Nawrocki pomaga Putinowi

22 maja, 2025

Karol Nawrocki zadeklarował publicznie wobec lidera Konfederacji Sławomira Mentzena, że jako Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nie ratyfikuje ewentualnego przystąpienia Ukrainy do NATO.
Okazuje się, że kandydat popierany przez Prawo i Sprawiedliwość – partię odwołującą się do dziedzictwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który Ukrainę (a także Gruzję) widział w przyszłości w NATO, i której politycy będąc u władzy w Polsce udzielili ogromnej wojskowej pomocy Ukrainie napadniętej w lutym 2022 r. przez Rosję – opowiedział się za wizją polityczną Władimira Putina. Bo dla Putina nieprzystępowanie Ukrainy do NATO jest jednym z celów wojny i warunków ewentualnego zakończenia działań wojennych.
Stanowisko Nawrockiego jest sprzeczne z tym, co mówili wcześniej prezydent Andrzej Duda czy poseł Arkadiusz Czartoryski, nie współgra też ze stanowiskiem prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który wprawdzie postawił Ukrainie warunek, że jeśli chce przystąpić do NATO i UE, to musi uznać rzeź wołyńską za ludobójstwo, ale nie jest jako taki przeciwny takiej akcesji.
Okazuje się, że najbardziej antyrosyjski (wg np. badań Pew Research Center z 2024 r. – 97% Polaków wyraziło wtedy negatywny stosunek do Rosji) kraj świata może za chwilę mieć głowę państwa realnie działającą na rzecz rosyjskich interesów. Bo o ile perspektywa ewentualnych rozmów o przystąpieniu Ukrainy do NATO jest raczej odległa – nikt tego nie będzie proponował, dopóki trwa wojna – o tyle argument, że Polska tak czy inaczej zamierza zablokować takie przystąpienie (o ratyfikacji umów międzynarodowych w Polsce decyduje prezydent, choć za zgodą Sejmu) z pewnością będzie już teraz podnoszony przez Putina i innych rosyjskich polityków. „Nawet Polska nie chce was w NATO, nie macie na to szans, zawsze będziecie wobec nas sami”. A to może wpłynąć na kształt negocjacji pokojowych.
Oczywiście będzie to wbrew interesowi Polaków – mówiąc tradycyjnym językiem, wbrew polskiej racji stanu. Bo lepiej, by od wrogiej Rosji oddzielał nas na południowym wschodzie członek NATO – napaść na którego opłaca się mniej, bo po jego stronie mogą stanąć armie innych państw NATO – niż Ukraina niebędąca w żadnym sojuszu, którą można bardziej bezkarnie napaść i liczyć na jej pokonanie, czy tym bardziej Ukraina będąca w sojuszu z Rosją lub jej podporządkowana, której armia może wraz z rosyjską zaatakować Polskę na rozkaz rosyjskiego dyktatora. Lepiej zatem, żeby nie doszło do sytuacji, w której obecna wojna kończy się układem odcinającym Ukrainę od sojuszu z NATO, a Rosja odzyskuje siły i przygotowuje się do kolejnej agresji.
Ale dla Karola Nawrockiego najważniejsze jest zdobycie głosów wyborców Mentzena i Brauna, którzy mogą zdecydować o tym, że na kolejne pięć lat zasiądzie w Pałacu Prezydenckim. Zaś Sławomir Mentzen nieprzypadkowo umieścił taki punkt w deklaracji podsuniętej kandydatom w drugiej turze wyborów. Bo pewna, wcale nie marginalna, część elektoratu i działaczy Konfederacji nienawidzi obecnej Ukrainy i wolałaby już widzieć Ukrainę w orbicie wpływów rosyjskich. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że wolałaby widzieć w tej orbicie również i Polskę. Bo jest antyzachodnia, co łatwo przekłada się na prorosyjskość – przynajmniej w pewnym stopniu.
I w ten sposób stosunkowo mało liczna grupa prorosyjskich działaczy w Konfederacji oraz partii Brauna (bo Mentzen rywalizuje o antyzachodni elektorat z Braunem) może, wykorzystując egoistyczną logikę procesu wyborczego, ustawić Polskę w roli de facto wsparcia Rosji. A Karol Nawrocki albo nie ma dość „jaj”, by się temu przeciwstawić (mógł powiedzieć np., że obecnie jest to dyskusja bezprzedmiotowa, ale po zakończeniu wojny nie można wykluczyć, że Ukraina może stać się członkiem NATO), albo ma po prostu podobne do nich poglądy.

Komentarz powyborczy

19 maja, 2025

W kraju, w którym nie ma liczącego się ugrupowania liberalnego (opowiadającego się za zwiększaniem wolności zarówno w sferze gospodarczej, jak i pozagospodarczej), ludzie o poglądach liberalnych (stanowiący wg raportu Stowarzyszenia Libertariańskiego ok. 20% polskiego społeczeństwa) głosują albo na bezideowego etatystę udającego liberała, albo na nacjonalistów i religijnych fundamentalistów udających wolnorynkowców, albo na zdeklarowaną socjaldemokratyczną lewicę, która dość wiarygodnie obiecuje poluźnić przynajmniej pewne ograniczenia w sferze pozagospodarczej.
Albo nie głosują w ogóle.
Gdyby takie ugrupowanie istniało, wyniki wyborów w Polsce wyglądałyby inaczej.

Nie mam na kogo głosować

2 maja, 2025

Tradycyjnie przed wyborami zrobiłem sobie porównanie poglądów z kandydatami w wyborach prezydenckich – i tradycyjnie okazało się, że nie ma bliskiego mi kandydata. W zależności o testu największa zbieżność (ale i tak nieprzekraczająca 60%) wychodzi mi z różnymi kandydatami: w Latarniku Wyborczym kolejno z Mentzenem, Bartoszewiczem, Trzaskowskim, Maciakiem, Wochem i Senyszyn; w MyPolitics kolejno z Mentzenem, Zandbergiem, Braunem, Nawrockim, Bartoszewiczem i Biejat; w kompasie wyborczym Oko.Press kolejno z Zandbergiem, Biejat, Braunem, Hołownią i Trzaskowskim. W teście MyPolitics, który jest najdokładniejszy i bazuje na największej liczbie pytań okazało się dodatkowo, że z żadnym z kandydatów nie mam nawet 50% zgodności poglądów.
Dlaczego tak jest? Bo w Polsce nie ma opcji politycznej dla ludzi takich jak ja – przeciwników ograniczania ludziom wolności tak osobistej, jak i w gospodarce, zwolenników przeciwstawiania się agresji zarówno na podwórku krajowym, jak i międzynarodowym. Takich, co są jednocześnie za: swobodną pokojową imigracją; swobodą usunięcia zarodka ze swego ciała; niedyskryminowaniem ludzi żyjących w związkach innych niż małżeństwo kobiety i mężczyzny; nienarzucaniem przez państwo wartości specyficznych dla jakiejś religii; obniżaniem – i niewprowadzaniem jakichkolwiek nowych – podatków; niewtrącaniem się państwa – zarówno polskiego, jak i unijnoeuropejskiego – w gospodarkę, również w imię spowalniania zmiany klimatu; nieograniczaniem wolności słowa, w tym zarówno w imię walki z dezinformacją czy mową nienawiści, jak i obrazą uczuć religijnych; dobrowolnością w edukacji; dobrowolnością szczepień; dobrowolnością służby wojskowej; nieotwieraniem neo-ZSRR drogi do zagrożenia Polsce poprzez zaprzestanie wspierania oporu Ukrainy, nawet jeśli ukraińscy politycy będą upierać się w kwestii ekshumacji na Wołyniu.
Mam wrażenie, że kandydaci oferują co najwyżej wybór między pewnym zakresem wolności osobistej w tym, co prawica lubi nazywać „eurokołchozem”, a pewnym zakresem wolności ekonomicznej w tym, co lewica lubi nazywać „katotalibanem”, w dodatku skrzyżowanym z „ruskim mirem”. A część kandydatów proponuje elementy zarówno jednego, jak i drugiego.
W dodatku to tylko deklaracje. Niekoniecznie oznaczają, że kandydaci faktycznie będą dążyć do tego, co deklarują. Jakoś np. nie wierzę, że Rafał Trzaskowski, choć to deklaruje, będzie bronił wolności słowa w Internecie (skoro posłowie jego partii niedawno głosowali za jej dalszym ograniczeniem w imię walki z „mową nienawiści”), a Karol Nawrocki będzie się domagał odrzucenia Europejskiego Zielonego Ładu (skoro rząd PiS – partii, która go popiera – poparł ostatecznie jego założenia i głosował w Radzie UE za prawem klimatycznym).
Myślę więc, że tak jak ostatnio podczas wyborów zostanę w domu. Może w kolejnych pojawi się ktoś, na kogo będzie sens głosować.

Utrudniacze życia, głos nie dla was

18 kwietnia, 2025

Rada Miasta Krakowa odrzuciła moją petycję o rezygnację z projektu ustanowienia na większości obszaru Krakowa tzw. Strefy Czystego Transportu. Dla przypomnienia – ustanowienie tej strefy zgodnie z obecnymi założeniami spowoduje, że m.in. około 50 tysięcy mieszkańców powiatu krakowskiego posiadających (tak jak ja) samochody z silnikiem wysokoprężnym niespełniającym normy Euro 6 będzie mogło wjechać do miasta, w którym nierzadko pracują, prowadzą działalność gospodarczą, robią zakupy, korzystają z rozmaitych usług (w tym lekarzy), szkół i przedszkoli dla swoich dzieci, oferty kulturalnej i rozrywkowej, tylko za dodatkową opłatą, a od połowy 2028 r. w ogóle. Chyba, że kupią nowy samochód albo przesiądą się na autobus lub pociąg. Podobne restrykcje obejmą też mieszkańców powiatu posiadających stare samochody z silnikiem benzynowym.
Za to mieszkańcy samego Krakowa z takimi samymi samochodami będą mogli jeszcze długo po nim jeździć, podobnie jak ci przejeżdżający przez miasto tranzytem (strefa nie obejmie dróg tranzytowych), więc wpływ tego ograniczenia na krakowskie powietrze będzie stosunkowo mały – wyeliminowanych będzie mniej niż 1/3 pojazdów niespełniających norm strefy.
W petycji zwróciłem uwagę, że nie znalazłem żadnej oceny skutków regulacji ani analiz potwierdzających konieczność utworzenia SCT. W odpowiedzi napisano mi jedynie, że „badania pokazały, że wycofanie z ruchu starszych pojazdów (…) skokowo zmniejszy wielkość emisji NOx”. Nie wskazano żadnych konkretnych badań i nie odniesiono się do zarzutu, że w rzeczywistości wycofana z ruchu zostanie tylko niewielka część takich pojazdów.
Rada pozostała głucha nie tylko na moją petycję, ale i na wiele głosów mieszkańców podkrakowskich okolic, wyrażanych w pismach różnych organizacji i konsultacjach. Podobną odpowiedź dał też wcześniej („piórem” swojego urzędnika) prezydent Krakowa Aleksander Miszalski.
Uchwała rady została podjęta większością głosów 27 do 12. Przeciwko odrzuceniu petycji głosowali jedynie radni PiS oraz – jako jedyny ze swojego klubu „Kraków dla Mieszkańców” – były kandydat na prezydenta miasta Łukasz Gibała. Za odrzuceniem głosowali radni Koalicji Obywatelskiej, Nowej Lewicy i pozostali radni klubu „Kraków dla Mieszkańców”.
Najwyraźniej tych radnych nie rusza fakt, że ustanowienie strefy będzie oznaczało poważne utrudnienie życia dla kilkudziesięciu (licząc z rodzinami – ponad stu) tysięcy ludzi związanych mniej lub bardziej z Krakowem, choć w nim niezameldowanych. Bo ci ludzie nie głosują w wyborach radnych i prezydenta miasta.
W związku z tym apeluję, by mieszkańcy okolic podkrakowskich odpłacili się w jedyny dostępny aktualnie sposób – nie głosując w wyborach prezydenckich na kandydatów ugrupowań, których ci radni są członkami. Czyli nie głosując na Rafała Trzaskowskiego ani na Magdalenę Biejat. Niech liderzy partii odczują konsekwencję utrudniania życia ludziom przez ich kolegów w Krakowie.

Tusk repolonizator

15 kwietnia, 2025

Donald Tusk ogłosił, że czas na „repolonizację polskiej gospodarki, rynku, kapitału” i że „musimy zadbać w sposób bezwzględny i egoistyczny o interesy polskich przedsiębiorców”. Między innymi w taki sposób, że inwestycje spółek Skarbu Państwa będą realizowane przez firmy polskie, a nie zagraniczne.
Chciałbym jednak zauważyć, że polityka sztucznie uprzywilejowująca polskich przedsiębiorców (BTW – czy spółka z siedzibą w Polsce, ale należąca w większości do np. obywateli Niemiec to polski przedsiębiorca?) w rzeczywistości szkodzi większości Polaków. Przedsiębiorcy to mniejszość. W interesie Polaka-konsumenta jest przede wszystkim kupowanie produktów lepszych lub tańszych, a nie koniecznie takich, które wyprodukowali polscy przedsiębiorcy. W interesie Polaka-podatnika jest, by inwestycje publiczne kosztowały jak najmniej pieniędzy z jego podatków lub były jak najwyższej jakości, a nie, żeby zarabiały na nich koniecznie polskie firmy. W interesie Polaka-pracownika jest natomiast, by zarabiał jak najwięcej – niekoniecznie u polskiego pracodawcy.
Jeżeli metodami politycznymi ograniczy się możliwość angażowania zagranicznego kapitału w polskiej gospodarce, będzie w niej mniej kapitału niż to możliwe. A to oznaczy, że pracownicy będą zarabiali mniej (bo gospodarka będzie mniej wydajna i prawdopodobnie będzie mniej miejsc pracy), konsumenci będą kupowali droższe lub gorsze produkty (bo będzie się ich produkowało mniej i będzie mniejsza konkurencja), a podatnicy będą płacić w podatkach więcej na inwestycje państwa i jego spółek (bo zagraniczny wykonawca, który może coś zrobić lepiej lub taniej, zostanie odgórnie wykluczony).
Zapowiadana przez Tuska polityka gospodarcza jest tak naprawdę antypolska. I tak samo antypolski jest każdy, kto mówi o „repolonizacji” gospodarki rozumianej jako polityczne uprzywilejowanie polskich przedsiębiorców.

Wojna celna Donalda Trumpa

3 kwietnia, 2025

Prezydent USA nałożył dodatkowe cła na import towarów z 83 państw świata (nie wliczając w to Kanady i Meksyku, na towary z których cła zostały nałożone już wcześniej), w celu „zrównoważenia światowego handlu” i zmniejszenia deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Cłami „oberwały” zarówno gospodarcze potęgi, takie jak Chiny (maksymalna stawka 34%), Indie (stawka 27%) czy Unia Europejska (stawka 20%) – jak i bardzo małe kraje, takie jak Lesotho (stawka 50%), Nauru (stawka 30%) czy Liechtenstein (stawka 37%). Zarówno państwa skonfliktowane z USA, jak Wenezuela (stawka 15%) czy Nikaragua (stawka 19%), jak i wierni sojusznicy, tacy jak Tajwan (stawka 32%), Izrael (stawka 17%), Japonia (stawka 24%) czy Korea Południowa (stawka 26%). Zarówno kraje biedne, takie jak Zimbabwe (stawka 18%), Syria (stawka 41%) czy Demokratyczna Republika Konga (stawka 11%), jak i bogate: Szwajcaria (stawka 32%) czy Norwegia (stawka 16%).
Co ciekawe, na liście nie ma Rosji. Dziennikarze dowiedzieli się, że to dlatego, że „sankcje nałożone w związku z wojną na Ukrainie już wyzerowały handel między tymi krajami”. Ale w 2024 roku import dóbr z Rosji do USA, mimo iż dużo niższy niż przed wybuchem wojny, nadal istniał i wynosił 3 miliardy dolarów, a deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych wyniósł w tym wypadku 2,5 mld dolarów.
Jeżeli Donald Trump w imię „zrównoważenia światowego handlu” jest gotów iść na wojnę handlową z całym światem, a Rosję, z którą bilans handlowy USA wciąż mają bardzo niekorzystny, postanowił potraktować pod tym względem łagodniej, to znaczy, że bardzo zależy mu na dobrych stosunkach akurat z tym konkretnym państwem. Najwyraźniej Rosja może dać mu coś, na czym mu zależy.
To nie jest dla nas w Polsce dobra wiadomość.

