Państwo nas zadłuży i nie chodzi o kryzys

8 września, 2020

Miał być budżet państwa bez deficytu, a będzie z rekordowym deficytem ponad 100 miliardów złotych. To pewnie wszyscy już wiedzą. Ale nie wszyscy wiedzą, że tak duży deficyt – finansowany głównie z emisji skarbowych papierów wartościowych i prowadzący do naruszenia konstytucyjnej zasady, że nie wolno zaciągać pożyczek, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 60% PKB – nie jest wynikiem jedynie kryzysu związanego z COVID-19 i związanego z tym spadku przychodów podatkowych oraz wydatków na rozmaite „tarcze antykryzysowe”.
Nowelizacja ustawy budżetowej złożona w Sejmie przewiduje wzrost wydatków budżetu państwa o prawie 73 miliardy złotych. Z czego tylko część wydaje się być związana z wydatkami „kryzysowymi”. Owszem, prawie o 13,5 mld zł więcej przeznaczone jest na dotacje do ZUS i KRUS, które po pierwsze mają mniejsze przychody ze składek, a po drugie poniosły koszty antykryzysowych ulg. Owszem, na ochronę zdrowia przeznaczone jest ok. 2 mld i jeszcze drugie 2 mld w ramach rezerw celowych. Ale większość to inne wydatki.
Aż 26 miliardów złotych to nieujęta wcześniej w budżecie dotacja do Funduszu Solidarnościowego – tego, który wypłaca nie tylko niektóre świadczenia dla niepełnosprawnych, ale i będące realizacją przedwyborczych obietnic „trzynaste emerytury”. Teoretycznie fundusz ten miał być finansowany z „daniny solidarnościowej” dla najbogatszych, ale to kropla w morzu jego przychodów i dlatego już wcześniej założono, że dostanie wsparcie z budżetu państwa. Ale zakamuflowane jako pożyczkę. A teraz widocznie uznano, że nie ma szans na spłatę tej pożyczki i można wprost ująć to wsparcie jako wydatek budżetu, a winę za deficyt zrzucić na kryzys.
Ponad 12 miliardów złotych to dodatkowe wydatki na infrastrukturę transportową – drogi i koleje. Po 3,8 mld zostanie przeznaczonych dodatkowo na drogi krajowe oraz Fundusz Dróg Samorządowych, a ponad 5 mld na infrastrukturę kolejową. Dodatkowo przeznaczono 1,85 mld zł w ramach rezerw celowych na „zadania w zakresie transportu lądowego”. Wygląda tak, jakby państwo nagle zaplanowało wielkie inwestycje związane z budową dróg i torów kolejowych. Pytanie jednak, jaki jest sens uruchamiania tak dużych inwestycji infrastrukturalnych w czasie kryzysu i przy braku środków w budżecie? A może one były tak naprawdę planowane już wcześniej, tylko celowo nie ujęto ich w wydatkach na 2020 r., by budżet wydawał się być bez deficytu? A teraz winę za deficyt też można zrzucić na kryzys.
3 miliardy złotych więcej zostanie przeznaczonych na wojsko (tzw. centralne wsparcie), a o ponad 1,5 mld zł więcej na policję (komendy wojewódzkie i powiatowe oraz oddziały terenowe).
O ok. 2 miliardy więcej jest przewidziane w budżetach wojewodów na świadczenie wychowawcze, czyli program „500+”. Czy urodziło się nagle więcej dzieci? Raczej nie. A może wcześniej celowo niedoszacowano te wydatki, by pochwalić się dopiętym budżetem?
Ponad 1,3 miliarda złotych więcej ma trafić na górnictwo. Około 425 milionów jako dotacje i subwencje, reszta to wydatki majątkowe.
Jeszcze ponad 400 dodatkowych milionów na kulturę (głównie wydatki majątkowe, przede wszystkim muzea), 400 milionów na zobowiązania wymagalne Skarbu Państwa, 290 milionów na świadczenia dla byłych deportowanych do ZSRR (zrealizowana obietnica przedwyborcza Andrzeja Dudy, której jednak nie przewidziano wcześniej w budżecie na bieżący rok), około 1,5 miliarda na realizację projektów ze środków UE.
Łatwo teraz zwalić na kryzys, ale nie – większość tych wydatków jest skutkiem działań podjętych lub zaplanowanych jeszcze przed nim. Tylko po prostu nie ujętych wcześniej w budżecie państwa. Gdyby nie one, całkiem możliwe, że zadłużenie publiczne nie przekroczyłoby w tym roku 60%. Wystarczyłoby wydać ok. 50 miliardów mniej.
A tak przekroczy, co zgodnie z ustawą o finansach publicznych powinno prowadzić do przyjęcia na 2021 r. budżetu niepowiększającego już tego zadłużenia. Ale rząd nie przejmuje się ustawą ani Konstytucją i już przyjął projekt budżetu z jeszcze większym deficytem. Bo w końcu trzeba będzie ponosić koszty działań antykryzysowych.
A kto za to zapłaci? Oczywiście my wszyscy. W wyższych podatkach lub w wyższych cenach będących wynikiem inflacji. Bo to, że tak gwałtownie rosnące zadłużenie zostanie spłacone niezauważalnie w efekcie wzrostu gospodarczego w kolejnych latach, należy raczej włożyć między bajki. Na razie jest recesja. A gdyby wzrost gospodarczy i związany z nim relatywny spadek długu publicznego już od 2021 r. był taki jak do 2019 r., to i tak powrót do poziomu zadłużenia względem PKB z początku bieżącego roku zajmie około dziesięciu lat.

