Mniej przestępstw, więcej policjantów

20 maja, 2020

Policjanci, których część w sobotę rozbijała przy użyciu gazu protest niezadowolonych obywateli w Warszawie, niedawno (na przełomie marca i kwietnia) otrzymali podwyżki, z wyrównaniem od stycznia. Podobnie jak inne służby mundurowe (m. in. służba więzienna, żołnierze zawodowi, żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej), a odmiennie niż pielęgniarki i lekarze, których pensje są nawet czasami obcinane.
Ponieważ policjantów jest w Polsce ok. 100 tysięcy, a średnia podwyżka dla nich to 500 zł brutto miesięcznie, to ich podwyżki będą kosztować budżet państwa około 600 milionów rocznie. Z czego z powrotem do budżetu trafi w formie podatku dochodowego i składek na ubezpieczenie zdrowotne ok. 100 milionów (składek na ubezpieczenia społeczne policjanci nie płacą).
Czyli podatnicy oddadzą na płace policjantów dodatkowo pół miliarda złotych rocznie w stosunku do ubiegłego roku.
Rozumiem, że policjanci to też ludzie, którzy chcą przyzwoicie zarabiać, i nie wszyscy biorą udział w prześladowaniu przez państwo pokojowo zachowujących się osób – ale czy naprawdę potrzeba ich aż tak wielu? Z danych GUS wynika, że w 2019 roku ogólna liczba przestępstw stwierdzonych przez policję wyniosła 796557 – o ‭362997‬ (31,3%) mniej niż w roku 2011. Liczba przestępstw drogowych zmalała o 93306 (56,7%), przeciwko życiu i zdrowiu o 14802 (47,2%), przeciwko mieniu o 240607 (38,9%), przeciwko bezpieczeństwu powszechnemu i bezpieczeństwu w komunikacji o 87801 (53%). Wzrosła jedynie liczba przestępstw przeciwko o rodzinie i opiece (gwałtowny wzrost w 2018 r. w wyniku zaostrzenia przepisów dotyczących uchylania się od obowiązku alimentacyjnego, wcześniej spadała), przeciwko wolności, wolności sumienia i wyznania, wolności seksualnej i obyczajności (wzrost dopiero w 2019 r., być może w związku z nagłaśnianiem tematu pedofilii, wcześniej spadała), oraz – przede wszystkim – gospodarczych. Ale to ostatnie nie dziwi w świetle ciągłego mnożenia przepisów, w tym karnych, związanych z działalnością gospodarczą.
Równocześnie liczba zatrudnionych w policji wzrosła o prawie 1500 osób, choć w służbie kryminalnej i śledczej zmalała (o ok. 800). Wiązało się to ze wzrostem wydatków na policję z budżetu państwa (uwzględniając inflację) o ok. miliard złotych (zarobki szeregowego funkcjonariusza wzrosły w latach 2011-2018 o ok. 30%, a w latach 2011-2019 o ok. 55%).
Wykrywalność sprawców przestępstw zwiększyła się o 4,4 punktu procentowego (z 68,7% do 73,1%), choć jeszcze do 2015 r. malała. Ale za ten wzrost odpowiedzialna jest praktycznie jedynie jedna kategoria wykrywanych przestępstw – przestępstwa przeciwko mieniu. W innych wymienionych wyżej kategoriach przestępstw wykrywalność spadła. Ponadto nadal to oznacza, że liczba przestępstw z wykrytymi sprawcami w przeliczeniu na jedną osobę zatrudnioną w policji wynosiła w 2018 r. ok. 5,89 w porównaniu z 8,18 w roku 2011. W przeliczeniu na jednego funkcjonariusza w służbie kryminalnej i śledczej wyniosła 18,7, w porównaniu z 24,5 w roku 2011.
Skoro liczba przestępstw maleje, to po co aż tylu policjantów? Można jeszcze ewentualnie bronić ich liczby w służbie prewencyjnej, twierdząc, że np. odpowiednia liczba patroli powstrzymuje ludzi od popełniania przestępstw. Choć po doświadczeniach ostatnich miesięcy policjanci z tej służby kojarzą się niestety bardziej z mandatami za wychodzenie z domu bez „niezbędnej potrzeby życiowej” oraz z rozpędzaniem pokojowych protestów, niż z patrolowaniem niebezpiecznych okolic. Ale po co aż tylu w służbie śledczej i kryminalnej? Gdyby zmniejszyć ich liczbę tak, by liczba wykrywanych przestępstw w przeliczeniu na jednego funkcjonariusza w tych służbach wynosiła tyle, co w 2011 r. – o ok. osiem tysięcy – to można by zaoszczędzić rocznie ponad 300 milionów złotych. Nie wykrywaliby wtedy tyle? To czemu w 2011 wykrywali?
A przecież można by jeszcze zaoszczędzić na tym, że niektóre czyny przestałyby być przestępstwami. Na przykład szereg przestępstw związanych z narkotykami (koszty policji poniesione w 2015 r. w związku ze ściganiem takich przestępstw oszacowano na ponad 46 mln zł), z wypowiedziami (np. zniesławianie, znieważanie – w tym funkcjonariusza publicznego czy organu konstytucyjnego, „nawoływanie do nienawiści”, obraza uczuć religijnych), czy z działalnością gospodarczą i podatkami. Ale to już inna kwestia.