Marnowanie wykształcenia

1 kwietnia, 2025

Tak na marginesie wypowiedzi Sławomira Mentzena, który zadeklarował się jako zwolennik odpłatnych studiów: około 20% Polaków z wykształceniem wyższym pracuje w zawodach poniżej swoich kwalifikacji – wynik mniej więcej podobny do całej UE – a ponad 30% specjalistów i menedżerów (czyli ludzi zwykle z wykształceniem wyższym i wykonującym zawód na poziomie wykształcenia wyższego) nie pracuje w zawodzie wyuczonym na studiach. Czyli podsumowując – przynajmniej ponad 40% ludzi z wykształceniem wyższym w Polsce nie pracuje w zawodzie zgodnym ze swoim wykształceniem, a więc wydatki na ich studia oraz czas tych ludzi na nie poświęcony zostały zmarnowane.
Czy to nie jest tak, że w sytuacji, gdy studia najróżniejszych opcji są dla studenta bezpłatne – finansowane z pieniędzy zabranych całemu społeczeństwu – wybiera on częściej kierunek zgodny z zainteresowaniami, choć już niekoniecznie z zapotrzebowaniem rynkowym na adeptów tego kierunku? Albo taki, na który łatwiej się dostać – byle byłby ten papierek licencjata czy magistra?
I czy w sytuacji, gdyby studia były dla wszystkich odpłatne więcej ludzi nie wybierałoby kierunków bardziej przydatnych w przyszłej pracy lub zamiast studiować uczyłoby się zawodu w innych szkołach lub na różnych kursach? I odsetek pracujących w zawodzie innym niż wyuczony byłby niższy?
Z drugiej strony – co takiego strasznego w odpłatnych studiach, gdy prawie połowa studentów w Polsce i tak studiuje odpłatnie na studiach zaocznych lub na uczelniach niepublicznych, gdy płaci się za studia podyplomowe, za rozmaite szkolenia zawodowe, certyfikacje, za ofertę szkół językowych czy za prawo jazdy? Wygląda na to, że ten, kto chce podwyższać swoje kompetencje na rynku pracy, i tak musi zapłacić (chyba, że funduje mu to pracodawca).
Owszem, ludzie z wyższym wykształceniem łatwiej znajdują jakąkolwiek pracę – ale można postawić pytanie, czy faktycznie pomagają im w tym ukończone studia, czy raczej posiadana inteligencja – bo na studia idą zwykle ci bardziej inteligentni?
Mentzen i Konfederacja to nie moja bajka. Mam diametralnie inne poglądy niż oni na szereg spraw, takich jak imigracja, prawo do przerywania ciąży, związki osób tej samej płci, „ochrona” polskiego rynku przed żywnością z zagranicy, restytucja mienia m.in. ofiar Holokaustu znacjonalizowanego przez komunistów czy polityka zagraniczna. Ale w przypadku odpłatności za studia mam podobne zdanie. I nie podoba mi się, że wśród kandydatów w tegorocznych wyborach nie ma kogoś, kto prezentuje taki postulat bez nacjonalistyczno-ksenofobicznej otoczki.

