Co wolno wojewodzie…
Nie jestem zwolennikiem karania za „obrażanie uczuć religijnych” (tak samo, jak nie jestem zwolennikiem karania za obrażanie na jakimkolwiek innym tle, np. narodowym, rasowym, etnicznym czy orientacji seksualnej). Uważam, że wszelkie zakazy „obrażania” (tak naprawdę obrażenie się jest samo w sobie rodzajem kary – sankcji towarzyskiej czy nawet społecznej – wobec kogoś, kto pozwala sobie na np. grubiańskie wypowiedzi) są zwykłą cenzurą i furtkami mogącymi prowadzić w pewnych warunkach do całkowitej likwidacji wolności słowa. Tym niemniej decyzji Prokuratury Okręgowej w Warszawie odmawiającej wszczęcia z powodu braku znamion przestępstwa postępowania przeciwko posłowi Januszowi Palikotowi, który stwierdził, że można „upić się na Chrystusa” nie odbieram w kategoriach obrony wolności słowa, a raczej jako potwierdzenie staropolskiego przysłowia „polskie prawo jest jak pajęczyna – bąk się przebije, a na muchę wina”.
Powodem tego jest uzasadnienie decyzji, które trudno mi nazwać inaczej, jak kuriozalnym – mianowicie zdaniem prokuratury „przestępstwo obrazy uczuć religijnych może dotyczyć tylko przedmiotu lub miejsca kultu, jak np. kościoła, ołtarza, krzyża, obrazu, a nie podmiotu tych uczuć, czyli Boga”. Innymi słowy, jeśli ktoś powie na przykład publicznie w gronie wierzących katolików, że ikona Jezusa w kościele to bohomaz, to może obrazić czyjeś uczucia religijne – ale jeśli powie w tym samym gronie, że Jezus był dajmy na to cwanym oszustem, pedałem albo wariatem, to w żaden sposób tych uczuć obrazić nie może. Bo wszak wierzący to przecież (jak cynicznie ujął to kardynał Kroywenu w „Według łotra” Adama Wiśniewskiego-Snerga) taki ktoś, w którego oczach „nie Zbawiciel jest Bogiem, lecz sam kościelny gmach”…
Oczywiście, pogląd prokuratury (choć faktycznie zbieżny z tym, co pisali wcześniej w tej kwestii niektórzy – acz nie wszyscy – „uczeni w prawie”) wydaje się być nie do obrony tak z punktu doktryny katolickiej, jak i semantyki oraz zwykłego zdrowego rozsądku. „Właściwym przedmiotem jakiejkolwiek czci – zarówno religijnej jak i świeckiej – może być tylko osoba. W czci religijnej jest nim osobowy Bóg” – pisze np. ks. prof. Ignacy Różcki w artykule „Zarys istoty nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego”. A więc znieważenie Boga – na przykład w osobie Jezusa – jest znieważeniem przedmiotu czci religijnej w sposób najoczywistszy z możliwych. I trudno nawet wyobrażać sobie, jak ktoś poprawnie posługujący się językiem może uważać inaczej. „Przedmiot” w znaczeniu, o jakie tu chodzi, to zgodnie ze słownikową definicją „cel czynności, obiekt (rzadziej człowiek lub istota żywa), na którym jest wykonywana czynność”. „Przedmiot czci” to zatem coś (lub ktoś), co (lub kogo) się czci, tak samo jak „przedmiot pożądania” (mroczny lub nie) to coś (lub ktoś), co (lub kogo) się pożąda. No chyba, że dla warszawskich prokuratorów, tak jak dla wspomnianych wyżej niektórych znawców prawa, „przedmiot” ma tutaj znaczenie potoczne – „rzecz, obiekt nieożywiony, wykonany przez człowieka”?
Cokolwiek by jednak nie powiedzieć o doktrynie katolickiej, znaczeniu słowa „przedmiot” i zdrowym rozsądku, pozostaje faktem, że przestępstwo „obrazy uczuć religijnych” z powodzeniem służy jako bat na maluczkich, takich jak informatyk, który stworzył stronę ze „spowiedzią online”, internauta, który wrzucił na wrzuta.pl znaleziony w Internecie obrazek przerobionej ikony Jezusa z twarzą Stalina, organizator koncertu blackmetalowej kapeli czy pani, która próbowała zaszokować publiczność rzeźbą przedstawiającą genitalia na krzyżu. Oraz na całą rzeszę innych maluczkich, którzy boją się narazić obrażalskim. Natomiast w przypadku wpływowego polityka rządzącej partii orzeka się (podobnie jak w przypadku, gdy stwierdził, że uważa prezydenta Kaczyńskiego za chama), że czarne jest białe, nawet narażając się na ewidentną śmieszność. Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie?