Archiwum kategorii ‘Libertarianizm’

Broń do obrony

piątek, 27 maja, 2022

Wczoraj znany policji przestępca Dennis Butler przyszedł z karabinkiem na przyjęcie w Charleston i zaczął strzelać do przebywających tam ludzi. Jedna z przebywających tam kobiet wyciągnęła pistolet i go postrzeliła. Napastnik zmarł w szpitalu, nikt inny nie został poszkodowany.
Ciekawe, co byłoby, gdyby noszenie broni palnej w miejscach publicznych podlegało rządowym restrykcjom, tak jak to już jest w USA w „strefach szkolnych” (tysiąc stóp od terenów należących do szkół)? Czy bardziej prawdopodobne, że broni nie miałby Butler, czy pani, która strzeliła do niego w obronie?
Przykład amerykańskich stref szkolnych, w których regularnie dochodzi do ataków z użyciem broni palnej na bezbronne ofiary, a w ciągu ostatnich dziesięciu lat były trzy strzelaniny z więcej niż dziesięcioma ofiarami śmiertelnymi – ostatnia trzy dni temu w Teksasie – każe przypuszczać, że raczej to drugie.
A może rządowym restrykcjom powinien podlegać w ogóle dostęp do broni jako taki, żeby Butler w ogóle nie miał okazji jej zdobyć? Niemal w każdym państwie na świecie jest on bardziej ograniczony niż w USA i o ile w wielu z nich liczba zabójstw z użyciem broni palnej w przeliczeniu na liczbę ludności jest mniejsza, to nie we wszystkich – przykładem mogą być tu choćby Argentyna, RPA czy zwłaszcza Wenezuela. Jeśli w społeczeństwie jest duża liczba ludzi skłonnych do agresji wobec innych ludzi (co zależy od różnych czynników – i należałoby się zastanowić, czy szkoła w USA, a może nie tylko tam, nie jest czymś, co taką agresję wywołuje), to restrykcje w dostępie do broni nie pomogą, a nawet mogą zaszkodzić.

Liberalizm wojenny

wtorek, 15 marca, 2022

Władze ogarniętej wojną Ukrainy zapowiadają coś zupełnie przeciwnego niż zwykle robią państwa w takiej sytuacji: zamiast zwiększania podatków i narzucania dodatkowych regulacji – zniesienie kontroli działalności gospodarczej oraz zastąpienie VAT (dotychczasowa standardowa stawka 20%) i podatku dochodowego (dotychczasowa standardowa stawka 18%) pojedynczym podatkiem w wysokości 2% od przychodu z uproszczoną księgowością, przy czym małe przedsiębiorstwa mają go płacić dobrowolnie (informacja z oficjalnej strony Prezydenta Ukrainy).
Jest to krok w kierunku zmniejszenia tak przymusowej biurokracji w gospodarce i związanych z nią kosztów, jak i przymusowych obciążeń fiskalnych. Owszem, może się zdarzyć, że pewne podmioty na tym stracą, ale gdyby takie coś nastąpiło w Polsce, to wpływy z 2% podatku przychodowego od przedsiębiorstw zatrudniających 10 lub więcej pracowników wyniosłyby zaledwie kilkadziesiąt miliardów złotych (wg GUS łączne przychody takich przedsiębiorstw z sektora niefinansowego w 2020 r. to 1566,3 mld zł, a w 2019 r. 1556,1 mld zł, czyli podatek 2% od tych przychodów wyniósłby nieco ponad 31 mld – dla porównania w 2019 r. wpływy z VAT wyniosły prawie 181 mld, a z CIT nieco ponad 50 mld). Czyli ogólnie obciążenie podatkowe przedsiębiorstw (będące jednym z czynników wpływających na ceny towarów) powinno zmaleć kilkukrotnie.
Miejmy nadzieję, że wojna wkrótce się skończy, Ukraina ocali swoją niepodległość i jej mieszkańcy będą mogli skorzystać z większej wolności gospodarczej, tworząc bogactwo w warunkach pokoju.

Dyrektor zadziałał jak państwo

piątek, 11 marca, 2022

Parę dni temu Internet obiegło – nie wiem, czy prawdziwe, czy fejkowe (podmiot, którego to miało dotyczyć oświadczył oficjalnie, że to nieprawda) – zdjęcie kartki z tablicy ogłoszeń pewnej prywatnej firmy, na której to kartce dyrektor komunikuje pracownikom, iż z „w związku z niewielkim zaangażowaniem i rażącym brakiem solidarności” wykazanym w związku ze zbiórką pieniędzy na pomoc Ukrainie, premie za luty zostaną w całości przekazane na ten cel.
Wszyscy, którzy oburzają się w tym przypadku na zabieranie ludziom wypracowanych przez nich pieniędzy nawet na skądinąd szlachetny cel, powinni sobie uprzytomnić, że tak właśnie – i to na co dzień – działa państwo. Nie tylko w przypadku obecnej pomocy Ukrainie (i tak oferowanej dobrowolnie w ogromnej skali przez tych, których na to stać), ale w niemal każdym innym przypadku. Na bardziej i mniej szlachetne cele uznawane przez siebie za słuszne szefowie państwa zabierają ludziom przymusowo jakąś część zarobionych lub posiadanych przez nich pieniędzy, w formie podatków lub innych „danin publicznych”. Ciekawe, ilu z tych oburzających się na postępowanie owego dyrektora potępia takie praktyki w przypadku państwa? Ilu uważa, że co do zasady, jeżeli ludzie nie chcą płacić dobrowolnie w pożądanym przez polityków stopniu na powiedzmy publiczne szkoły, policję, „500+”, pomoc społeczną czy budowę Centralnego Portu Komunikacyjnego, to nie powinni być do tego zmuszani?
A jeśli uważają, że powinni, to czemu właściwie oburza ich takie postępowanie szefa w prywatnej firmie?

Oddzielić edukację od państwa

czwartek, 10 lutego, 2022

Posłowie partii rządzącej, przy wsparciu kilku sojuszników, odrzucili wczoraj weto Senatu do ustawy, która uzależnia prowadzenie zajęć z uczniami przez działające w szkole stowarzyszenia i inne organizacje od zgody (formalnie „pozytywnej opinii” dotyczącej zgodności programu tych zajęć z przepisami prawa, w tym zdefiniowanymi przez państwo zadaniami systemu oświaty) państwowego urzędnika – kuratora oświaty.
Opozycja temu się sprzeciwia, ale nie sprzeciwia się co do zasady temu, że program zajęć szkolnych musi być zgodny z podstawą programową ustalaną przez państwowych urzędników oraz z państwowymi przepisami określającymi, jakie zajęcia są obowiązkowe, jakie nieobowiązkowe zajęcia szkoła musi organizować i ile należy przeznaczyć na dane zajęcia czasu. Co najwyżej niektórzy z jej przedstawicieli przeciwni są obecności w szkołach pewnych zajęć (np. religii) lub określonym elementom ich programu narzucanym przez państwo (np. takim, a nie innym lekturom do omawiania na lekcjach języka polskiego).
W tym świetle krytyka nowo wprowadzanych przez obecny rząd przepisów wygląda na słabą i niekonsekwentną. Bo skoro uznaje się, że państwo i jego urzędnicy powinni generalnie decydować o tym, czego mają uczyć się uczniowie w szkołach, to dlaczego odmawiać przyznania im tej kompetencji akurat w przypadku zajęć prowadzonych przez organizacje pozarządowe?
Różnica między obecnym rządem i jego sojusznikami a ogromną większością opozycji polega tylko na tym, że ci pierwsi chcą, by państwo wtrącało się w edukację dzieci i młodzieży nieco bardziej niż chcą ci drudzy. Ale jedni i drudzy chcą, żeby większość edukacji była kontrolowana przez państwowych urzędników. Czyli, żeby młodzi ludzie uczyli się tego, co chce władza – w nadziei, że to „my” będziemy tą władzą.
Prawdziwą alternatywą dla „lex Czarnek” nie jest utrzymanie status quo – choć owszem, uważam, że nieco mniejszy etatyzm jest trochę lepszy niż ten nieco większy. Jest nią całkowite oddzielenie edukacji od państwa. Tak w zakresie programu, jak i w zakresie finansowania. Choć na początek wystarczyłoby choćby w zakresie programu.
Szkoły powinny same decydować o tym, jakie mają być w nich zajęcia. Dopóki istnieją szkoły „publiczne”, powinny być one pod kontrolą swoich klientów – tj. rodziców i opiekunów uczniów, którzy płacą podatki na edukację. Dopóki oświata finansowana jest z podatków, w równym stopniu z tego finansowania powinny móc korzystać szkoły „publiczne”, prywatne i ci, co chcą prowadzić nauczanie domowe. A kuratoria oświaty i ministerstwo oświaty powinny zostać zlikwidowane.
Uczniowie i ich rodzice powinni mieć wybór między wielością ofert edukacyjnych, a nie tylko pomiędzy Czarnkiem, Kluzik-Rostkowską czy Giertychem.

