Geocentryzm, czyli nauka XXI wieku

7 września, 2017

Jakiś czas temu w Internecie pojawiły się informacje, że w Tunezji przedstawiono pracę doktorską o tym, że Ziemia jest płaska. Tak, to prawda. Autorką tej pracy jest Amira Kharroubi, doktorantka Uniwersytetu w Safakis, z wykształcenia geolog. Promotorem jest Jamel Touir, Ph. D., z tego samego uniwersytetu – geolog z dość pokaźnym dorobkiem. Można o tym przeczytać na oficjalnej stronie Uniwersytetu w Safakis.
Niestety do tekstu tej pracy nie udało mi się dotrzeć, ale jej końcowe fragmenty, które widać jakoś wyciekły, można przeczytać w języku francuskim na blogu Last Night in Orient. Można tam wyczytać, że na podstawie argumentów fizycznych i… religijnych udowodniono w tej pracy nie tylko płaskość Ziemi, ale także to, że jej wiek wynosi 13500 lat, wystąpił światowy potop, dzień i noc zostały stworzone przed Słońcem. Teorie Newtona, Keplera i Einsteina zostały odrzucone z uwagi na „słabość ich fundamentów”, a na ich miejsce zaproponowano nową wizję kinematyki – „zgodną z Koranem”. Amira Kharroubi obliczyła też na nowo prędkość światła (143109 km/h), promień Ziemi (7210 km), średnicę Księżyca (908 km), odległość Księżyca od Ziemi (16800 km), odległość Ziemi od Słońca (218400 km), średnicę Słońca (1135 km), odległość gwiazd od Ziemi (7 milionów km), wyjaśniła rolę planet (mają chronić niebo przed diabłami) oraz udowodniła, że istnieje tylko jedna galaktyka, będąca „bramą nieba”.
Jeżeli ktoś uważa, że zostało to zmyślone lub jest to przykład wyjątkowego zacofania nauki w krajach muzułmańskich i gdzie indziej takie bzdury by na pewno nie przeszły, to śpieszę poinformować, że Amira Kharroubi i Jamel Touir w 2016 r. opublikowali w czymś, co wygląda na poważne czasopismo naukowe, poza krajami muzułmańskimi, artykuł wprawdzie nie stawiający już tak odważnych tez, ale nadal broniący geocentrycznego modelu Wszechświata. Przytaczane są w nim takie argumenty „przeczące” ruchowi Ziemi, jak istnienie wiatrów („Jeżeli Ziemia miałaby siłę przyciągania zdolną utrzymać atmosferę podczas jej obrotu dookoła siebie, dookoła Słońca i innych ruchów, nie moglibyśmy wykryć wiatru”), fakt, że kamienie w rzekach i jeziorach nie poruszają się („Jeżeli Ziemia obracałaby się wokół siebie, Słońca, galaktyki, apeksu i wskutek rozszerzania się wszechświata, kamienie te poruszałyby się w każdym kierunku”), niewystępowanie gromu dźwiękowego („Jeżeli Ziemia robi obrót wokół Słońca przez 365 dni, jej prędkość musi wynosić 108000 km/h, co jest wartością 84 razy większą niż prędkość dźwięku w atmosferze (1200 km/h). Biorąc pod uwagę charakterystykę atmosfery, bezpośrednim skutkiem tej prędkości jest obserwowanie głośnego dźwięku (gromu dźwiękowego) powodowanego przez ten ruch. Ale nigdy nie był on słyszany z wyjątkiem sytuacji, gdy ponaddźwiękowy samolot przesuwał się po niebie”) albo to, że nie obserwuje się okresowej zmiany widzianych rozmiarów Syriusza („Jeśli wziąć pozycję Ziemi na orbicie wokół Słońca podczas równonocy jesiennej, to po sześciu miesiącach będzie ona w przeciwległym położeniu (równonoc wiosenna) w odległości równej 299 milionów kilometrów. Zatem obserwator na Ziemi powinien widzieć miejsca w odległym wszechświecie 299 mln km od ich początkowej pozycji. Co za tym idzie, musi widzieć tę gwiazdę w większych rozmiarach i pod różnym kątem. Taka sytuacja nigdy nie została zauważona, co pokazuje stabilność Ziemi i obala teorię heliocentryczną”). Kończy się konkluzją: „rozmaite argumenty fizyczne i obserwacje astronomiczne wykazują stabilność Ziemi we wszechświecie i ruch słońca, gwiazd i planet dookoła niej. Tym samym model heliocentryczny musi zostać odrzucony. Przeciwnie, konieczna będzie rewizja modelu geocentrycznego. Co za tym idzie, Słońce robi obrót wokół Ziemi codziennie ze wschodu na zachód przez 23 godziny, 56 minut i 4,1 sekundy”.
Ciekawy w tej pracy jest rysunek porównujący modele heliocentryczny i geocentryczny. W geocentrycznym oczywiście Słońce i Księżyc obracają się wokół Ziemi. W heliocentrycznym natomiast zarówno Ziemia jak i Księżyc obracają się wokół Słońca.
Pismem, w którym to zostało opublikowane, jest International Journal of Science and Technoledge, wydawany w języku angielskim przez indyjską organizację Globeedu Group. Znajduje się ono w bazie Index Copernicus International Journals Master List z wartością indeksu za rok 2015 równą 78,84 (wcale nie tak mało – wiele polskich czasopism naukowych ma wartości sporo niższe). Ma radę naukową (Editorial Board), której szefem jest wprawdzie… lekarz homeopata, ale wśród członków jest szereg naukowców z wielu krajów, w tym dwóch Polaków: prof. Stanisław Migórski z UJ (matematyk) i prof. Andrzej Błaszczyk z Instytutu Maszyn Przepływowych Politechniki Łódzkiej.
International Journal of Science and Technoledge najwyraźniej wstydzi się opublikowania tej „pracy naukowej” i nie można jej zobaczyć na jego stronie internetowej (strony 57-62 numeru z sierpnia 2016 r. są niedostępne). Ale w Internecie nic nie ginie i wspomniany artykuł można zobaczyć np. tutaj, tutaj albo tutaj.
Cała ta sytuacja dowodzi jednego: ani stopnie i tytuły naukowe, ani rzeczywisty dorobek naukowy, ani autorytet uczelni, ani fakt publikacji w czasopiśmie uwzględnianym w bazie czasopism naukowych i posiadającym w radzie naukowej szereg profesorów nie gwarantują tego, że to, co ktoś mówi i publikuje nie stanowi bzdur. W tym przypadku bzdury były oczywiste, ale pamiętajmy, że nie zawsze tak jest.