Jan Śpiewak, podatki i ekonomiczna przemoc elit

18 maja, 2020

Znany lewicowy działacz Jan Śpiewak z jednej strony słusznie zauważa, że „państwo, czyli elity, klasę średnią zawsze wydymają” i że te elity, mimo iż posługują się liberalną ideologią, obciążają lub zabierają się do obciążania klasy średniej i biednych wysokimi podatkami. A z drugiej strony nazywa pogląd, iż państwo to złodziej, a podatki to złodziejstwo „populistyczną indoktrynacją”. I twierdzi, że jak ktoś mówi, że chce być wolny od płacenia podatków, to znaczy to, że chce być wolny „od obowiązku solidarności i empatii”.
To jak to w końcu jest? Podatki są haraczem płaconym przez biednych i klasę średnią rządzącym elitom, czy są wyrazem „obowiązku solidarności i empatii” – jak rozumiem z tymi słabszymi i biedniejszymi?
Państwo faktycznie jest złodziejem dymającym klasę średnią i gnębiącym lud podatkami, czy to tylko „populistyczna indoktrynacja”?
Myślę, że jest tak, że w rzeczywistości faktycznie dostrzeganej przez Jana Śpiewaka podatki są haraczem dla rządzących elit, a państwo to owe złodziejskie elity. Ale w lewicowej, socjalistycznej wizji świata tkwiącej w jego głowie podatki służą solidarności z biednymi i słabymi, a państwo wcale nie jest złodziejem, tylko rzeczpospolitą ludową. Stąd sprzeczność.
Ta sprzeczność obecna jest od początku ruchu socjalistycznego, przynajmniej w jego marksistowskim wydaniu. Rewolucjoniści rozwiązywali ją sobie w taki sposób, iż uważali, że wprawdzie istniejące państwa służą burżuazji, ale lud może stworzyć alternatywną organizację państwową służącą jego interesom. Zostało to sprawdzone w praktyce i okazało się, że nie jest to prawda. Rewolucyjne państwa okradały i ciemiężyły lud jeszcze bardziej niż te burżuazyjne. Jest to oczywiste, patrząc na poniższy rysunek: państwowy socjalizm (system zorganizowanej przemocy mający służyć biednym) prędzej czy później musi przekształcić się w państwowy kapitalizm (system zorganizowanej przemocy służący bogatym).
A reformiści (obecnie zwani socjaldemokratami, choć pamiętajmy, że rewolucjoniści, nawet leninowcy, też nazywali się początkowo socjaldemokratami) uważali, że same te burżuazyjne państwa można zmienić w instrumenty służące ludowi – poprzez dawanie im większych możliwości i zwiększanie podatków. Czyli wierzyli, że wręczenie tej postaci z pistoletem i workiem pieniędzy potężniejszej broni spowoduje, że zacznie ona z tego worka hojnie rozdawać. Efektem jest to, co mamy teraz, a co lewicowcy lubią nazywać „neoliberalizmem”. A faktycznie jest też systemem zorganizowanej przemocy służącym bogatym, choć efektywniejszym gospodarczo od tego rewolucyjnego i mogącym rzucać ludowi większe ochłapy, by się nie burzył. Bo burzenie się ludu nie opłaca się.
A co do „obowiązku solidarności i empatii”, to już prawie 24 lata temu, gdy Jan Śpiewak chodził do podstawówki, pisałem o tym, że „solidarnością” często nazywa się zwykły przymus. A pisałem dlatego, bo o owej „solidarności”, w postaci redystrybucji dóbr przy pomocy podatków, rozprawiali dziennikarze „Gazety Wyborczej”, środowiska wówczas jak najbardziej związanego z długo rządzącymi (choć wówczas chwilowo opozycyjnymi) elitami z Unii Wolności. Tak, nie tylko liberalizm potrafi od dawna maskować „ekonomiczną przemoc elit”.

Państwo surowe, ale nieskuteczne

13 maja, 2020

Jak się okazuje, Polska przy jednych z najostrzejszych ograniczeń nałożonych na społeczeństwo w związku z epidemią COVID-19, ma jednocześnie jedne z najgorszych wyników w zwalczaniu epidemii.
Na stronie Oxford COVID-19 Government Response Tracker można wygenerować wykresy pokazujące zależność poziomu surowości rządowych odpowiedzi i liczby zakażeń. Porównując Polskę z takimi państwami, jak Grecja, Słowacja, Australia i Tajwan można zobaczyć, że:
– 1 kwietnia poziom surowości rządowych restrykcji był nieco wyższy jedynie w Grecji, podczas gdy liczba zakażeń była wyższa tylko w Australii;
– 10 maja Polska miała już większą liczbę zakażeń od wszystkich tych państw – podobnie jak poziom surowości restrykcji. W porównaniu z Tajwanem ten poziom był znacznie wyższy.
Z kolei „Policy Activity Index” stworzony przez CoronaNet Research Project i posługujący się nieco inną metodologią pokazuje, że Polska miała zawsze wyższy poziom surowości rządowych ograniczeń od Słowacji i Grecji, Australię wyprzedziła w tym pod koniec lutego, a Tajwan – w pierwszej połowie marca. (Przy czym te dwa ostatnie kraje miały pierwsze odnotowane przypadki zakażeń dużo wcześniej: Tajwan 21 stycznia, a Australia 25 stycznia – podczas gdy w Polsce pierwszy przypadek zarejestrowano 4 marca). A jeszcze pod koniec kwietnia Polska była wg tego indeksu w gronie pięciu państw z najostrzejszymi restrykcjami na świecie.
A teraz przejdźmy na stronę EndCoronavirus i zobaczmy, jak w różnych państwach wygląda skuteczność zwalczania epidemii, to znaczy relatywny spadek liczby nowych zakażeń. Okazuje się, że Australia, Grecja, Słowacja i Tajwan zaliczają się do krajów „zwalczających COVID-19”, to znaczy takich, w których spadek ten występuje. A Polska znajduje się wśród krajów „wymagających działania”, to znaczy takich, gdzie tego spadku nie ma.
Czego to dowodzi? Tego, że po pierwsze ograniczenia narzucane przez rząd na społeczeństwo, takie jak „dystansowanie społeczne”, zakazywanie imprez i zgromadzeń, obowiązek noszenia maseczek czy zamykanie szkół, restauracji, fryzjerów i sklepów, stanowią co najwyżej tylko jeden z czynników decydujących o zwalczaniu epidemii. Co po obowiązkowych maseczkach i zamykaniu restauracji, jeśli nie zadba się o procedury pozwalające na szybkie wyizolowanie „bezobjawowych” zakażonych czy blokujące roznoszenie wirusa w placówkach medycznych? A po drugie, surowość ograniczeń niekoniecznie współgra z ich racjonalnością. O ile np. czasowe zamknięcie kopalni (czego w Polsce nie zrobiono i wskutek czego mamy teraz na Śląsku ognisko zakażeń) można by uznać tu za racjonalne, o tyle sławetne zamknięcie lasów, obowiązek utrzymywania dwóch metrów odległości na ulicy nawet przez osoby mieszkające ze sobą czy obowiązek noszenia maseczek nawet gdy w pobliżu nie ma żadnych innych ludzi racjonalne nie są.
Polski rząd popisał się surowością, ale niekoniecznie skutecznością. Siła polskiego państwa okazała się ślepa.