O poszanowaniu samoposiadania zwierząt

wtorek, 8 lutego, 2022

Na jednej z facebookowych grup padło pytanie: „Czy w idealnym wolnościowym świecie zwierzęta powinny mieć prawo decydować o sobie?”
Moja odpowiedź jest taka:
Zwierzęta decydują o sobie. Samoposiadają się. To ich mózg czy układ nerwowy wysyła sygnały kierujące ich ciałami. Są podstawy sądzić, że przynajmniej wyższe zwierzęta posiadają też świadomość.
Pytanie jest takie: czy powinniśmy – my, ludzie – szanować ich samoposiadanie?
Odpowiedź, którą da wolnościowiec zależy m. in. od tego, z czego wywodzi prawo do poszanowania samoposiadania ludzi.
Jeśli wywodzi to z empatii, może szanować także samoposiadanie zwierząt, przynajmniej tych wyższych, jako istot czujących i świadomych cierpienia (które powodowane jest przez m. in. naruszenie samoposiadania).
Jeśli wywodzi to z egoizmu (lepiej, by istniały reguły nakazujące szanować samoposiadanie i własność innych, bo wtedy jest większa szansa, że inni będą szanować moje samoposiadanie i własność), to prawdopodobnie nie będzie zwolennikiem szanowania (ogólnie) samoposiadania zwierząt, ponieważ to nie przyniesie mu korzyści – nie da się uzgodnić ze zwierzętami wspólnych reguł z uwagi na barierę inteligencji i komunikacyjną, a ponadto zasadniczo zwierzęta nie zagrażają ludziom w wystarczającym stopniu, by opłacało się zawierać z nimi porozumienia.
Ale nawet ktoś taki może być zwolennikiem szanowania samoposiadania zwierząt (przynajmniej tych uznawanych za świadome), jeśli wierzy w reinkarnację. Bo wtedy może myśleć tak: po śmierci mojego obecnego ciała mogę być związany z ciałem zwierzęcia i odczuwać jego cierpienie. Więc lepiej, by ludzie szanowali samoposiadanie zwierząt i np. ich nie zabijali oraz zostawiali je w spokoju. Wtedy na to moje cierpienie w przyszłym życiu jest mniejsza szansa.
Tak właśnie jest do pewnego stopnia ze mną. Z jednej strony uważam, że poszanowanie samoposiadania i własności (rozumianej jako bezpośrednie lub pośrednie owoce własnego wysiłku, lub wysiłku wspólnego z innymi po uzgodnieniu z nimi ich podziału) jako ogólna reguła wśród ludzi jest dla mnie korzystne, bo więcej zyskuję na tym, że inni szanują moje samoposiadanie i własność, niż tracę na tym, że muszę szanować ich samoposiadanie i własność. Z drugiej strony wierzę w reinkarnację w sensie takim, że „ja” będę kiedyś odbierać na „ekranie duszy” odczucia, emocje i myśli ciała innego niż obecne – choć nie wierzę w bogów ani karmę. I w związku z tym opłaca się mi świat, w którym szanowane jest samoposiadanie zwierząt.
Poza tym mam też trochę empatii i zwyczajnie jest mi przykro, gdy widzę cierpienie zwierzęcia.
Choć doskonały niestety nie jestem i zdarzyło mi się niestety wielokrotnie w życiu zabijać np. owady, które mi nie zagrażały. Ale robię to coraz rzadziej.
Ponadto – głównie ze względu na swój stan zdrowia, który w dużym stopniu wyklucza z mojej diety rośliny – nie jestem wegetarianinem i jem mięso zwierząt. Z tego też powodu jestem przeciwnikiem delegalizacji hodowli i zabijania zwierząt na pożywienie. Ale chętnie powitałbym powszechne wdrożenie technologii produkcji mięsa z hodowli tkanek, bez zabijania zwierząt i zadawania im cierpienia.