Antypolski projekt Ruchu Narodowego

29 lipca, 2017

Ruch Narodowy opublikował projekt ustawy o zakazie finansowania organizacji pozarządowych z zagranicy – przez obywateli państw innych niż Polska oraz „jakiekolwiek podmioty zagraniczne”, w tym zagraniczne osoby prawne. Wyjątkiem ma być finansowanie tych organizacji na podstawie umów międzynarodowych, których stroną jest Rzeczpospolita Polska – furtka dla funduszy unijnych, ale już chyba nie dla finansowania przez Watykan takich organizacji jak Fundacja Auschwitz-Birkenau czy Hospicjum Tischnera (ze sprzedaży zegarka podarowanego przez Jana Pawła II kupili w 2003 r. dwa samochody dla wolontariuszy), bo konkordat tego nie reguluje.
Uzasadnieniem ma być „rosnąca zewnętrzna presja polityczna wywierana na polskie społeczeństwo przez zagraniczne lub finansowane z zagranicy organizacje pozarządowe”, „zaangażowanie finansowanych z zagranicy organizacji pozarządowych w protesty antyrządowe oraz popularyzację ekstremizmu politycznego, wyrażającego się w postulatach celowej destabilizacji państwa poprzez tzw. „majdan”, mający prowadzić do obalenia demokratycznie wyłonionego rządu”, a także „ogromny kontrast w zakresie możliwości finansowych pomiędzy wyłącznie polskimi organizacjami społecznymi, finansowanymi z darowizn polskich obywateli i ze skromnych środków podatnika, a zagranicznymi organizacjami takimi jak np. obecne w Polsce niemieckie państwowe fundacje polityczne czy organizacje pozarządowe utrzymywane dzięki finansowaniu Open Society Foundations George’a Sorosa”.
Czyli tysiące, w większości zupełnie apolitycznych, stowarzyszeń i fundacji tworzonych przez Polaków (w wykazie na rok 2017 są 8542 organizacje pożytku publicznego, a nie wszystkie organizacje pozarządowe w nim się znajdują) ma mieć uniemożliwiony dostęp do środków z zagranicy. Czy to zbieranych przez crowdfunding, czy w bardziej tradycyjny sposób od sponsorów instytucjonalnych. Nieważne, że się to odbije na realizacji ich celów, uznanych często za społecznie pożyteczne. Nieważne, że np. Fundacja Auchan na rzecz młodzieży, wspierająca projekty edukacyjne, może przestać działać w Polsce. Nieważne, że to samo może spotkać Fundacje Velux, wpierające projekty związane z poprawą możliwości kształcenia i zatrudniania młodzieży oraz pomocą socjalną dla młodzieży zagrożonej wykluczeniem. Nieważne, że Sanofi Genzyme nie będzie mogło już wspierać organizacji pozarządowych działających na rzecz poprawy sytuacji osób zmagających się z lizosomalnymi chorobami spichrzeniowymi. Nieważne, że polskie organizacje nie będą mogły już korzystać z darmowych reklam i usług Google. Nieważne, że problemy z finansowaniem mogą mieć np. takie organizacje szerzące wiedzę ekonomiczną, jak Fundacja Wolności i Przedsiębiorczości czy Polsko-Amerykańska Fundacja Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego. Ważne, że Soros będzie miał tzw. ból dupy.
Choć myślę, że akurat Soros, jeśli będzie chciał, łatwo taki zakaz obejdzie. Założy po prostu w Polsce spółkę lub spółki, które – jako podmioty polskie – będą finansować organizacje pozarządowe. Ale wiele innych, zwłaszcza małych, organizacji korzystających z hojności zagranicznych sponsorów go nie obejdzie.
Uniemożliwienie sięgania przez działających społecznie Polaków po zagraniczne środki, które są przeznaczane na edukację, walkę z chorobami czy pomoc dla młodzieży zagrożonej wykluczeniem to działanie antypolskie. I to niestety chce zrobić „narodowa” partia.

Wszyscy jesteśmy potencjalnymi Stalinami

22 lipca, 2017

Jedyną przyczyną, dla której przeciętny człowiek nie jest drugim Stalinem jest to, że nie ma takiej władzy. Bo jeżeli przeciętny człowiek wie, że jakieś jego działanie przynoszące mu korzyść – materialną lub inną – pozostanie bezkarne, to się go podejmie, choćby miało to wiązać się z krzywdą innych ludzi, z którymi nie jest związany szczerymi pozytywnymi uczuciami. A im większa władza, tym większa bezkarność.
I nie należy się łudzić, że przed popełnianiem najgorszych zbrodni powstrzyma takiego człowieka jego osobista moralność. Bo ta dostosowuje się do warunków i jest odzwierciedleniem ekonomicznej opłacalności jego działań. Dlatego dla właściciela niewolników zabicie niewolnika było czymś normalnym i nie niepokojącym jego sumienia. Dlatego chrześcijańscy konkwistadorzy niewolili i masowo mordowali amerykańskich tubylców. Dlatego Leopold II Koburg – wierzący w Boga, wychowany w europejskiej chrześcijańskiej etyce arystokrata – przyczynił się do ludobójstwa milionów w Wolnym Państwie Kongo, którego był absolutnym władcą, podczas gdy równocześnie sprawował „oświecone” rządy w Królestwie Belgii, gdzie jego władza była ograniczona przez układ sił, parlament i normy konstytucyjne. Dlatego tak wielu przeciętnych Niemców nie widziało nic złego w pracy dla nazistowskiego aparatu terroru. Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie – jak powiedział Lord Acton.
Być może taka opinia jest krzywdząca dla niektórych, bardziej etycznych jednostek, ale bezpieczniej jest tak założyć. A na szczególną pokusę zostania nowymi Stalinami, Hitlerami, Kim Jong Unami czy Leopoldami narażeni są ci, którzy władzy mają najwięcej i mają największą szansę ją poszerzyć, czyli przede wszystkim politycy. I nie ma tu znaczenia opcja polityczna, a jedynie zakres sprawowanej władzy – przekładający się na zakres bezkarności. Władza PZPR była bardziej opresyjna od władzy np. AWS w latach 1997-2001, SLD w latach 2001-2005, PiS w latach 2005-2007 czy PO w latach 2007-2015 nie dlatego, że tworzyli ją ludzie z natury bardziej źli, ani dlatego, że wyznawali bardziej niemoralną doktrynę. Była bardziej opresyjna dlatego, że jej zakres był szerszy i podlegała mniejszym ograniczeniom.
I tak, w odpowiednich warunkach – mając wystarczająco dużą władzę – politycy PO, PiS, SLD, PSL, Partii Wolność, Partii Razem, Ruchu Narodowego czy Kukiz’15 – niczym nie różniliby się w swej masie od „towarzyszy” z PZPR i zachowywaliby się tak, jak oni. A ich lider, obojętnie kto by nim był, stałby się drugim Stalinem, a przynajmniej Jaruzelskim czy Gomułką. Całkiem możliwe, że ja sam, gdybym objął władzę zbliżoną do absolutnej, stałbym się drugim Stalinem. Nie ma znaczenia, jakie poglądy polityczne obecnie prezentuję. Każdy zestaw poglądów – nawet libertarianizm czy anarchizm – może stać się ideologią usprawiedliwiającą dowolne działania.
Dlatego nie należy pozwalać, by jakaś osoba, czy jakaś grupa ludzi, miała zbyt dużą władzę.
I dlatego lepiej, by obecnie PiS – partia mająca własnego Prezydenta RP i kontrolę nad prawie wszystkimi kluczowymi ogniwami władzy w Polsce – Sejmem, Senatem, rządem, Trybunałem Konstytucyjnym, armią, służbami specjalnymi, policją, prokuraturą, Narodowym Bankiem Polskim, Radą Polityki Pieniężnej, Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, mediami publicznymi i spółkami Skarbu Państwa – nie przejęła kontroli nad Sądem Najwyższym i innymi sądami.
Lepiej już, by sądy były pod kontrolą „kasty” sędziowskiej, choćby nawet dominującą rolę w tej kaście odgrywali potomkowie komunistów i agenci byłych WSI, jak niektórzy twierdzą. Lepiej, by władza była podzielona na dwie kasty, niż była w rękach jednej. Wtedy zakres władzy każdej z tych kast jest mniejszy.
Choć oczywiście wcale nie jest tak, że alternatywą do podporządkowania sobie sądów przez PiS jest pozostawienie ich w rękach „kasty sędziowskiej”. Sędziowie powinni czuć nad sobą bat obywateli – tak jak politycy, których władza powinna zostać zredukowana tak bardzo, jak się da. A najlepiej, gdyby dominującą rolę w orzekaniu sprawowali sami obywatele, tylko chwilowo wcielając się, na przykład z losowania, w rolę sędziów. Tak właśnie władzę sądowniczą widział Monteskiusz w „O duchu praw”.

Swoboda dla Ubera, swoboda dla taksówek

13 czerwca, 2017

Wypowiadam się na temat Ubera, protestów taksówkarzy i regulacji rynku przewozów osób.

Uchodźcy

29 maja, 2017

Czytam, że Urząd do Spraw Cudzoziemców odmówił przyznania statusu uchodźców dwóm Czeczeńcom. Pierwszy był w swoim kraju torturowany przez policję podczas przesłuchań, ale urząd w uzasadnieniu odmownej decyzji uznał, że działania te nie były wymierzone bezpośrednio w niego, bo przesłuchującym chodziło o uzyskanie informacji na temat osoby trzeciej – miało to, zdaniem urzędników, charakter „rozpoznawczo-informacyjny”. Drugi otrzymał podwójny wyrok śmierci, ale urzędnicy uznali, że nie jest zagrożony, bo w Rosji jest moratorium na wykonywanie kary śmierci.
Chodzi o dobre stosunki z Putinem, czy o podlizywanie się nacjonalistycznemu elektoratowi, dla którego każdy uchodźca, zwłaszcza wyznający islam, to potencjalny gwałciciel i terrorysta, za to Putin – pozwalający swojemu kumplowi Kadyrowowi wprowadzać w Czeczenii zamordyzm oparty na elementach prawa szariatu – to niemalże nowy Sobieski broniący Europy przed muzułmańskimi najeźdźcami?
Rozumiem sprzeciw wobec przymusowego „przyjmowania” przez Polskę uchodźców (a właściwie kandydatów na uchodźców) w ramach „relokacji” wymyślonej przez Unię Europejską. Zasadniczo nie uważam, by Polska jako państwo miała kogokolwiek „przyjmować” na koszt podatników. Po prostu powinno się pozwalać przyjeżdżać tu pokojowo zachowującym się ludziom, obojętnie, czy uciekają przed prześladowaniami, czy szukają lepszego życia. A decyzję o ich „przyjmowaniu” powinni podejmować indywidualnie właściciele nieruchomości, pracodawcy czy osoby chcące korzystać z ich usług – wynajmując czy sprzedając im mieszkania, zatrudniając, kupując. W praktyce tak się zresztą w dużej mierze robi, a przynajmniej robiło do jeszcze niedawna – wg danych Komisji Europejskiej Polska w 2014 r. wydała niemal najwięcej zezwoleń na pobyt ze wszystkich państw UE (więcej wydała tylko Wielka Brytania), a imigrantów na 1000 mieszkańców miała więcej niż np. Francja, Włochy czy Portugalia. Sprzyja to wzrostowi gospodarczemu i bogaceniu się kraju, bo przybysze swoją pracą przyczyniają się do zwiększania się ogólnego bogactwa.
Jednak skoro istnieje coś takiego jak status uchodźcy, to odmowa jego przyznania ludziom realnie prześladowanym i występującym o niego w Polsce (co jest równoznaczne z groźbą odesłania ich tam, gdzie grożą im tortury, długoletnie więzienie lub śmierć) na podstawie uzasadnień takich jak wyżej to hańba.
To również – paradoksalnie – większe obciążenie polskich podatników, bo ci większe koszty ponoszą w przypadku osób starających się o status uchodźcy, niż w przypadku osób, które taki status już dostały. Uchodźca nie mieszka w finansowanym przez państwo ośrodku dla cudzoziemców, dostaje „socjal” (tzw. pomoc na integrację) jedynie przez rok, może pracować tak jak obywatel polski, może też bez problemu wyjechać z tzw. paszportem genewskim. Co najprawdopodobniej zrobi. Od lat 90. przyjechało do Polski około 90 tysięcy obywateli Rosji narodowości czeczeńskiej (najwięcej – ponad 12 tysięcy – w 2013 r.) – większość wyjechała dalej na Zachód. Nie spowodowało to wzrostu terroryzmu, liczby gwałtów ani innych problemów społecznych. Mogły zdarzyć się co najwyżej pojedyncze przypadki kryminalne – takie, jak zdarzają się też w przypadku Polaków.
Można też wydać zgodę na pobyt ze względów humanitarnych lub pobyt tolerowany – wtedy taka osoba nie dostaje w ogóle pomocy na integrację, może pracować, ale trudniej jest jej legalnie wyjechać. Mam nadzieję, że ludzie, o których była mowa na początku, otrzymają przynajmniej to.

List do Senatu RP w sprawie zmian Prawa farmaceutycznego

18 kwietnia, 2017

Szanowni Państwo,
Sejm uchwalił w dniu 7 kwietnia br. ustawę o zmianie ustawy Prawo farmaceutyczne, celowo ograniczającą liczbę aptek w Polsce – zezwolenie na otwarcie nowych aptek będą mogli otrzymywać jedynie farmaceuci (lub ich spółki jawne lub partnerskie) posiadający dotychczas mniej niż cztery apteki, i tylko w przypadku, gdy nowa apteka będzie położona co najmniej w odległości 500 m od innych aptek w linii prostej, a w przypadku, gdy w danej gminie na jedną aptekę przypada mniej niż 3000 osób – w odległości 1 km.
Oznacza to, że w wielu przypadkach otwarcie nowej apteki w miejscu likwidowanej starej będzie z uwagi na odległość niemożliwe, w niektórych gminach mogą w ogóle nie powstać już nowe apteki. Liczba aptek będzie mniejsza niż mogłaby być bez regulacji wprowadzanej tą ustawą. Właściciele aptek już istniejących na rynku będą działali w warunkach mniejszej – coraz mniejszej – konkurencji.
Z punktu widzenia konsumentów – osób kupujących leki – będzie oznaczać to dłuższą drogę do apteki, dłuższe czekanie w kolejce, dłuższy czas poświęcony na znalezienie apteki, w której dostępny jest określony lek, a także – wskutek zmniejszenia konkurencji – prawdopodobny wzrost tych cen leków, które nie są regulowane. Dodatkowo, ponieważ stopniowo z rynku eliminowane będą podmioty posiadające więcej niż cztery apteki, można spodziewać się zmniejszenia zdolności negocjacyjnej właścicieli aptek w kontaktach z hurtowniami leków (jako że można przypuszczać, iż małe podmioty mają tę zdolność mniejszą), co również może skutkować wzrostem cen.
Regulacje wprowadzane ustawą są oczywistym ograniczeniem wolności gospodarczej. Zgodnie z art. 22 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej ograniczenie wolności gospodarczej dopuszczalne jest tylko ze względu na ważny interes publiczny. W tym przypadku regulacje te nie tylko realizują interesu publicznego, ale wręcz weń godzą, prowadząc do utrudnienia życia klientom aptek, czyli potencjalnie wszystkim – bo każdy może zachorować i potrzebować kupna leku.
Autorzy projektu ustawy nie uzasadnili, w jaki sposób wprowadzane regulacje miałyby przyczynić się do realizacji ważnego interesu publicznego. Jako przykład negatywnych zjawisk, którym wprowadzane regulacje mają zapobiec wskazano:
1) „Niebezpieczeństwo całkowitej monopolizacji rynku usług farmaceutycznych i przejęcia go przez duże, międzynarodowe podmioty, spowodowane m. in. nieprzestrzeganiem ustawowych zakazów koncentracji, takich jak np. 1% aptek w województwie” – z danych przytaczanych przez autorów projektu nie wynika jednak, by rynkowi temu groziła w najbliższym czasie jakakolwiek monopolizacja (wskazali, iż „w Polsce na chwilę obecną działa już ponad 380 sieci aptecznych” oraz że „udział wartościowy w rynku sieci aptecznych składających się z więcej niż 5-ciu aptek wynosi obecnie ok. 44%”, a „w chwili obecnej najszybszej ekspansji rynkowej dokonują duże sieci („50+”), które w 2014 r. kontrolowały 14% rynku”. Jak widać z tych liczb, 56% udziału w rynku mają podmioty mające do 5 aptek, natomiast resztę udziału w rynku ma ponad 380 sieci, w tym jedynie 14% podmioty posiadające więcej niż 50 aptek. W żaden sposób nie można nazwać tego rynkiem zmonopolizowanym, ani też takim, któremu grozi monopolizacja. Dodatkowo autorzy projektu nie wskazali, dlaczego zwiększający się udział w rynku aptecznym większych podmiotów miałby być zjawiskiem negatywnym – są przesłanki, by uważać, że z punktu widzenia konsumenta jest to zjawisko pozytywne, jako że duże podmioty zwykle kupują taniej w hurtowniach i mogą stosować niższe marże (zjawisko znane ogólnie w branży handlowej). Z raportu Pharmanet „Sieci apteczne w Polsce” z września 2015 r. (http://pharmanet.org.pl/uploads/RAPORT%20-%20Sieci%20apteczne%20w%20Polsce_56308f5db9958.pdf), a także z raportu Fundacji Republikańskiej „Rynek dystrybucji farmaceutycznej w Polsce” z 2016 r. (http://fundacjarepublikanska.org/wp-content/uploads/2016/09/Rynek-Dystrybucji-Farmaceutycznej-2016.pdf) wynika, że najniższe średnie ceny leków są w sieciach posiadających od 14 do 49 aptek, również w większych sieciach są one niższe niż w aptekach indywidualnych.
2) „Likwidacja małych, polskich przedsiębiorców prowadzących apteki” – jak wyżej, przytaczane przez autorów projektu liczby nie wskazują w żaden sposób na groźbę takiej likwidacji, za to wprowadzane regulacje, ograniczające liczbę aptek według kryterium odległości między nimi i liczby mieszkańców przypadających na jedną aptekę, mogą doprowadzić do faktycznej likwidacji części przedsiębiorców prowadzących apteki, w tym również małych i polskich.
3) „Braki leków na rynku istotnych z punktu widzenia zdrowia i życia polskich pacjentów (cały czas występujący problem z wywozem leków za granicę i brak możliwości skutecznego zaspokajania potrzeb pacjentów w dostępie do leków, co może doprowadzić do sytuacji zagrożenia ich zdrowia i życia)” – nie wskazano, w jaki sposób ograniczenie liczby aptek ma zapobiec brakom leków i wywozowi leków za granicę, można natomiast przypuszczać, że z punktu widzenia konsumenta dostęp do niektórych leków faktycznie zmniejszy się wraz z liczbą aptek, gdyż mogą zostać zlikwidowane te lepiej zaopatrzone, dodatkowo mniejsza konkurencja nie będzie bodźcem do utrzymywania dobrego zaopatrzenia w leki.
4) „Straty dla budżetu państwa w zakresie pozyskiwania podatków dochodowych i podatku od towarów i usług (m. in. brak odpowiedniego nadzoru nad obrotem oraz likwidacja podmiotów płacących podatki w Polsce powodują utratę wpływów podatkowych)” – w tym przypadku należy wspomnieć, że wszystkie podmioty prowadzące działalność gospodarczą na terenie Polski mają obowiązek płacić podatki w Polsce, natomiast międzynarodowe sieci, teoretycznie mogące „optymalizować” podatki i wyprowadzać zyski z Polski, to zaledwie pięć z działających na polskim rynku sieci aptecznych (Dr. Max, EuroApteka, SuperPharm, Hebe Apteka, Apteka Gemini). Ograniczenie liczby aptek nie zwiększy też w żaden sposób nadzoru nad obrotem dokonywanego przez organy podatkowe – oszustw podatkowych może dokonywać tak samo mały podmiot, jak i duży.
5) „Degradacja roli i znaczenia zawodu farmaceuty” – autorzy projektu nie wskazali, na czym ona miałaby polegać i w jaki sposób ograniczenie liczby aptek miałoby to zmienić. Ponadto interes zawodowy farmaceutów nie jest tożsamy z interesem publicznym.
6) „Świadome łamanie prawa przez liczne grupy, które wyspecjalizowały się w wykorzystywaniu instytucji apteki ogólnodostępnej do pozyskiwania nielegalnych dochodów” – tu również nie wskazano przykładów, ani nie uzasadniono, w jaki sposób ograniczenie liczby aptek czy ograniczenie prawo do ich prowadzenia przez farmaceutów i ich spółki może temu zapobiec – farmaceuci mogą łamać prawo tak jak inni.
7) „Brak odpowiedniej liczby farmaceutów, która zapewniałaby właściwy poziom usług farmaceutycznych (według danych wynikających z rejestru aptek, Centralnego Rejestru Farmaceutów oraz szacunków samorządu aptekarskiego liczba farmaceutów przypadająca na jedną aptekę ogólnodostępną jest mniejsza niż 2)” – jako, że istnieje ustawowy obowiązek zatrudniania farmaceuty jako kierownika apteki oraz zatrudniania przy wykonywaniu w aptece czynności fachowych farmaceutów i techników farmaceutycznych w granicach ich uprawnień zawodowych, nie można twierdzić, że brak jest odpowiedniej liczby farmaceutów do prowadzenia aptek i zapewniania „właściwego poziomu usług”. Z drugiej strony, proponowane regulacje nie przewidują obowiązku zatrudnienia większej liczby farmaceutów w aptekach – może się więc zdarzyć, że ograniczenie liczby aptek doprowadzi do tego, że część farmaceutów nie będzie mogła znaleźć pracy w swoim zawodzie.
8) „Stałe otwieranie się nowych aptek, nierzadko po przekształceniu ze spółek, którym cofnięto zezwolenie, np. z powodu utraty rękojmi należytego prowadzenia apteki w wyniku nielegalnego wywożenia leków za granicę” – to może być co najwyżej argument za zakazem wydawania zezwoleń na prowadzenie aptek osobom związanym ze spółkami, którym cofnięto zezwolenie, natomiast nie wynika z tego, że należy ograniczyć liczbę aptek. Stałe otwieranie się nowych aptek jako takie jest zjawiskiem korzystnym z punktu widzenia konsumenta, a regulacje zawarte w uchwalonej ustawie i tak nie zapobiegają sytuacjom wskazanym tu przez autorów projektu.
Reasumując, uchwalona ustawa nie realizuje w żaden sposób interesu publicznego, tym bardziej ważnego. Realizuje co najwyżej interes jednej grupy zawodowej – farmaceutów będących właścicielami pojedynczych aptek lub mikrosieci aptecznych, bądź też posiadających środki na otwarcie apteki. Jednocześnie w istotny sposób ogranicza wolność gospodarczą, prowadząc do zmniejszenia konkurencji. Jest więc sprzeczna z art. 22 Konstytucji RP.
W związku z tym proszę o jej odrzucenie w całości.

Państwo grup interesu

8 kwietnia, 2017

Sejm uchwalił wczoraj nowelizację prawa farmaceutycznego prowadzącą do ograniczenia liczby aptek – nowe zezwolenia na prowadzenie aptek będą mogli uzyskiwać tylko farmaceuci lub ich spółki posiadający mniej niż cztery apteki, a odległość między aptekami wynosić ma co najmniej kilometr, lub pół kilometra w przypadku, gdy na jedną aptekę w gminie przypada co najmniej 3000 osób. Czyli kolejki będą większe, nieregulowane ceny leków wyższe, a chorzy ludzie chcący szybko kupić trudno dostępny lek będą musieli nachodzić lub najeździć się więcej. Lobby aptekarzy na pewno będzie zadowolone, my wszyscy jako potencjalni konsumenci leków mniej.
I tak właśnie działa demokracja przedstawicielska – mniejszościowe grupy interesu mają w niej do powiedzenia więcej niż większość i mogą ją przy pomocy państwa wyzyskiwać. Bo przeciętny członek grupy interesu ma na regulacji takiej jak ta więcej do zyskania niż przeciętny obywatel do stracenia. I opłaca się mu poświęcić więcej czasu i środków na przekonywanie „przedstawicieli Narodu” na rzecz takiej regulacji niż przeciętnemu obywatelowi przeciwko.
Trudniej jest im w parlamencie bardziej podzielonym – bo trzeba przekonać różne, często skłócone ze sobą frakcje. Łatwiej w parlamencie, gdzie jedna partia, w dodatku o charakterze wodzowskim, ma większość. Tu trzeba tylko przekonać szefostwo tej partii. Dlatego pomysł na „apteki tylko dla aptekarzy” mimo iż forsowany od wielu lat, został przegłosowany dopiero teraz, za rządów PiS. Podobnie jak inne antywolnościowe pomysły, takie jak cenzura Internetu w celu walki z nielegalnym hazardem czy ziemia rolna tylko dla rolników. W kolejce czekają już kolejne, takie jak ograniczenie handlu w niedziele czy ustawa o stałej cenie książki.
Problemem jest nie tyle to, że rządzi PiS, ile to, że partia ta ma (wraz ze swoimi przystawkami z tej samej listy wyborczej) bezwzględną większość w Sejmie, a charakter tej partii jest wodzowski – posłowie „przyklepują” tylko to, co każe im przegłosować kierownictwo. Efekt ordynacji pseudoproporcjonalnej z progami.
Ale mechanizm ten działa w każdej demokracji przedstawicielskiej. W dyktaturze też. Najsłabiej działa w demokracji bezpośredniej – instytucja „weta ludowego” (możliwość odrzucenia uchwalonej ustawy w referendum, oczywiście bez progu frekwencji) bardzo by się tu przydała. Podobnie jak decentralizacja – gdyby takie regulacje jak ta dotycząca rynku aptek zapadały na poziomie oddolnie tworzonej gminy, wielu ludzi miałoby szanse kupować tańsze leki w mniejszych kolejkach w gminie sąsiedniej, w której i tak często bywają, a właściciele „regulowanych” aptek poddani byliby większej presji ze strony konkurencji. A w ostateczności mieszkańcy wsi czy osiedla mogliby przyłączyć się do tej sąsiedniej gminy.
Skoro już musi być państwo, to niech będzie maksymalnie demokratyczne i zdecentralizowane. Wtedy grupy interesu w najmniejszym stopniu będą mogły nas wyzyskiwać.

Obietnice Łukaszenki, obietnice Zandberga

23 marca, 2017

Aleksander Łukaszenko nakazał białoruskim urzędnikom znaleźć do 1 maja br. pracę wszystkim białoruskim bezrobotnym. W jaki sposób urzędnicy mają to zrobić? Po pierwsze mają załatwić pracę „dla swoich żon, mężów, kochanków i kochanek, rodzin i przyjaciół, dla tych, którzy mogą i chcą pracować”. Po drugie – „zamiast maszyn i urządzeń, których amortyzacja znacznie przewyższa koszty pracy ręcznej, należy zatrudnić ludzi”.
W Polsce na podobny pomysł – zagwarantowania wszystkim pracy przez państwo – wpadła partia Razem. Jest to ich oficjalna propozycja programowa. Z tym, że w odróżnieniu od Łukaszenki, Adrian Zandberg i jego towarzysze uważają, że „prawo do godnej pracy i płacy w kraju ojczystym powinno zostać zagwarantowane na poziomie europejskim”. Czyli nie dość, że wszyscy bezrobotni mają znaleźć pracę, ale Polacy w Polsce powinni zarabiać co najmniej tyle, ile średnio zarabia się w Unii Europejskiej, to znaczy na poziomie mieszkańców Włoch czy Francji.
Jak to ma zostać osiągnięte, partia Razem na razie nie podała. Czy wzorem białoruskim pracę mają załatwić urzędnicy, czy państwo ma zmusić przedsiębiorców do zatrudnienia wszystkich bezrobotnych, czy mamy wrócić do państwowej gospodarki z czasów PRL, gdzie wszak było pełne zatrudnienie. Obawiam się jednak, że tak czy owak pojawi się problem, skąd wziąć pieniądze na europejskie zarobki dla wszystkich i na to nie poradzi nawet Zandberg.
Ja rozumiem, że bezrobocie jest problemem. Sam miałem okresy, w których byłem bezrobotnym i szukałem pracy. Wiem też doskonale, że w Polsce zarabia się w porównaniu z Europą Zachodnią mało. Uważam, że jest to owszem w jakimś stopniu skutkiem działań państwa, które od wielu lat nie pozwala gospodarce rozwijać się tak, jakby mogła się rozwijać. Jestem za tym, by tę politykę gospodarczą zmienić na bardziej sprzyjającą rozwojowi gospodarczemu, a co za tym idzie mniejszemu bezrobociu i wyższym zarobkom. Ale wiara w to, że pracę i zarobki można każdemu „zagwarantować”, i to najwyraźniej metodami politycznymi, jest myśleniem magicznym – patrzeniem na państwo „tak, jak dzikus patrzy na swoich bożków”, używając porównania z powieści Heinleina. I to myśleniem szkodliwym, bo jeżeli wyznawcy tej wiary dojdą do władzy, to możemy znowu żyć na poziomie PRL albo dzisiejszej Białorusi.

Delegalizacja politycznego nienawistnictwa – kolejna odsłona?

18 lutego, 2017

Wiceminister sprawiedliwości Michał Wójcik uważa, że internetowy „hejt” wobec polityków należy ścigać i w tym przypadku „wchodzą w grę przepisy z Kodeksu karnego, które mówią o poniżaniu organów Rzeczpospolitej Polskiej (…) oraz atakowaniu osób, na przykład ze względu na przekonania polityczne”.
Otóż, o ile publiczne poniżanie konstytucyjnego organu RP jest faktycznie karalne, o tyle słowne atakowanie kogoś ze względu na przekonania polityczne nie jest (w odróżnieniu od znieważania kogoś z powodu jego przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, wyznaniowej albo z powodu bezwyznaniowości), o czym wiceminister sprawiedliwości powinien wiedzieć. Chyba, że jest to zwykła zniewaga ścigana z oskarżenia prywatnego. Karalność „nawoływania do nienawiści” z powodu m. in. czyjejś przynależności politycznej, a także przekonań chciała wprowadzić w 2012 roku Platforma Obywatelska, jednak projekt otwierający furtkę do karania wszelkiej krytyki przeciwników politycznych szybko upadł. Czyżby wiceminister Wójcik chciał do tego projektu powrócić?
Jeżeli tak, to przypomnę, że w badaniu przeprowadzonym pod koniec 2015 roku przez PewResearch Center 60% Polaków opowiedziało się za tym, by ludzie mogli publicznie wzywać do gwałtownych protestów (największe poparcie dla wolności tego typu wypowiedzi na świecie), a 89% – za tym, by ludzie mogli publicznie krytykować politykę rządu. Jakkolwiek internetowy hejt nie jest niczym miłym, to próby karania słownych ataków na polityków mogą źle się skończyć dla rządu.

O wolność zgromadzeń – list do Prezydenta RP

16 grudnia, 2016

Napisałem list do Prezydenta RP Andrzeja Dudy:

„Szanowny Panie Prezydencie,
w 2013 roku brałem udział, jako przedstawiciel Stowarzyszenia Blogmedia24.pl, w posiedzeniu tzw. Obywatelskiej Komisji Legislacyjnej przy Parlamentarnym Zespole ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa, mającym na celu zebranie propozycji organizacji społecznych do projektu nowej ustawy o zgromadzeniach. Projekt ten miał być odpowiedzią na ograniczenie wolności zgromadzeń wprowadzone nowelizacją uchwaloną z inicjatywy Bronisława Komorowskiego z 2012 r. – nowelizacja ta wprowadzała m. in. możliwość zakazu zgromadzenia w przypadku gdy miałoby się odbyć „w tym samym miejscu i czasie” co inne, obowiązek posiadania przez przewodniczącego zgromadzenia identyfikatora z pieczątką gminy, obowiązek prowadzenia przez niego zgromadzenia tak, aby zapobiec szkodom wyrządzonym przez jego uczestników.
Pamiętam, ze był Pan obecny na tym posiedzeniu. Posiedzeniu przewodniczył poseł Jacek Sasin, który podkreślił, że nie chodzi tylko o przywrócenie stanu sprzed nowelizacji, ale o napisanie nowego projektu ustawy, który dawałby jeszcze większe gwarancje wolności zgromadzeń niż poprzedni stan prawny.
Zarówno ja, jak i przedstawiciele innych organizacji społecznych (m. in. Stowarzyszenie „Marsz Niepodległości”, Stowarzyszenie „Studenci dla Rzeczpospolitej”) krytykowali wówczas rozwiązania przyjęte przez ówczesną nowelizację, w szczególności możliwość zakazywania zgromadzeń z uwagi na to, że więcej zgromadzeń ma się odbyć w tym samym miejscu i czasie. Zostało to przychylnie przyjęte przez obecnych posłów i, o ile pamiętam, również przez Pana.
Niestety nie doszło do przedstawienia przez ten zespół parlamentarny projektu ustawy o zgromadzeniach, a nowa ustawa przyjęta w 2015 roku utrzymała wymienione wyżej ograniczenia, dodatkowo znosząc limit minimum 15 osób, co powoduje, że za zgromadzenie mogą być uznane nawet trzy osoby z transparentem i ulotkami.
Obecnie uchwalono projekt, który ma te ograniczenia nie tylko pozostawić, ale jeszcze bardziej zaostrzyć, m. in. wyznaczając minimalną odległość między zgromadzeniami na 100 metrów.
Proszę o przypomnienie sobie tego, co Pan i posłowie Prawa i Sprawiedliwości mówili w 2013 roku, i niepodpisywanie ustawy będącej dalszym krokiem w ograniczaniu wolności.”