Glidie złodziei chcą żerować na Internecie

9 maja, 2020

Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich apeluje do Senatu, by „serwisy streamingowe i operatorzy VoD” oprócz proponowanej w rządowym projekcie opłaty na Polski Instytut Sztuki Filmowej w wysokości 1,5% przychodów, musiały płacić jeszcze „tantiemy” dla „twórców i wykonawców” za pośrednictwem organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.
Oczywiście ma to dotyczyć nie żadnych serwisów „pirackich” (one z definicji i tak nic nie płacą), ale zupełnie legalnych serwisów streamingowych, takich jak np. Netflix.
Czyli Netflix, który udostępnia filmy i seriale na podstawie umów z właścicielami praw autorskich (którzy płacą wykonawcom), lub nawet sam je produkuje płacąc wynagrodzenia aktorom, scenarzystom i reżyserom, miałby jeszcze płacić dodatkowo haracz ZAiKS-owi, Stowarzyszeniu Filmowców Polskich czy Stowarzyszeniu Aktorów Filmowych i Telewizyjnych.
Za co? Oficjalnie po to, by artyści dostali „odpowiednie i proporcjonalne” wynagrodzenie. A tak naprawdę po to, by Gildia Złodziei… przepraszam, organizacja zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, dostała swoją dolę.
Oczywiście, pośrednio z kieszeni widza.
Tak, taki sam mechanizm istnieje w przypadku kin, telewizji czy wypożyczalni filmów na DVD – niezależnie od umów zawartych z właścicielami praw autorskich, ich właściciele muszą płacić OZZ-om na podstawie art. 70 art. 2(1) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Ten przepis istnieje od 2007 roku. W przypadku serwisów internetowych tego nie ma.
To mniej więcej tak, jakby robotnik w fabryce samochodów oprócz pensji dostawał tantiemy od każdego kilometra przejechanego przez „jego” samochód, płacone np. w cenie paliwa za pośrednictwem „organizacji zbiorowego zarządzania prawami pracowniczymi”. A programista zatrudniony przez np. Microsoft oprócz wynagrodzenia dostawał tantiemy od każdego zakupu licencji na Windows lub Office, płacone za pośrednictwem „organizacji zbiorowego zarządzania prawami informatyków”. Które to organizacje pobierałyby swoją działkę za owo „zarządzanie”.
Takich mechanizmów jednak nie ma w przypadku robotników czy programistów. Czy aktorzy i inni artyści – nierzadko i tak zarabiający miliony – to jacyś uprzywilejowani nadludzie, którzy muszą być finansowani metodami pozarynkowymi, pod przymusem?

Piąty powód skazywania Polaków

23 lutego, 2020

Przejrzałem sobie statystykę prawomocnych skazań osób dorosłych za rok 2016 (nie ma nowszej).
Pięć rodzajów czynów, za które sądy najczęściej w tamtym roku skazywały, to:
Prowadzenie pojazdu mechanicznego w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego (art. 178a kk) – 56926 skazań.
Kradzież (art. 278 kk) – 27538 skazań.
Oszustwo (art. 286 kk) – 26611 skazań.
Kradzież z włamaniem (art. 279 kk) – 13209 skazań.
Nieuprawnione posiadanie środków odurzających lub substancji psychotropowych (art. 62 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii) – 13142 skazania.
Okazuje się, że samo posiadanie substancji, którą można wprawić się w „odmienny stan świadomości”, a która nie jest zaakceptowanym przez państwo alkoholem – samo w sobie nikogo nie krzywdzące i w ogromnej większości niebędące przygotowaniem do wyrządzenia komuś krzywdy – jest piątym w kolejności powodem skazywania ludzi w Polsce.
Więc nie jest to bynajmniej marginalny problem, jak to niektórym się wydaje.
I z tego powodu namawiam do poparcia obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej Wolnych Konopi mającej na celu zniesienie kar za uprawę i posiadanie marihuany na własny użytek (do 4 krzaków i 30 gramów).

Ani na media, ani na „chore dzieci”

15 lutego, 2020

Przychody NFZ w 2017 r. były o ok. 14 miliardów złotych, a w 2018 r. o ok. 17 miliardów złotych wyższe od przychodów tej instytucji w 2012 r. (po uwzględnieniu inflacji, czyli w złotówkach z 2017 i 2018 r.).
Prawo do wykonywania zawodu w 2017 r. miało o ok. 9 tys. lekarzy i ok. 8 tys. pielęgniarek więcej niż w 2012 r.
Mimo to w 2017 r. w szpitalach ogólnych było o ok. 3,5 tys. łóżek mniej niż w 2012 r. i przyjęto do nich o ok. 100 tys. pacjentów mniej.
Liczba porad ambulatoryjnych w 2017 r. (w tym prywatnych) zwiększyła się w porównaniu z 2012 r. nieznacznie (o ok. 25 mln, tzn. o ok. 50 osób rocznie na lekarza mającego prawo wykonywania zawodu).
A średni czas oczekiwania na gwarantowane świadczenie zdrowotne (tu dane z Barometru WHC przygotowywanego przez Mahta Sp. z o.o.) wzrósł od 2,4 miesiąca na początku 2012 r. i 2,7 miesiąca na koniec 2012 r. do 3 miesięcy na początku 2017 r., 3,1 miesiąca w połowie 2017 r. i 3,8 miesiąca (o ponad 50%) pod koniec 2018 r.
Pokazuje to, że zwiększanie wydatków na publiczną, przymusowo finansowaną „służbę zdrowia” nie przekłada się na jej jakość. Jest ona coraz bardziej nieefektywna.
Dlatego, choć oczywiście jestem przeciwny zabieraniu dodatkowych pieniędzy z kieszeni podatników na publiczną telewizję i radio, jestem też przeciwny zabieraniu ich po to, by państwo dawało więcej na „dzieci chore na raka”.
Jestem za tym, by zostawić więcej pieniędzy w kieszeniach ludzi – by mogli w razie potrzeby sami je przeznaczyć na leczenie. Czy to bezpośrednio, czy wybierając optymalne dla siebie ubezpieczenie zdrowotne – alternatywnie, a nie dodatkowo do państwowego.

Czy większe wydatki państwa to większy dobrobyt?

