choć w szkole średniej czytałem zarówno „Lalkę” Prusa, jak i „Odę do młodości” Mickiewicza (Mrożek był wtedy jeszcze „na indeksie”), i prawdopodobnie uczyłem się do matury zagadnień związanych z tymi lekturami.
A nie pamiętam dlatego, że ta wiedza nigdy po skończeniu liceum nie była mi potrzebna. Nie miałem okazji z niej korzystać. Gdybym tej wiedzy potrzebował w swoim życiu, utrwaliłaby mi się w pamięci. A tak – wywietrzała.
Jestem z zawodu informatykiem. Śmiem jednak twierdzić, że szczegółowa znajomość „Lalki” czy „Ody do młodości” nie będzie nigdy w życiu potrzebna nie tylko informatykowi, ale i konstruktorowi maszyn, inżynierowi górnictwa, fizykowi, lekarzowi, architektowi, biologowi, genetykowi, geologowi, prawnikowi, menedżerowi czy biznesmenowi. Ba, nie będzie potrzebna nawet większości przedstawicieli zawodów humanistycznych – historykom, psychologom, nauczycielom języków obcych, socjologom, dziennikarzom, piosenkarzom. Może być potrzebna jedynie wąskiej grupie polonistów, kulturoznawców, krytyków literackich czy historyków sztuki. Mimo to, o ile przyszli poloniści nie są zmuszani do zdawania matury z matematyki, biologii, fizyki czy historii, o tyle przyszli inżynierowie, lekarze czy prawnicy zmuszani są do wykazywania się szczegółową znajomością dzieł literatury pięknej wybranych dla nich przez państwo, pod groźbą zamknięcia dostępu na studia i do dalszej kariery zawodowej.
Znajomość „Ody do młodości” czy „Lalki” nie jest potrzebna ani przydatna także w tzw. życiu codziennym, tak jak to jest z językami obcymi, podstawami matematyki, ekonomii, prawa i wiedzy o polityce, umiejętnością pisania, czytania ze zrozumieniem, prowadzenia samochodu, pływania czy obsługi komputera. Nawet taniec towarzyski, ju-jitsu, strzelanie z pistoletu czy jazda na nartach – są to umiejętności, których akurat nie posiadam – mogą się przydać na co dzień bardziej niż znajomość tych szkolnych lektur.
Jest absurdem, że aby zdać tak zwany „egzamin dojrzałości”, stanowiący przepustkę do możliwości dalszego kształcenia i kariery, trzeba wykazać się wiedzą kompletnie później zbędną dla każdego poza wąską grupą specjalistów od literatury – podczas gdy wielu umiejętności bardzo przydatnych dla prawie każdego we współczesnym świecie trzeba uczyć się dopiero na studiach, na specjalnych kursach lub samemu. A jeżeli nawet nauczane są w szkole, to wykazanie się ich znajomością nie jest konieczne do zdania matury…
Oczywiście, znane są mi argumenty, że cywilizowany, kulturalny człowiek, prawdziwy polski inteligent powinien znać dzieła Mickiewicza i Prusa jako część swojego dziedzictwa kulturowego, zaś wykształcenie nie powinno sprowadzać się li tylko do kształcenia zawodowego i nauczania praktycznych umiejętności. Tyle tylko, że przymusowa matura z tych dzieł – jak widać choćby po mnie – wcale nie przyczynia się do ich znajomości. Bo poznawane są one na zasadzie „3 razy Z” – zakuć, zdać, zapomnieć. Ktoś, komu wiedza na ich temat nie będzie potrzebna, zapomni je szybko. Chyba, że lubi czytać je dla przyjemności – ale akurat przerabianie dzieła literackiego jako lektury w szkole, z której znajomości trzeba uczyć się do egzaminu jest najlepszą drogą, by obrzydzić go jako źródło artystycznych doznań. Wiem to również po sobie – lubię czytać książki, przeczytałem ich w życiu bardzo dużo, wiele z nich mi się spodobało, do wielu wracałem i wracam. Wśród tych ostatnich były wiersze Mickiewicza i opowiadania Prusa. Ale akurat nie te, które „przerabiałem” w szkole, tylko te, które poznałem na własną rękę. Z lektur omawianych w liceum nie pamiętam prawie nic, wyjąwszy może kilka wierszy. Z punktu widzenia rozmaitych samozwańczych strażników dziedzictwa kulturowego nie jestem więc prawdziwie wykształconym człowiekiem, tylko barbarzyńcą, chamem, w najlepszym wypadku wykształciuchem. Mimo iż – paradoksalnie – zdałem kiedyś wymyślony przez nich „egzamin dojrzałości”.