Czas gnębienia kulturowych wrogów

20 marca, 2025

Podczas gdy polski Sejm uchwalił przepisy rozszerzające karalność „nawoływania do nienawiści” (przypomnę, że „nawoływanie do nienawiści” to coś więcej niż nawoływanie do przemocy – zgodnie z jednym z orzeczeń Sądu Najwyższego są to „wypowiedzi, które wzbudzają uczucia silnej niechęci, złości, braku akceptacji, wręcz wrogości do poszczególnych osób lub całych grup (…) bądź też z uwagi na formę wypowiedzi podtrzymują i nasilają takie negatywne nastawienia” – czyli tak naprawdę silna emocjonalna krytyka) na powody takie jak niepełnosprawność, wiek, płeć lub orientacja seksualna (uchwalona ustawa trafiła na razie do Senatu), Węgry ustanowiły prawo zakazujące organizacji publicznych imprez LGBT, takich jak marsze godności (po angielsku pride marches, po polsku niezbyt trafnie nazywane „marszami równości”) oraz uczestnictwa w takich imprezach. Pod pretekstem ochrony dzieci. Węgierska ustawa w odróżnieniu od polskiej została przyjęta w trybie ekspresowym – parlament uchwalił ją dzień po wniesieniu projektu, a kolejnego dnia została podpisana przez prezydenta Tamasa Sulyoka.
W jednym i drugim przypadku jest to ograniczenie wolności głoszenia określonych poglądów i wolności zgromadzeń, formalnie gwarantowanych tak w konstytucji Węgier (artykuły VIII i IX), jak i Polski (artykuły 54 i 57). No ale w obu konstytucjach jest klauzula umożliwiająca ograniczanie tych i innych swobód ustawą (w polskiej „gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób”, w węgierskiej „z uwagi na potrzebę realizacji innego prawa podstawowego, bądź obrony wartości konstytucyjnych”). Polscy posłowie uznali, że wolność wypowiedzi można coraz bardziej ograniczać w imię ochrony różnych grup przed dyskryminacją, węgierscy – w imię ochrony dzieci.
I prawda jest taka, że zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech można całkiem w zgodzie z ustawą zasadniczą wprowadzić oba rodzaje ograniczeń. Jak i najróżniejsze inne. Jeżeli w Polsce za parę lat dojdzie do władzy nacjonalistyczna i konserwatywna prawica (co jest bardzo prawdopodobne), to wprowadzenie ustawy na wzór węgierskiej pod pretekstem np. ochrony moralności publicznej będzie całkowicie z polską konstytucją zgodne (a Trybunał Konstytucyjny w obecnym składzie skwapliwie to potwierdzi). A jeżeli na Węgrzech dojdą do władzy ugrupowania bardziej lewicowe, to całkiem możliwe, że karalne będzie uczestnictwo nie w imprezach LGBT, ale w zgromadzeniach protestujących przeciwko nim.
Różnica jest jedynie taka, że o ile na Węgrzech ograniczające wolność prawo wprowadzono w dwa dni, o tyle w Polsce może nie wejść w życie w ogóle wskutek sprzeciwu prezydenta. Podział władzy ustawodawczej między różne – najlepiej skonfliktowane ze sobą – siły polityczne jest czynnikiem utrudniającym wprowadzanie nowych ograniczeń wolności. Niestety jest również czynnikiem utrudniającym uchylanie już istniejących ograniczeń wolności. No i nic takiego podziału nie gwarantuje, bo przy kolejnych wyborach układ sił może się zmienić.
Wprowadzanie takich ograniczających wolność praw, zamiast porozumienie na rzecz takiego skonstruowania systemu, by nikt nie mógł ich wprowadzić (brak wyjątków od konstytucyjnych swobód i kontrola konstytucyjności przez realnie niezależne od polityków sądy) pokazuje, że politykom i popierającym ich grupom bardziej zależy na gnębieniu tych, którzy mają odmienne poglądy, postrzeganych jako wrogów niż na pokojowym współistnieniu z nimi dającym szanse na brak gnębienia z obu stron (nie muszącym od razu oznaczać akceptacji). To nic nowego – pisałem o tym już w tekście „Polityka dokopywania” w 2011 roku. Wolność wypowiedzi, wolność zgromadzeń i inne liberalne wartości, pomyślane jako gwarancje takiego pokojowego współistnienia (my nie będziemy naruszać waszej wolności, wy naszej) są coraz mniej cenione nawet przez tych, którzy rytualnie – w coraz większym stopniu jedynie rytualnie – odwołują się do nich.
Milsza jest mi wizja świata bez okazywania sobie nienawiści od wizji świata, w której ludzie nie mogą swobodnie eksponować swojego stylu życia, jakkolwiek nietypowy lub dziwaczny by nie był. Dlatego łatwiej przełknę obecne polskie przepisy od węgierskich. Jednak wiem, że te przepisy nienawiści nie zlikwidują, a jedynie spowodują, że stanie się bardziej skryta. (Podobnie węgierskie przepisy nie spowodują, że będzie mniej osób LGBT). Wiem też, że za parę lat nienawiść ta może zaowocować rewanżem w postaci ustawy takiej jak obecnie ta na Węgrzech, a może jeszcze bardziej represyjnej. I nie wiem, jak przekonać ludzi, że kulturowy pokój jest lepszy od kulturowej wojny.