25 stycznia, 2020

Zdaniem dr. Jakuba Sawulskiego, eksperta w Biurze Analiz Sejmowych, który wygłosił wykład na Kongresie Klubu Jagiellońskiego, „nie można mówić o państwie dobrobytu, jeżeli w Polsce usługi publiczne są na niskim poziomie z powodu niedofinansowania. Jeśli chcemy takie państwo, musimy być gotowi na wzrost obciążeń podatkowych i zwiększenie udziału państwa w gospodarce do minimum 46% PKB”.
Jak to jest, że w Grecji czy na Węgrzech, które mają udział wydatków państwa w gospodarce powyżej 46% PKB, dobrobyt wcale nie jest wyższy niż w Polsce?
I jak to jest, że ten udział jest niższy w Szwajcarii, Japonii, Korei Południowej, USA, Irlandii czy Wielkiej Brytanii – krajach powszechnie kojarzonych z dobrobytem wyższym niż w Polsce? W Polsce pod koniec 2018 r. wynosił on 41,5% (teraz wg dr. Sawulskiego wynosi około 42%) – w Wielkiej Brytanii 39,3%, w Japonii 38,9%, w USA 38%, w Szwajcarii 32,4%, w Korei Południowej 32,26%, a w Irlandii 25,7%. Niższy jest też w np. Czechach (40,8%) czy Estonii (39,5%).
Czy to dlatego, że to kraje po prostu bogatsze od Polski? Pomińmy rozważania na temat zależności bogactwa kraju od udziału rządu w gospodarce (jakkolwiek nie są one nieistotne) i policzmy, jaki był ten udział państwa w PKB przypadającym na głowę mieszkańca, z uwzględnieniem siły nabywczej, na koniec 2018 r., w dolarach międzynarodowych, w niektórych z nich:
Polska – ‭13254,68‬
Grecja – 13600,44
Korea Południowa – ‭13339,83‬
Estonia – 13467,92
Węgry – 14834,89.
Jak widać zbliżony. Ale jednak Korea Południowa kojarzona jest z większym dobrobytem niż Polska, a Grecja często z mniejszym. Błędne mniemanie? Wg dr. Sawulskiego jednym z głównych poszkodowanych zbyt niskiego udziału wydatków państwa w gospodarce jest ochrona zdrowia. Zobaczmy, gdzie te kraje znajdują się wg Health Care Index robionym przez Numbeo.com:
Korea Południowa – 2. miejsce (81,97 pkt, w rankingu rozszerzonym 149,94 pkt).
Estonia – 20. miejsce (72,67 pkt, w rankingu rozszerzonym 132,9 pkt).
Polska – 53. miejsce (61,01 pkt, w rankingu rozszerzonym 109,36 pkt).
Grecja – 67. miejsce (56,21 pkt, w rankingu rozszerzonym 99,67 pkt).
Węgry – 87. miejsce (47,8 pkt, w rankingu rozszerzonym 86,17 pkt).
W innym rankingu o tej samej nazwie za 2019 r., robionym przez magazyn CEOWORLD wygląda to tak:
Korea Południowa – 2. miejsce (77,7 pkt).
Grecja – 26. miejsce (48,13 pkt).
Estonia – 32. miejsce (45,3 pkt).
Węgry – 49. miejsce (39,37 pkt).
Polska – 51. miejsce (39,02 pkt.).
I jeszcze ranking Health Care Efficiency Bloomberga z 2018 r.:
Korea Południowa – 5. miejsce (67,4 pkt).
Grecja – 14. miejsce (56 pkt).
Polska – 24. miejsce (52,7 pkt).
Węgry – 42. miejsce (42 pkt).
(Estonia nie została sklasyfikowana).
Jak to jest, że wśród państw z porównywalnym bezwzględnym udziałem wydatków państwa w PKB na głowę są takie różnice w jakości usług medycznych? Jak to jest, że Węgry i Grecja, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej i Estonii niekoniecznie mają lepszą ochronę zdrowia niż te ostatnie kraje? W rankingu CEOWORLD Polska wypada w tym porównaniu najgorzej, ale czy można powiedzieć, że to wynik zbyt niskich ogólnych wydatków państwa?
Jako inny poszkodowany obszar dr Sawulski wskazuje tu mieszkalnictwo („nie można mówić o zmianie paradygmatu w sytuacji, gdy w Polsce wciąż nie buduje się mieszkań społecznych”). No to zobaczmy, jak w ww. krajach wygląda sytuacja pod tym względem, za OECD Better Life Index:
Korea Południowa – 23. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,5), 26. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (2,5%), 1. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (15%). Ogólnie 5. miejsce.
Estonia – 22. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,6), 32. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (7%), 3. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (17%). Ogólnie 10. miejsce.
Węgry – 32. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,2), 29. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (4,7%), 10. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (19%). Ogólnie 23. miejsce.
Grecja – 31. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,2), 13. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (0,5%), 33. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (23%). Ogólnie 31. miejsce.
Polska – 35. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,1), 27. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (3%), 28. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (22%). Ogólnie 34. miejsce.
Jak to jest, że wśród państw z porównywalnym bezwzględnym udziałem wydatków państwa w PKB na głowę są takie różnice w dostępie do mieszkań? Jak to jest, że Węgry i Grecja, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej i Estonii są niżej w tym rankingu niż te ostatnie kraje? Polska wypada w tym przypadku najgorzej, ale czy można powiedzieć, że to wynik zbyt niskich ogólnych wydatków państwa?
Kolejnym poszkodowanym w wyniku zbyt niskich ogólnych wydatków państwa obszarem wg dr. Sawulskiego jest „tragiczna dostępność do żłobków”. Nie znalazłem danych dotyczących bezpośrednio dostępności do żłobków w różnych krajach, ale znalazłem dane OECD z 2016 r. dotyczące kosztów opieki nad dziećmi w „childcare centre” przy uwzględnieniu świadczeń od państwa. Jak to wygląda?