Panuje swoista dyktatura polonistów. Polonistyczne lobby narzuciło wszystkim swoje kryteria dojrzałości, wykształcenia, inteligenckości. Wedle tych kryteriów człowiek z wykształceniem średnim ogólnym musi wykazać się przede wszystkim znajomością kanonu ustalonych przez te lobby lektur (bywają spory, co ma ten kanon zawierać, ale co do ogólnej zasady jest zgoda); znajomość innych dziedzin wiedzy (jak również innych dzieł literackich) jest mniej ważna. Kryteria te są od dawien dawna elementem państwowej polityki edukacyjnej. Stały się już niemal elementem wiedzy potocznej – nikt nie kwestionuje tego, że egzamin z „języka polskiego” (czyli tak naprawdę znajomości takiego czy innego kanonu lektur) powinien być na maturze obowiązkowy, ani tym bardziej tego, że powinno się tego w szkołach obowiązkowo uczyć i to nawet w klasach o profilach matematyczno-fizycznym czy biologiczno-chemicznym. Jeśli ktoś ujawni publicznie nieznajomość kanonu, uważane jest to za powód do wstydu z powodu braków w wykształceniu (jak w przypadku Romana Giertycha zapytanego o „Naszą Szkapę”), podczas gdy brak umiejętności obsługi komputera czy przyznawanie się do kłopotów z matematyką na poziomie szkoły średniej takim powodem nie jest, o ile oczywiście ktoś nie reprezentuje zawodu, w którym taka wiedza jest niezbędna.
Może czas tę dyktaturę obalić?
6 maja, 2008 at 18:22
A jednak człowiek wykształcony powinien jakiś (uwaga, modne słowo) bekgrand kulturowy mieć. Inna rzecz, ze dziś nawiązuje się raczej do cytatów z „Misia” niż „Hamleta”…
Jest faktem, że matura obecnie to nie to samo, co matura przed kilkudziesięciu laty, ale z drugiej strony czy np. uczelnie techniczne mogłyby to zapewnić? Mocno wątpię.
PS. Mechanizm logowania jest trochę od czapy. Osobne hasło tylko dla tej strony? Dorzuć chociażby OpenID…
6 maja, 2008 at 19:01
Nie da się wtłoczyć „bekgrandu kulturowego” w szkole osobom, które nie wykazują zainteresowań polonistycznych. Właśnie o to mi chodzi. Tak samo jak poloniście wywietrzeje z głowy prawie wszystko, czego w szkole uczył się z dziedziny chemii czy fizyki – bo nie jest to mu potrzebne, tak samo informatykowi, lekarzowi czy prawnikowi wywietrzeją z głowy lektury, które wkuwali na lekcjach języka polskiego. Pozostaną okruchy. Owszem, informatyk, lekarz czy prawnik może interesować się literaturą hobbystycznie, zwykle jednak w tym przypadku „bekgrand kulturowy” tworzony jest na podstawie tego, do czego dociera się samodzielnie i niekoniecznie ma wiele wspólnego z kanonem lektur. A ci, którzy się tym nie interesują nie będą tak czy inaczej mieć żadnego „bekgrandu kulturowego”, tak samo jak ci, którzy się nie interesują matematyką nie będą mieć żadnego „bekgrandu matematycznego” wykraczającego poza praktyczne umiejętności liczenia na co dzień.
6 maja, 2008 at 20:27
No to kiedy według Ciebie miałby zdobyć coś takiego jak wykształcenie ogólne, dajmy na to, posiadacz doktoratu z fizyki?
(O magistrach nie wspomniałem, bo magistrem może zostać dziś każdy idiota.)