Djokovic i inni „nielegalni”

niedziela, 16 stycznia, 2022

Najlepszy tenisista świata, Novak Djokovic, będzie deportowany z Australii, gdzie przyjechał na turniej Australian Open. Bo może stanowić zagrożenie dla „zdrowia, bezpieczeństwa lub porządku społeczeństwa australijskiego”.
Nie dlatego, że jest zakażony koronawirusem czy nawet dlatego, że może się nim łatwiej zakazić wskutek braku zaszczepienia.
Dlatego, że – jak powiedział australijski premier – jego obecność w Australii może rozniecić nastroje antyszczepionkowe.
Czyli nawet nie z powodu głoszonych przez siebie poglądów, ale z powodu takiego, a nie innego postrzegania go przez niektórych ludzi, co z kolei odbierane jest przez państwo za potencjalne zagrożenie dla jego celów.
Przypadek Djokovica jest głośny, ale oczywiście nie jedyny. Bo normalną, niekwestionowaną prerogatywą i praktyką państw jest wyrzucanie lub niewpuszczanie na rządzone przez nie terytoria ludzi, których obecność uznają za niepożądaną z różnych przyczyn. Czasami są to ich poglądy lub działalność – i nie musi chodzić tu wcale o działalność przestępczą. Częściej pochodzenie, stan majątkowy – biednych kandydatów na imigrantów mniej chętnie się wpuszcza – czy po prostu chęć ograniczenia liczby nowo osiedlających się na terenie danego państwa ludzi.
Przypuszczam, że wielu z tych, którym nie podoba się teraz deportacja Djokovica z Australii, popierało wcześniej Executive Order 13780 wydany przez prezydenta Trumpa i popiera jak największe zamknięcie granic Polski i całej Europy przed imigrantami z Azji i Afryki. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium nie tylko agresora czy kogoś, kto stanowi bezpośrednie zagrożenie dla czyjegoś życia, wolności lub własności, ale każdego, kto mu się nie podoba, to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę na całym świecie osoby krytyczne wobec obecnej polityki szczepień przeciwko COVID-19 – czy jakimkolwiek innym pomysłom rządów – nie będą nigdzie przepuszczane przez granice.
Z drugiej strony przypuszczam, że wielu z tych, którzy głoszą hasło „żaden człowiek nie jest nielegalny” w kontekście uchodźców i migrantów ekonomicznych próbujących przedostawać się przez granicę polsko-białoruską i ogólnie granice Unii Europejskiej, przyklaskuje deportacji Djokovica albo przynajmniej jej się nie sprzeciwia. Bo nie lubią „antyszczepionkowców” i bogaczy. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium każdego, kto mu się nie podoba – na przykład takiego Djokovica – to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę bogate państwa zaostrzą kryteria wpuszczania imigrantów z biednych krajów (tak przy okazji – ilu z nich może pokazać dokumenty potwierdzające szczepienie czy negatywne wyniki testów?), albo niemal całkowicie zamkną przed nimi granice.
Jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed takimi jak Djokovic – albo jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed uchodźcami czy biedakami pokojowo migrującymi z przyczyn ekonomicznych – trzeba sprzeciwić się samej tej zasadzie. Na przykład przyjmując libertariańskie stanowisko, że przemocą można powstrzymywać jedynie kogoś, kto bezpośrednio zagraża czyjemuś życiu, wolności lub własności. I domagając się przyjęcia go od rządów.
Novak Djokovic powinien mieć takie samo prawo wjazdu do Australii czy gdziekolwiek indziej, jak pokojowo zachowujący się imigranci z Iraku, Afganistanu czy Jemenu do Polski – czy gdziekolwiek indziej.