Korea Południowa – 1. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 0% dochodu rodziny (państwo pokrywa całość kosztów).
Grecja – 3. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 3,5% dochodu rodziny (państwo pokrywa niewiele).
Węgry – 4. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 3,9% dochodu rodziny (państwo nic nie pokrywa).
Estonia – 7. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 5% dochodu rodziny (państwo nic nie pokrywa, ale daje ulgę podatkową).
Polska – 9. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 5,5% dochodu rodziny (państwo pokrywa sporo).
Jak to jest, że mieszkańcy Węgier i Grecji, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej ponoszą z własnej kieszeni relatywnie wyższe koszty opieki nad dziećmi niż w tej ostatniej (choć niskie)? Jak to jest, że na Węgrzech, gdzie państwo wydaje wśród wymienionych krajów ogólnie najwięcej na mieszkańca, najmniej dokłada się do opieki nad dziećmi, a w Korei Południowej, gdzie wydaje mniej bezwzględnie i sporo mniej, jeśli chodzi o procent PKB, refunduje całość kosztów tej opieki?
Jakoś nie widać jednoznacznej zależności pomiędzy ogólnymi wydatkami państwa, a jakością ochrony zdrowia, dostępem ludzi do mieszkań czy kosztami opieki nad dziećmi. A czy jest zależność między tymi wydatkami, a ogólną jakością życia? Wróćmy do OECD Better Life Index i zobaczmy ogólny ranking, oparty na takich elementach, jak mieszkania, dochody, praca, społeczność, edukacja, środowisko, zaangażowanie obywatelskie, zdrowie, satysfakcja z życia, bezpieczeństwo, balans między pracą a życiem:
Estonia – 21. miejsce, Polska – 27. miejsce, Korea Południowa – 30. miejsce, Węgry – 31. miejsce, Grecja – 36. miejsce.
Państwa z podobnym bezwzględnym poziomem wydatków na głowę mieszkańca, zbliżonym do Polski, są w różnych miejscach rankingu obejmującego 40 krajów. Co więcej, te z najwyższym udziałem procentowym tych wydatków są najniżej. A w czołówce rankingu, gdzie przeważają bogate społeczeństwa, kraje z większym i mniejszym procentowym udziałem wydatków państwa w gospodarce mieszają się ze sobą. Na czele jest Norwegia z wysokim (48,7%) udziałem tych wydatków, ale już na 3. miejscu jest Islandia z udziałem zbliżonym do Polski (41,7%). Szwajcaria, która ma ten udział dość niski jest wyżej niż Finlandia, gdzie jest on jednym z najwyższych (drugie miejsce na świecie). A Irlandia, gdzie wynosi on 25,7% (20247,75 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej) i Wielka Brytania, gdzie wynosi on 39,3% (17962,06 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej) wyprzedzają Francję, gdzie wynosi on 56% (25634 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej).
W przypadku rankingu dochodów (uwzględniającego zarówno średnią wartość majątku gospodarstw domowych netto, jak ich średnie dochody po opodatkowaniu) na czele widać dwa kraje z udziałem wydatków państwa w gospodarce zbliżonym do Polski (nieco wyższym) – Luksemburg i Islandię oraz trzy kraje, gdzie udział ten jest niższy – USA, Szwajcarię i Wielką Brytanię. A z wcześniej porównywanej piątki Korea Południowa jest na 22. miejscu, Polska na 26., Estonia na 28., Grecja na 32. i Węgry na 33. miejscu.
Nie widać związku między ogólnymi wydatkami państwa a dobrobytem. Państwo z dużym udziałem swoich wydatków w gospodarce niekoniecznie jest „państwem dobrobytu” czy raczej państwem w społeczeństwie dobrobytu, a państwo z niższym udziałem swoich wydatków w gospodarce niekoniecznie nie jest państwem w takim społeczeństwie.
Podniesienie udziału wydatków państwa w gospodarce do 46% lub więcej, z równoczesnym wzrostem obciążeń podatkowych, jak to sugeruje dr Sawulski, nie jest ani konieczne do osiągnięcia dobrobytu, ani do polepszenia wskazywanych przez niego obszarów, ani też z drugiej strony nie gwarantuje, że owe obszary się polepszą. Nie ma żadnej gwarancji, że zdobyte w ten sposób środki zostaną wydane na poprawę owych obszarów, nie ma też żadnej gwarancji, że nawet, jak to nastąpi, zostaną wydane efektywnie. W dodatku skąd wiadomo, że nie spowolni to rozwoju gospodarczego? Z drugiej strony można przecież wydawać na np. ochronę zdrowia więcej bez zwiększania ogólnych wydatków państwa i podatków – wystarczy zmniejszyć wydatki (przede wszystkim państwa i samorządów) na inne cele. Można też spróbować zwiększyć efektywność tych wydatków wprowadzając np. prywatną konkurencję dla NFZ i dając ludziom wybór choćby w tym zakresie. Przy okazji – nie jest prawdą twierdzenie dr. Sawulskiego, że „na ochronę zdrowia przeznaczamy wciąż mniej niż 5% PKB”. Łącznie z wydatkami prywatnymi, stanowiącymi ponad 30% wydatków na ten cel, wg oficjalnych danych z Narodowego Rachunku Zdrowia było to 130,1 mld zł w 2017 r., co stanowiło wówczas ponad 7% PKB Polski.
„Zmiana paradygmatu”, o której dr Sawulski wspomina jest wskazana, ale nie tak, jak on to sugeruje. Przeciwnie, należy zastanowić się, czy aby na pewno niedofinansowanie usług publicznych wynika z tego, że udział państwa w PKB Polski jest zbyt mały. I czy na pewno te usługi powinny być świadczone wyłącznie, a nawet w ogóle przez państwo lub samorządy. A jeśli przez państwo lub samorządy, to czy powinny być finansowane przymusowo z podatków.