Chyba, ze całkowicie rozłaczymy znaczeniowo pojęcia „wyższe wykształcenie” i „przynalezność do elity”.
A tak w ogóle to co zostanie w gimnazjum i liceum (tzn. w ogólnych szkołach średnich), jeśli wyrzucić różniczkowanie, węglowodory aromatyczne, poezję Renesansu, wojnę trzydziestoletnią i elementy genetyki?
Jasne, można trzynastolatka uczyć zawodu/specjalności, ale ja na przykład w tym wieku nie miałem pojęcia, co chcę w życiu robić. A gdybym nie liznął wszystkich wspomnianych akapit wyżej rzeczy i nie stwierdził, że niektóre z nich wchodzą bez wysiłku, a do innych (opresja warning!) się zmusiłem / zmuszono mnie, to pewnie bym do dziś tego nie wiedział.
6 maja, 2008 at 21:36
No nie, chyba jednak pewnych spraw nie możemy przeginać!
Przede wszystkim z tego powodu jest to sprawa durna, że jednak, choćby na jakiś czas, trzeba o jakiejś tam kulturze mieć pojęcie małe, lub większe.
Nadto, mamy jednak przynależność kulturową, narodową i w ogóle i dobrze by było, gdyby mieć pojęcie o pojęciu, kim była Telimena i żeby nie wytrzeszczać ze zdziwieniem oczu i nie mówić „e, to nie z mojej dzielni” gdy ktoś powie nam coś o Antygonie i jednak fajnie jest wiedzieć, że „kończ Waść, wstydu oszczędź” nie pochodzi z archaicznego tłumaczenia niemieckiego pornosa.
I nawet, jeśli nie korzystamy z tego przy każdej rozmowie, czy nie cytujemy „Litwo, ojczyzno moja…” więcej niż raz podczas pytania w szkole i drugi raz w pijanym widzie, to jednak dobrze jest mieć jakieś pojęcie o pojęciu: wiadomo, że nie wszystkie informacje są potrzebne, ale jednak szkoła też ma nas nauczyć uczenia się, nauczyć czytania, a jak wiadomo trening czyni mistrza.
I na koniec zgodzę się z {tolep}-em: trzeba spróbować wszystkiego, aby móc się zdecydować na pogłębienie czegoś konkretnego.
pozdrawiam
6 maja, 2008 at 22:42
tolep – mi nie chodzi o zastąpienie wykształcenia ogólnego zawodowym w sensie przyuczania wszystkich trzynastolatków do zawodu. Chodzi mi natomiast o to, że każdy młody człowiek ma pewne predyspozycje i zainteresowania, które w wieku kilkunastu lat są zwykle już dość wyraźne: jedni zdradzają zainteresowania humanistyczne, inni matematyczne, inni interesują się biologią i marzą o zawodzie lekarza, inni przejawiają talenty artystyczne itd. W celu „wydobycia” tych talentów i zainteresowań istnieją klasy sprofilowane i dlatego też „humanistów” nie zmusza się do zdawania matury z fizyki, a „ścisłowców” z historii. Natomiast „język polski” – czyli de facto wiedzę o lekturach – muszą zdawać wszyscy, również ci, którzy nie zdradzają żadnych zainteresowań w kierunku literatury. Efektem jest to, że wiele (twierdzę, że większość) ludzi zdaje maturę z wiedzy, która nigdy im nie będzie potem potrzebna i potem ją zapomną. Ja jestem tego przykładem, a ośmielam się twierdzić, że wcale nie mam wiedzy jednostronnej i lubię czytać beletrystykę, ba, nawet sam pisałem utwory, które mi publikowano. To niepotrzebne obciążanie umysłu. Wyobraź sobie, że wszyscy muszą pisać maturę np. z chemii, mimo że tylko część chce zostać chemikami, farmaceutami czy lekarzami.