Rasistowska RPA

9 marca, 2025

Czytam, że rząd RPA nie chce pozwolić na uruchomienie w tym kraju Starlinka, ponieważ obowiązuje tam rozporządzenie „Black Economic Empowerment Act”, nakazujące m.in., by odpowiednią ilość udziałów w przedsiębiorstwie mieli czarni (ten termin obejmuje tu również Koloredów i Hindusów, ale już nie np. Chińczyków) obywatele RPA. Elon Musk (będący obywatelem RPA z urodzenia) nazwał to prawo haniebnym i rasistowskim, komentując na X, że Starlinkowi nie wolno działać w RPA, bo on sam nie jest czarny.
Oczywiście właściciel Starlinka ma tu rację. Wymóg, by określoną część udziałów w przedsiębiorstwie mieli przedstawiciele określonych grup etnicznych, w dodatku tak się składa, że wyróżniających się określonymi odcieniami skóry, jest jednoznacznie rasistowski. Gdyby chodziło o to, że 30% udziałów muszą mieć biali, nikt nie miałby wątpliwości. RPA wprowadzając takie prawa jest państwem rasistowskim, podobnie jak było nim w czasach apartheidu, tyle, że prawne uprzywilejowanie dotyczy innych grup.
Co więcej, te rasistowskie przepisy wcale nie przyczyniają się do poprawy sytuacji większości czarnoskórej populacji. Bo ta sytuacja nie poprawi się od tego, że kilku czarnych kapitalistów zostanie akcjonariuszami Starlinka lub innych przedsiębiorstw. Bardziej już poprawiłaby się wtedy, gdyby Muskowi zezwolono na uruchomienie usług Starlinka w RPA mimo tego, że jego udziałowcami nie są czarni. Dostęp do Internetu w RPA ma bowiem jedynie ok. 75% ludności, a czarnoskórzy stanowią tam prawie 80% populacji (wraz z Koloredami i Hindusami ok. 90%). Jeżeli Starlink umożliwiłby dostęp do Internetu jedynie 1% kolorowej ludności RPA, byłoby to około pół miliona ludzi – na pewno więcej niż ci, którzy mogą uzyskać udziały w południowoafrykańskim Starlinku wskutek Black Economic Empowerment Act, i prawdopodobnie więcej, niż ci, którzy uzyskali jakiekolwiek udziały w przedsiębiorstwach w rezultacie tych przepisów.

Targi w Białym Domu

2 marca, 2025

Myślę, że Trumpa niespecjalnie interesują dalsze losy tej wojny. Chce pokazać Amerykanom, że 1) doprowadził do „pokoju” (choćby ten pokój miałby być za chwilę znowu zerwany przez Rosję), 2) nie dopuścił do wysłania żołnierzy USA do Ukrainy, 3) zrobił deal dający szansę na odzyskanie pieniędzy, jakie Biden w tę wojnę włożył (oczywiście w rzeczywistości zarobiliby na tym głównie amerykańscy oligarchowie). Sądzę, że po zawarciu takiej umowy dogadałby się z Putinem, żeby ewentualny prorosyjski rząd Ukrainy ją honorował. Dlatego w umowie nie było żadnych gwarancji dla bezpieczeństwa Ukrainy, których chciał jej prezydent.
Trump myśli, że przedstawiając sprawę Zełeńskiemu w sposób: „jesteś na przegranej pozycji, więc tak czy inaczej podpisując z nami umowę odnosisz korzyść, bo jedynie my możemy uchronić cię przed całkowitą klęską” uzyska to co chce. Ale z punktu widzenia Zełeńskiego wygląda to tak, że zawierając tę umowę nie tylko przegra wojnę z Rosją (bo Amerykanie palcem nie kiwną, skoro nie chcą dać gwarancji – a Ukraina ma już nawet doświadczenie z niedotrzymywanymi gwarancjami), ale i dodatkowo doprowadzi do ograbienia Ukrainy.
Uważam, że dużo rozmów między przywódcami państw i innymi politykami tak wygląda, i myślę też, że Trump w podobny sposób prowadzi swoje negocjacje biznesowe (i nie tylko on). Niezwyczajne było tu upublicznienie tych rozmów. Myślę, że prezydent USA wiedział, w jakim kierunku pójdzie rozmowa i specjalnie chciał to pokazać. Czemu? Żeby albo wycofać się z negocjacji (i z zaangażowania w Ukrainie) i zwalić winę na Zełeńskiego, albo żeby Zełeńskiego zmiękczyć.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa Polaków najlepiej byłoby, gdyby do podpisania umowy doszło, ale żeby ze strony USA były jednak jakieś realne gwarancje utrzymania pokoju. Sama amerykańska współwłasność ukraińskich złóż to jednak zbyt mało. Liczę na to, że po efektownym targowaniu się właśnie do tego dojdzie.