Państwo zabroni nam oglądać porno?

14 grudnia, 2019

Stowarzyszenie Twoja Sprawa przedstawiło założenia projektu przepisów mających chronić dzieci przed pornografią. Jak można dowiedzieć się z przygotowanych przez nich prezentacji, przepisy te mają wprowadzić rejestr domen czy też stron internetowych z „kwalifikowanymi treściami pornograficznymi” (pojęcie to miałoby obejmować również rysunki o charakterze pornograficznym), podobny do tego, który istnieje w przypadku domen branży hazardowej. Z rejestru usuwane byłyby jedynie te strony, które wdrożą wiarygodny mechanizm weryfikacji wieku odbiorcy (np. przy pomocy karty kredytowej). Dostawcy dostępu do Internetu mieliby obowiązek blokowania dostępu do stron figurujących w rejestrze.
Nie jest jasne, w jaki sposób blokowanie to miałoby następować. Jeśli tak, jak obecnie jest to w przypadku domen służących hazardowi, to wystarczyłoby ustawić sobie na komputerze czy smartfonie DNS-y spoza Polski (np. Google – wielu użytkowników tak ma), by blokadę ominąć. Dodatkowo pośrednicy płatności mieliby również obowiązek blokować wpłaty na rzecz podmiotów korzystających z domen wpisanych do rejestru. To z jednej strony utrudniłoby osobom jak najbardziej dorosłym możliwość korzystania z płatnej pornografii oferowanej przez zagraniczne serwisy (choć nie uniemożliwiłoby tego), z drugiej strony zaś dostęp do pornografii darmowej pozostałby w zasadzie nieograniczony – również dla dzieci wiedzących, jak ustawić sobie DNS-y.
Ale niewykluczone, że pomysłodawcy projektu myślą o czymś więcej – realnym filtrowaniu dostępu do stron. To wiązałoby się z narzuceniem dostawcom Internetu obowiązku stosowania urządzeń z oprogramowaniem filtrującym cały ruch (np. tzw. UTM-ów z włączoną funkcją web filteringu). Oznaczałoby to dodatkowe koszty dla tej branży (za co być może zapłaciliby pośrednio użytkownicy), a także niebezpieczeństwo użycia tej infrastruktury do blokowania dowolnych innych treści – skoro cały ruch do Internetu na terenie Polski byłby potencjalnie filtrowany, to byłoby to technicznie bardzo łatwe. Ponadto dostęp do stron z pornografią byłby blokowany nie tylko dla dzieci, ale i dla osób dorosłych. Byłaby to więc już realna cenzura – wprawdzie również od biedy możliwa do ominięcia (proxy, VPN, TOR), ale jednak uciążliwa.
Okazuje się więc, że to, co proponuje Stowarzyszenie Twoja Sprawa w celu ochrony dzieci albo praktycznie nie miałoby wpływu na dostęp dzieci do pornografii, za to nieco utrudniłoby dostęp do niej dorosłym, albo przybrałoby formę pełnej cenzury poważnie utrudniającej dostęp do takich treści nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Jako człowiek dorosły, pamiętający cenzurę z czasów PRL i owszem – korzystający od czasu do czasu dla przyjemności z dostępu do internetowej pornografii – zdecydowanie sprzeciwiam się temu drugiemu. Obawiam się jednak, że znowu doczekam się czasów, kiedy władza będzie decydowała, co mogę, a czego nie mogę oglądać i czytać.
Bo projekt, o którym mowa, zwrócił już uwagę samego premiera. Również minister Michał Dworczyk stwierdził w imieniu rządzącej partii, że „dostęp do stron pornograficznych powinien być ograniczony dla dzieci i powinna być skuteczna weryfikacja czy osoba jest pełnoletnia”. Swoje zdanie wyraził także Rzecznik Praw Dziecka Mikołaj Pawlak w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej: „Skoro można było zablokować na kilka dni moje konto na Twitterze jedynie za użycie pewnych określeń, które algorytm uznał za podejrzane, a były to tylko cytaty z artykułów prasowych, to tym bardziej można zablokować treści wprost mówiące o pornografii albo wprowadzić metodę weryfikacji dostępu do takich treści, np. poprzez kartę kredytową, której nie mogą używać dzieci”. I jakimś dziwnym trafem na portalu gazeta.pl (jak wiadomo popierającym opozycję) parę dni temu ukazał się wywiad z seksuologiem drem Depko, który wskazując na zagrożenia dla dzieci ze strony pornografii stwierdził wprawdzie z jednej strony, że „nie ma niestety obecnie takiej technologii, która byłaby w stanie zablokować dzieciom dostęp”, ale z drugiej strony na pytanie „A gdyby była taka technologia, to ty, wolnościowiec, byłbyś za jej wprowadzeniem?” odpowiedział: „Absolutnie. I pierwszy bym napisał wniosek do Komisji Europejskiej, żeby natychmiast nakazała montowanie tej technologii w każdym urządzeniu elektronicznym z ekranem. (…) Uważam, że to jest tak, jak z alkoholem, musisz mieć dowód, żeby kupić. I tak samo powinno być z pornografią”. Moim zdaniem jest to zorganizowana akcja propagandowa obejmująca wszystkie środowiska polityczne i nie ma co liczyć na istotny sprzeciw w Sejmie czy Senacie.
„Antyradio” zwraca uwagę, że podobny projekt wchodzi właśnie w życie w Izraelu. Nie jest to do końca prawda – z tego, co można przeczytać, to przepisy izraelskie mają być znacznie łagodniejsze i nie przewidują domyślnego blokowania stron z pornografią. Narzucają jedynie dostawcom Internetu wprowadzenie możliwości blokowania takich stron na życzenie użytkownika (nie wiem, jak technicznie ma to wyglądać, warto wspomnieć, że państwo ma płacić dostawcom 2 szekle za każdego użytkownika korzystającego z blokady – jak widać zauważono, że będzie się to wiązało z kosztami) oraz obowiązek przypominania użytkownikom o takiej możliwości. A dorośli użytkownicy będą mogli tę możliwość odrzucić – i wtedy będą musieli się jakoś zidentyfikować swojemu dostawcy Internetu, przyjąć lub po prostu zignorować – i wtedy blokady nie będzie, będą tylko pojawiały się kolejne przypomnienia o możliwości skorzystania z niej, a po trzech powiadomieniach włączona zostanie blokada do obejścia hasłem wysyłanym użytkownikowi. Jakkolwiek projekt izraelski też rodzi pewne zagrożenia dla wolności dostępu do Internetu i wiąże się z marnowaniem pieniędzy podatników (i moim zdaniem nie jest celowy w kraju, gdzie już od dawna istnieją prywatne oferty „koszernego” dostępu do Internetu z filtrowaniem pornografii i innych rzeczy zabronionych bogobojnym Żydom), to jednak bezpośrednio nie wprowadza przymusowego blokowania dostępu do treści i cenzury.
Mija dziewięć lat od pomysłu Donalda Tuska wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych, który miał obejmować m. in strony hazardowe, „faszystowskie” oraz pedofilskie. Wtedy gwałtowne protesty użytkowników Internetu, ekspertów i organizacji pozarządowych doprowadziły do jego wycofania. A dziś mamy już rejestr i blokadę – wprawdzie niezbyt uciążliwą – domen hazardowych, a jak widać zaczyna się poważnie myśleć o rejestrze stron z pornografią, i to bynajmniej nie tylko pedofilską. Wprowadzają to lub planują wprowadzić przeciwnicy Donalda Tuska. A masowych protestów nie widać.