Chcę zwrócić uwagę na fakt, że wiedzy o kanonie lektur nie traktuje się tak jak inne dziedziny wiedzy, tylko jak coś lepszego, „co każdy może i powinien wiedzieć”, w przeciwieństwie do fizyki, chemii czy historii. To właśnie przede wszystkim tę wiedzę utożsamia się z „wykształceniem ogólnym” i przynależnością do inteligenckiej elity (czego mam wrażenie dałeś wyraz w swoim komentarzu). Doktor fizyki nie znający kanonu szkolnych lektur nie ma „wykształcenia ogólnego”, podczas gdy polonista nie potrafiący rozwiązać zadania z fizyki na poziomie liceum takie wykształcenie ma (i nasz system edukacyjny przyjmuje taką optykę, nie każąc przyszłym polonistom zdawać koniecznie na maturze egzaminu z fizyki).
Tylko że – moim zdaniem – większość doktorów fizyki i tak zapomni „Lalkę”, „Syzyfowe prace”, poezję Tetmajera i inne szkolne lektury, chyba że przypadkowo pokrywają się z ich czytelniczym hobby (a wg mnie nauczanie o nich w szkole zmniejsza na to szanse). Będą pamiętali to, co ja – że w „Lalce” występował niejaki Wokulski, w „Syzyfowych pracach” Jędrzej Radek, a Tetmajer miał na imię Kazimierz…
6 maja, 2008 at 23:13
Mirmił – a co daje znajomość takich okruchów wiedzy typu: Telimena to jedna z bohaterek „Pana Tadeusza” autorstwa Adama Mickiewicza, a „kończ waść, wstydu oszczędź” pochodzi z powieści Sienkiewicza, bodajże „Potopu” (serio, nie jestem pewny, a celowo nie sprawdzam)? Akurat ja tyle na ten temat wiem (o Antygonie więcej, bo jeszcze jako dziecko interesowałem się mitologią grecką – ale o ile mit jest mi dobrze znany, o tyle treść dramatu zapomniałem zupełnie, pamiętam tylko, że paru kolegów na lekcji ostro broniło Kreona 🙂
Poza tym – dlaczego wszyscy uważają właśnie, że koniecznie trzeba mieć pojęcie o „kulturze”, rozumiejąc jednocześnie przeważnie, że ktoś o zainteresowaniach „ścisłych” może mieć niewielkie pojęcie o historii, a o humanistycznych – o matematyce?
Był taki człowiek, nazywał się Adam Wiśniewski. Miał duży talent w kierunku przedmiotów ścisłych i zainteresowania filozoficzne. Nigdy nie udało mu się niestety zdać matury – to znaczy, zdał eksternistycznie fizykę i matematykę na bardzo dobry, natomiast nie potrafił zdać języka polskiego (próbował dwukrotnie). Udzielał potem korepetycji z fizyki studentom. Później został pisarzem (przybrawszy do nazwiska pseudonim Snerg), a jego powieść „Robot” (prezentująca m. in. filozoficzną koncepcję tzw. nadistot) wygrała plebiscyt na najbardziej wartościową powieść SF w trzydziestoleciu powojennym, wygrywając ze wszystkimi książkami Lema. Napisał jeszcze kilka powieści i opowiadań (jedno z nich wykorzystywało pomysł łudząco podobny do tego, jaki stał się podstawą filmu „Matrix”) oraz filozoficzno-kosmologiczne dzieło „Jednolita teoria czasoprzestrzeni”.
Ale uniemożliwiono mu zostanie naukowcem. Bo, jak napisała jego przyjaciółka: „Nawet za cenę studiów nie złamał swoich przykazań:
1. Nie będę zapychał sobie głowy niepotrzebnymi wiadomościami.
2. Będę odróżniał ważne od nieważnego”.
7 maja, 2008 at 00:09
Lektury: mają uczyć wyciągania wniosków i rozumienia czytanego tekstu. Często się to psuje za sprawą polonistów, którzy mówią co jest w tekście, a nie uczą ludzi myśleć (w nowej maturze jest nawet część sprawdzająca, czy abiturient umie czytać i rozumieć te literki).
Lektury są w ten sposób dobrane (powiedzmy w większości, czy może nawet w założeniu) żeby coś pokazać sobą, coś reprezentować, np.
Pan Tadeusz: młody, wykształcony, ambitny, etc.
„Pan Tadeusz”: można, moi mili, tak pisać po naszemu, że się rymuje i nawet ma sens.