„Push-backi” a libertarianizm

czwartek, 30 września, 2021

Poseł Konfederacji, który jeszcze półtora roku temu mówił, że ma poglądy „skrajnie libertariańskie”, mówi teraz o „agresywnym nielegalnym przekraczaniu granicy” oraz przyrównuje ludzi przez nią przechodzących do złodziei i włamywaczy.
Może więc warto wyjaśnić, jak to wygląda z punktu widzenia libertarianizmu: samo w sobie przekraczanie granicy państwa niezgodnie z wydanymi przez to państwo przepisami nie jest działaniem agresywnym. Nie narusza bowiem niczyjej prywatnej własności ani wolności osobistej. Nie można też zakładać, że ktoś, kto ją przekracza bez zgody władz państwa, robi to w celu okradzenia kogoś, czy nawet skorzystania z efektów zinstytucjonalizowanej kradzieży dokonywanej przez to państwo w formie wsparcia dla imigrantów (abstrahując już od tego, że skorzystanie z tego wsparcia nie musi wcale oznaczać zwiększenia poziomu tej kradzieży).
Odwrotnie, agresją z punktu widzenia libertarianizmu jest stosowanie przemocy w odpowiedzi na takie zachowanie. A przestępstwo naruszania granicy państwowej jest „przestępstwem bez ofiar” – taki samym jak np. posiadanie marihuany, posiadanie broni palnej bez zezwolenia, odmowa pełnienia służby wojskowej czy publiczne znieważenie państwa albo jego organów. I jako takie nie powinno istnieć w porządku prawnym.
Artur Dziambor nie tylko więc nie ma poglądów „skrajnie libertariańskich”, ale prezentuje w tym przypadku postawę całkowicie przeciwną libertarianizmowi, popierając agresywną przemoc funkcjonariuszy państwowych wobec imigrantów.
Może więc jest po prostu legalistą – zwolennikiem poszanowania i egzekwowania prawa, choćby było antywolnościowe?
Otóż też nie. Bo, jak wskazałem w poprzednim wpisie – „push-backi” są sprzeczne z obowiązującym prawem. Tak wewnętrznym polskim (ustawa o cudzoziemcach określająca, jak powinna wyglądać procedura wydalania osób nielegalnie przebywających na terytorium Polski), jak i międzynarodowym (rozporządzenie unijne 2016/399, dyrektywa unijna 2008/115/WE, umowa między Polską a Białorusią w sprawie przejść granicznych). A rozporządzenie, na które powołuje się Straż Graniczna jest nie tylko sprzeczne z przepisami ustawy o cudzoziemcach, ale i wydane z przekroczeniem delegacji ustawowej.
Najwyraźniej poseł Dziambor prezentuje pogląd, zgodnie z którym zwykli ludzie – w tym przypadku migranci – powinni bezwzględnie przestrzegać państwowego prawa, ale samo państwo nie powinno się do tego prawa stosować. Jak władcy w monarchiach despotycznych, albo XVIII-wieczny rosyjski imperator, „który nikomu na świecie nie jest zobowiązany tłumaczyć się ze swoich czynów”.
Może uczciwiej, aby określił się jako zwolennik państwa policyjnego?

Jak mieszkać taniej

niedziela, 25 lipca, 2021

Łukasz Dąbrowiecki – którego znam jako jednego z subskrybentów wydawanego przeze mnie w latach 90. XX w. biuletynu „Gazeta An Arché”opisał ciekawą inicjatywę na niemieckim rynku mieszkaniowym, polegającą na tym, że grupy ludzi zainteresowanych kupnem lub budową domów czy mieszkań przystępują jako stowarzyszenia do holdingu o nazwie Mietshäuser Syndikat (Syndykat Domów Czynszowych), a ten pomaga w opracowaniu planów finansowych oraz uzyskaniu kredytów (które żyruje). W zamian staje się współwłaścicielem inwestycji, choć o większości rzeczy z nią związanych (w tym o wysokości czynszu) decydują same stowarzyszenia mieszkańców. Nie mogą jednak sprzedać nieruchomości bez zgody całego holdingu, czyli wszystkich pozostałych jego członków – praktycznie gwarantuje to, że tak zbudowana czy kupiona nieruchomość nie pojawi się już na rynku wtórnym i nie zostanie wykupiona przez kogoś, kto dla zysku narzuciłby wyższe czynsze.
Jak pisze Dąbrowiecki, czynsze w mieszkaniach należących do Syndykatu są wyraźnie (nawet 2-3 razy) niższe od średnich rynkowych – nie jest to bowiem inicjatywa nastawiona na zysk. Czynsze idą jedynie na spłatę kredytów, bieżące zarządzanie oraz tzw. fundusz solidarnościowy Syndykatu, składki na który mogą być częściowo umorzone w przypadku, gdyby czynsz przekroczył 80% stawki rynkowej.
Coś w rodzaju spółdzielni mieszkaniowej – ale nieruchomości nie można sprzedać (trochę jak w ordynacjach rodowych 🙂 ). Coś w rodzaju polskiego TBS – ale bez potrzeby korzystania z pomocy państwa regulującego czynsze i udzielającego kredytów.
Inicjatywa realizująca idee tradycyjnego lewicowego anarchizmu czy kooperatyzmu, który z jednej strony dążył do zastąpienia przedsięwzięć nastawionych na zysk przedsięwzięciami non-profit, z drugiej promował działania oddolne, dobrowolne i niezależne od państwa.
Co ciekawe, dla samego autora jest to przykład „deprywatyzacji”, „zerwania z dyktaturą rynku” i „odrynkowienia”. Jednak tak naprawdę nieruchomości Syndykatu są własnością prywatną tak samo, jak nieruchomości należące do spółek nastawionych na zysk. Syndykat działa też jak najbardziej na rynku – mieszkania lub materiały i usługi niezbędne do ich wybudowania są kupowane – choć nie chce swoich nieruchomości sprzedawać. Jest to więc przykład raczej tego, że własność prywatna i rynek nie musi koniecznie wiązać się z dążeniem do maksymalizacji zysku rozumianego w tradycyjny sposób (bo wszak mieszkanie za niższą cenę to dla mieszkającego też zysk).
Fajnie, gdyby lewica w Polsce też zaczęła coś takiego promować, zamiast koncentrowania się na postulatach budowy mieszkań przez państwo.