Młodzi Razem i wybielanie komunizmu

26 listopada, 2019

W ostatnią sobotę na Ukrainie obchodzony był Dzień Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu i Represji Politycznych, przypominający o milionach (wg szacunków Instytutu Demografii i Badań Społecznych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy – prawie 9 mln w całym ZSRR, w tym ok. 4 mln na Ukrainie) ofiar klęski głodu będącej efektem stalinowskiej polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Z tej okazji (błędnie uważając, że święto owo przypada dzisiaj, tj. 25 listopada) młodzieżówka Lewicy Razem zamieściła na Facebooku wpis, w którym wprawdzie potępiła „karygodną politykę władz ZSRR”, ale przedstawiła ją jedynie jako przykład autorytaryzmu, totalitaryzmu, „antyukraińskiego sentymentu Stalina” (chyba chodziło o resentyment, czyli niechęć), nacjonalizmu i imperializmu. Samego Stalina zestawiono z takimi współczesnymi politykami, jak Recep Erdogan, Jair Bolsonaro czy Benjamin Netanjahu.
Ani słowa o komunizmie, socjalizmie, marksizmie czy nawet marksizmie-leninizmie.
A przecież kolektywizacja rolnictwa i narzucanie chłopom obowiązkowych darmowych kontyngentów dostaw produktów rolnych wprost wynikają z założeń marksistowskiego socjalizmu. Młodzi Marks i Engels w „Manifeście Partii Komunistycznej” postulowali między innymi „zarządzenia” takie, jak „jednaki przymus pracy dla wszystkich, utworzenie armii przemysłowych, zwłaszcza w rolnictwie”, „wzięcie pod uprawę i ulepszenie gruntów według jednolitego planu” czy „zespolenie rolnictwa z przemysłem”. Pisali też, że „proletariat użyje swojego panowania politycznego po to, by (…) scentralizować wszystkie narzędzia produkcji w ręku państwa”.
Po zdobyciu w Rosji władzy przez bolszewików dekretem z maja 1918 r. „O udzieleniu ludowemu komisarzowi żywności nadzwyczajnych pełnomocnictw do walki z wiejską burżuazją, ukrywającą zapasy zboża i spekulującej nimi” ustanowiono „dyktaturę żywnościową”, a następnie powołano „Prodarmię” – specjalne uzbrojone oddziały do rekwirowania chłopom produktów rolnych. Już w sierpniu wybuchło z tego powodu chłopskie powstanie w guberni penzeńskiej, które sprowokowało Lenina do wysłania do lokalnych władz telegramu z nakazem publicznego powieszenia „przynajmniej stu kułaków” (dla młodych: mianem tym komuniści określali zamożniejszych chłopów), opublikowania ich nazwisk i zabrania im całego zboża.
Polityka „prodrazwiorstki” (zaopatrywania w żywność metodą przymusowych dostaw i odgórnych przydziałów) została potwierdzona dekretem Rady Komisarzy Ludowych ze stycznia 1919 r. i stopniowo objęła nie tylko chleb i zboże, ale także ziemniaki, mięso i inne produkty rolne. Trwała aż do 1921 r., gdy w ramach Nowej Polityki Ekonomicznej zastąpiono ją podatkiem w naturze o niższym wymiarze.
Stalin po prostu kontynuował politykę przymusowych dostaw, uzupełniwszy ją zmuszaniem (różnymi metodami – od podatków przez konfiskaty do przymusu bezpośredniego i zsyłek do gułagów) chłopów do przyłączania się ze swoimi gospodarstwami do kołchozów i sowchozów, które już bezpośrednio – zgodnie z zamysłami Marksa i Engelsa – włączone były w centralnie planowaną i jak się okazało nieefektywną gospodarkę. O ile brutalne metody Stalina były sprzeczne z tym, co niegdyś pisał starszy już Engels, twierdzący, iż zadaniem komunistów po zdobyciu władzy będzie przekonanie chłopów do dobrowolnego przyłączenia się do kolektywnej produkcji, o tyle samo przekonanie o wyższości i większej wydajności takiego sposobu produkcji (a także o tym, że powinien być on organizowany i centralnie planowany przez państwo) było i jest sednem marksizmu.
Nieprawdą jest też, że Wielki Głód był wynikiem „imperializmu”, nacjonalizmu i niechęci Stalina do Ukraińców. Owszem, taka niechęć mogła odgrywać pewną rolę na Ukrainie, ale klęska głodu objęła cały ZSRR łącznie z samą Rosją, a nie tylko Ukrainę. Wg wspomnianych wyżej szacunków Instytutu Demografii i Badań Społecznych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy poza Ukrainą było więcej ofiar. „Hołodomor” był wynikiem przede wszystkim czego innego – systemowego błędu polityki, którą młodzi działacze Lewicy Razem (partii bynajmniej nie proponującej socjalizmu bezpaństwowego) nie chcą nazwać komunistyczną ani socjalistyczną.

Większość Polaków nie popiera PiS

15 października, 2019

Wybory w Polsce NIE SĄ proporcjonalne. Proporcjonalność prosta w matematyce to taka zależność między dwiema zmiennymi wielkościami x i y, w której iloraz tych wielkości jest stały. (Jest jeszcze proporcjonalność odwrotna, kiedy to iloczyn tych wielkości jest stały). A łatwo stwierdzić, że iloraz (ani iloczyn) odsetka otrzymanych przez komitet wyborczy głosów oraz uzyskanych przez ten komitet mandatów stały nie jest, nawet w przybliżeniu i z uwzględnieniem progu wyborczego.
W ostatnich wyborach iloraz ten wygląda tak:
PiS – 43,59/235 =~ 0,1855
PO – 27,40/134 =~ 0,2045
SLD – 12,56/49 =~ 0,2563
PSL – 8,55/30 = 0,285
Konfederacja – 6,81/11 =~ 0,6191
Jak widać, liczba głosów potrzebnych do zdobycia jednego mandatu jest w przypadku każdego z komitetów różna i tym mniejsza, im więcej dany komitet zdobył głosów. W sensie matematycznym nie jest to proporcjonalność.
No, ale prawo to nie matematyka i skoro w Konstytucji nie zdefiniowano dokładnie, co oznacza termin „wybory proporcjonalne”, to mamy właśnie to, co mamy.
A efekt jest taki, że choć PiS zdobyło 8051935 głosów, a pozostałe partie, które przekroczyły próg wyborczy zdobyły ich 10215777, czyli o ponad dwa miliony więcej (jest to ponad 50%!), to jednak PiS dzięki niby „proporcjonalnej”, a faktycznie nieproporcjonalnej ordynacji wyborczej ma ponad połowę mandatów w Sejmie. Mniejszość głosujących wybrała większość posłów.
Warto uświadomić sobie to, że na PiS głosowała wyraźna mniejszość głosujących, nawet licząc tylko partie, które przekroczyły próg wyborczy. Nie mówiąc o tym, że jest to znaczna mniejszość ogólnej liczby uprawnionych do głosowania (niecałe 27%).
Nie jest tak, jak z satysfakcją mówią komentatorzy lewicowi, a z ubolewaniem liberalni – że PiS odniosło sukces, bo zatroszczyło się o to, o co chodzi większości ludu, dając mu lub obiecując prezenty w postaci 500+ dla dzieci, dla niepełnosprawnych, dodatkowych emerytur, zwiększonej płacy minimalnej i wolnych niedziel.
Zatroszczyło się o to, o co chodzi pewnej części ludu. I zdobyło jej poparcie. Ale większość ludu – także tego głosującego – nadal nie poparła PiS mimo miliardowych transferów socjalnych i nachalnej „propagandy sukcesu”. Bo dla wielu liczy się nie tylko pełny brzuch, a poza tym jednak zdają sobie oni sprawę, że prezenty rozdawane przez państwo tego brzucha nie zapełnią. Nie mówiąc już o tym, że wielu – takich jak ja – po prostu zostało całkowicie pominiętych w tym pisowskim karnawale rozdawnictwa, a nawet obciążonych jego kosztami.
Fakty są takie, że WIĘKSZOŚĆ POLAKÓW NIE POPIERA PIS.