Wokulski: pracuj ciężko, a się uda.
Konrad Wallenrod: podstęp, poświęcenie siebie dla ojczyzny.
Można by długo wymieniać.
Może Pan zapomniał, ale lekcje języka polskiego to nie była lista lektur wkuwana na pamięć, ale również dyskusja na ich temat, co chciał powiedzieć pisarz, dlaczego to właśnie wtedy napisał, etc.
I chodzi właśnie o to gonienie króliczka a nie o złapanie go 🙂
A przykład Adama Wiśniewskiego jest całkiem chybiony: na maturę z polskiego, na Boga, nie trzeba się niczego uczyć! O, może jak wygląda ta sinusoida epok literackich i tyle! Chyba, że nauką i zapełnieniem sobie głowy niepotrzebnymi wiadomościami nazwać przeczytanie 30 książek… bo i czegóż innego tu się uczyć?
7 maja, 2008 at 10:10
Na maturę z polskiego nie trzeba się niczego uczyć? No nie wiem…
Podejrzewam, że gdybym przystąpił teraz do matury nawet na poziomie podstawowym, to bym jej nie zdał.
Wprawdzie na arkuszach maturalnych są fragmenty tekstów, ale… „wolna amerykanka” bez znajomości całych lektur, twórczości ich autorów oraz ich „obowiązującej” interpretacji i analizy skończyłaby się zapewne tak, jak w przypadku tego profesora, który „oblał”. Zresztą bez bicia przyznam się, że ciężko byłoby mi napisać cokolwiek, zwłaszcza na temat „Sen jako sposób przedstawienia postaci literackiej na podstawie „Lalki” Prusa”. Sądząc po przykładowym wypracowaniu zamieszczonym na stronach „Dziennika”, taki temat wymaga podejścia typowo polonistycznego i zanalizowania tekstu od strony formy, symboliki, „narzędzi” używanych przez autora. Pewnie nie potrafiłbym tak zanalizować nawet własnych opowiadań…
Po co komu, poza przyszłymi polonistami, wiedza na temat tego, co we śnie Izabeli symbolizuje pierścień, jezioro, jazda powozem, że występują tam „wyliczenia w formie pytań retorycznych uporządkowanych anaforycznie”, za pomocą jakich środków autor oddaje niepokój bohaterki i że wykorzystuje on mowę pozornie zależną? Innymi słowy, cały ten specjalistyczny bagaż?
Właśnie o to chodzi, że matura z języka polskiego nie jest maturą z rozumienia tekstu (takie zadanie jest, ale tylko jedno), a z wiedzy polonistycznej.
7 maja, 2008 at 10:56
Ok, ja powiem inaczej: jak zdawałem maturę z języka polskiego, a była to jeszcze tzw. stara matura, to nie pisałem o anaforycznym uporządkowaniu pytań retorycznych, a dostałem czwórkę (piątkę z ustnej! :D). Nie wiem jak to teraz jest, więc może niepotrzebnie się wypowiadałem w ogóle, ale będę bronił tezy, że do matury, którą ja zdawałem, nie potrzeba było się uczyć w ogóle. A to, że tak Pan jak i ja zapominamy treść przeczytanych utworów, to norma, ale – podkreślam – tu nie ma żadnej nauki (no teraz by musiała być po X-letniej przerwie w obcowaniu z kanonem lektur). Wtedy, gdy to było na bieżąco – nauki BRAK.
pozdrav
7 maja, 2008 at 13:14
Aż się zarejestrowałem w końcu 🙂
Nowa matura (na poziomie podstawowym) nie sprawdza zadnej wiedzy w istotnym stopniu. Rozszerzona natomiast faktycznie zawiera sporo wiedzy potrzebnej wyłacznie polonistom, ludziom interesującym się teorią literatury.
Sporo czytam, ze Snergiem też się zetknąłem. Język polski traktowaliśmy wraz z kolegami (mat-fiz) dość pobłażliwie. Mający do czynienia ze słowem pisanym na co dzień człowiek bez problemu napisze bardzo dobre wypracowanie, zanalizuje wiersz.