Tylko dla (nie)zaszczepionych

środa, 14 lipca, 2021

Federacja Przedsiębiorców Polskich postuluje, by wprowadzić przepisy rangi ustawowej pozwalające przedsiębiorcom w przypadku stanu epidemii na:
„możliwość uzależnienia dostępu do określonych miejsc lub dopuszczenia do wykonania określonych czynności, w tym skorzystania z usług, od uprzedniego poddania się szczepieniu przeciwko chorobie, które rodzi stan zagrożenia epidemicznego lub wywołała stan epidemii”,
„wyposażenie podmiotów dysponujących określonymi miejscami lub decydujących o pojęciu określonych czynności, w tym skorzystania z oferowanych przez nich usług, w uprawnienie do żądania okazania zaświadczenia o poddaniu się szczepieniu – czyli uprawnienie do przetwarzania odpowiednich danych osobowych”,
„zwolnienie odmawiającego dostępu z ewentualnych negatywnych konsekwencji jego decyzji na płaszczyźnie prawa pracy, prawa cywilnego i prawa wykroczeń”.
Postuluje to, bo panuje etatyzm i to państwo zasadniczo decyduje, kogo przedsiębiorca może wpuścić na teren przedsiębiorstwa, komu może on świadczyć usługi i na jakich zasadach. Więc trzeba zmiany jego regulacji.
W wolnym społeczeństwie nie byłoby takiej potrzeby. Po prostu kto by chciał, wpuszczałby do siebie – na przykład do swojej restauracji, siłowni czy fabryki – tylko osoby zaszczepione czy świadczyłby usługi tylko takim osobom. A kto uważałby takie ograniczenie za niepotrzebne – wpuszczałby wszystkich i świadczyłby usługi wszystkim. Nie tylko w stanie epidemii.
Tak jak każdy może wpuszczać do siebie do mieszkania tylko zaszczepionych i tylko z takimi spotykać się na gruncie towarzyskim.
Może nawet byliby tacy, którzy świadczyliby usługi tylko niezaszczepionym, choć sprawdzenie tego, że ktoś nie jest zaszczepiony byłoby trudne 🙂
Państwo do tego jest niepotrzebne. Wystarczy, żeby się nie wtrącało.

Antykapitalistyczny Cristiano Ronaldo?

piątek, 18 czerwca, 2021

Lewicowy publicysta Łukasz Moll (ten sam, który zrezygnował z członkostwa w partii Razem po tym, jak oświadczył, że jest komunistą, a partia zapowiedziała w związku z tym postępowanie dyscyplinarne) uznał gest Cristiano Ronaldo, który podczas wywiadu odsunął od siebie butelki z Coca-Colą, za „rękę Mesjasza”, a jego samego za antykapitalistę. Bo według niego „sam gest odsunięcia poza kamerę sponsorowanych produktów na pewnym metapoziomie jest antykapitalistyczny”.
Tyle, że jest zupełnie odwrotnie. Istotą transakcji rynkowej (czyli czegoś, co komuniści uważają za jedną z istotnych cech kapitalizmu) jest jej dobrowolność. Nie ma obowiązku kupowania reklamowanych produktów. Producent przy pomocy reklam i innych akcji marketingowych stara się przekonać potencjalnych konsumentów do ich nabycia, a ci mogą jego ofertę przyjąć lub odrzucić. A zwykle – i w przypadku napojów tak jest – również skorzystać z produktu konkurenta.
Zachowanie polegające na odrzuceniu reklamowanego produktu jest więc w tak zwanym kapitalizmie normą, a nie zakwestionowaniem jego zasad. Nie jest gestem antykapitalistycznym, ale wręcz przeciwnie – gestem podkreślającym prawa uczestnika kapitalistycznego rynku.
Prawa, które niekoniecznie przysługują w tak zwanym socjalizmie. Pamiętam, że w późnym PRL można było dostać (jeśli ktoś nie dysponował dolarami albo nie jeździł za granicę) jedynie jeden gatunek kawy – Extra Selekt (wcześniej, za czasów gierkowskiego „dobrobytu”, były jeszcze Super, Wyborowa i Orient, wszystkie produkowała Poznańska Palarnia Kawy Astra). Nie trzeba było jej reklamować, bo w praktyce każdy, kto chciał pić kawę, był na nią skazany.
A Cristiano Ronaldo wart jest pochwały za inny gest – za to, że próbował uchronić wypracowane przez siebie dochody przed zaborczą ręką państwa, ukrywając je przed hiszpańskim fiskusem. Nie udało się, otrzymał za to karę. Ale przynajmniej pokazał, że nie zgadza się na to, by rząd zabierał mu to, co zarobił.