Ten fragment „Znajomość “Ody do młodości” czy “Lalki” nie jest potrzebna ani przydatna także w tzw. życiu codziennym, tak jak to jest z językami obcymi, podstawami matematyki, ekonomii, prawa i wiedzy o polityce, umiejętnością pisania, czytania ze zrozumieniem, prowadzenia samochodu, pływania czy obsługi komputera.” Na poczatku uznalem za ironiczny… Oprócz pływania i prowadzenia samochodu te umiejętności faktycznie nie są konieczne do egzystowania, ale do życia – świadomego – jak najbardziej. Pomagają definiować choćby własne poglądy, dostrzegać ukryte znaczenia, mozliwe nawiązania.
Powiedziałbym, ze zapoznanie sie z roznymi pogladami, pradami filozoficznymi, jest istotne dla kazdego – i do tego też ograniczało się znaczenie jezyka polskiego dla mnie i moich kolegów 🙂 nigdy nie nauczylem się niczego związanego z samą teorią literatury. Zapoznanie się z utworami Byrona, Różewicza, Herberta, Baczyńskiego czy wreszcie Noriwda zawdzięczam właśnie szkole. Czytanie ze zrozumieniem jest czymś, co według mnie posiada każdy człowiek z którym skłonny byłbym podyskutować, czy choćby podać mu rękę. Matura podstawowa tegoroczna był najbanalniejszą ze wszystkich, jakie tylko dane mi było widzieć. Temat z Lalki nie wymagał nawet odwołania się do reszty utworu – tu w zasadzie pewna doza bystrosci umysłu załatwiała wszystko – nawet, jeśli ktos tej lektury nie czytał. (Czytałem ją jeszcze przed liceum :-)).
Logicznym rozwinięciem poznawania literatury jest fantastyka – lecz najlepsza jej dzieła są zwyczajnie za trudne dla samych polonistów, którzy będą liczyć sylaby w wersie, pytać o średniówkę… Poloniści, z racji swojego wykształcenia – zwracają często większą uwagę na formę, niż treść – znany mi jest jeden przykład polonistki, która czytuje Dukaja, niestety nie znam jej osobiście.
W liceum przedmiot literatura byłby własciwszy – a po sprowadzeniu jego roli do dyskutowania poglądów, utworów – byłby istotnym elementem rozwoju intelektualnego. Obawiam się, że odrzucanie nie tylko teorii literatury, ale takze samej literatury sprawadziloby nas do sytuacji, gdzie człowiek piszacy na publicznym internetowym forum z rażącymi błedami ortograficznymi jest niewątpliwie umysłem ścisłym, a jesli nie rozumie poglądów adwersarzy, to już z pewnoscią, a w tym czasie tabuny humanistów są łupione przez banki, bo przecież procent składany jest to już matematyka… Znam nieliczne jednostki, których umiejętności są tak skrajne. I w obu przypadkach taka skrajność sprawia, że w codziennym życiu wymagają mniejszej lub większej pomocy w przypadku zadań niezwiązanych z ich specjalnością…
7 maja, 2008 at 20:35
Zgadzam się z wypowiedzią Jacka w 100%. 90% mojego czasu spędzonego w liceum to był czas zmarnowany. Na szczęście jako olimpijczyk miałem pewne ulgi i mogłem sobie w dużej mierze j. polski i historię „odpuścić”, bo wiedziałem, że co by się nie działo, to nauczyciele mnie nie uwalą, dyrektor nie pozwoli 🙂
Żeby nie być zbyt stronniczy jako matematyk, dodam, że przedmioty ścisłe nauczane są w sposób tylko trochę lepszy. Dla większości, czas na fizyce, matematyce, chemii, również był w większości zmarnowany. Nauczano pamięciowo rzeczy ludziom do niczego niepotrzebnych, i z braku bardziej podstawowej wiedzy, przeważnie zupełnie abstrakcyjnych i niezrozumiałych: całek, wzorów Schrodingera w mechanice kwantowej, itd, podczas gdy ludzie nadal nie do końca rozumieli podstawy: geometrię, elektryczność, itd.
Wydaje się, że w polskiej szkole myli się pojęcia „poziom nauczania” i „trudny materiał”. To dwie różne rzeczy.