Rządowi najemnicy i niepaństwowa obrona

15 sierpnia, 2020

Federacja Młodych Socjaldemokratów opublikowała na Facebooku wpis, w którym usiłuje przekonać, że zastąpienie państwowych armii prywatnymi organizacjami militarnymi, co postulują libertarianie, to zły pomysł. Jako argument autorzy wpisu podają przykłady prywatnych oddziałów najemnych zatrudnianych przez rządy, którzy albo zdradzali swoich mocodawców dla pieniędzy (najemnicy krzyżaccy podczas wojny trzynastoletniej), albo dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury (najemnicy zatrudniani przez rząd USA podczas wojny w Iraku), albo walczyły w imię interesów korporacji (najemnicy walczący po stronie separatystycznego rządu Katangi).
Jednak krytyka ta nie jest dobrze wycelowana. Po pierwsze państwowe armie od dawien dawna również dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury – i to w znacznie większym stopniu. Robią to zresztą nadal. Podobnie normą są wojny prowadzone przy użyciu takich armii w obronie tych czy innych interesów gospodarczych. Po drugie, przykład najemników na żołdzie krzyżackim, którzy zostali przekupieni przez króla Kazimierza nie jest zbyt trafny, bo najemnicy ci zdecydowali się wydać królowi za pieniądze część obsadzonych przez siebie twierdz (a wcześniej wziąć je w zastaw) po tym, jak Krzyżacy przestali płacić im żołd, czyli złamali warunki umowy.
Ale najistotniejsze jest to, że wynajmowanie przez rządy prywatnych organizacji militarnych działających dla zysku nie jest wcale tym, co postulują libertarianie.
Libertarianie postulują, by obrona (działania agresywne są sprzeczne z libertarianizmem) była zorganizowana i finansowana w sposób dobrowolny. Z jednej strony wyklucza to finansowanie jej przez tradycyjne, utrzymywane z przymusowych podatków państwo (czy to w formie bezpośredniego zatrudniania oficerów i żołnierzy oraz kupowania broni, czy to w formie wynajmowania gotowych oddziałów zbrojnych), z drugiej nie wyklucza wcale tego, by organizacje zajmujące się tą obroną nie kierowały się zyskiem i były np. ochotniczymi stowarzyszeniami.
Przykłady takich, w pewnym sensie „libertariańskich” lub przynajmniej zbliżonych sił zbrojnych można znaleźć w historii i to nawet tej polskiej.
W Polsce czysto prywatne, choć nie najemnicze, siły zbrojne zostały użyte właśnie podczas wojny trzynastoletniej. W nocy z 14 na 15 sierpnia 1457 roku (dziś przypada kolejna rocznica i dlatego libertarianie nie powinni chcieć zmieniać daty święta wojska polskiego ) trzy uzbrojone prywatne statki handlowe (nawet nie oficjalni kaprowie) z Gdańska, płynące z ładunkiem towarów, natknęły się niedaleko Bornholmu na konwój szesnastu statków duńskich i inflanckich (Dania była sojusznikiem Zakonu Krzyżackiego w wojnie i blokowała gdańską żeglugę na Bałtyku). Doszło do starcia, w którym gdańszczanie zatopili jeden okręt konwoju, zabili około trzystu ludzi wroga (tracąc tylko dwunastu) i wzięli do niewoli czterdziestu jeńców, w tym pięciu urzędników krzyżackich.
Ogólnie w dawnej Rzeczypospolitej państwo nie miało monopolu na armię. Przykładem alternatywnych dla państwa dobrowolnych organizacji o charakterze zbrojnym (choć tymczasowych) były konfederacje szlacheckie. Konfederacje były zwykle tworzone pod hasłem obrony swobód (choć bywało to różnie rozumiane), zdarzało się im walczyć z wrogiem zewnętrznym (np. konfederacja dzikowska, konfederacja barska), zdarzało się również przeciwstawiać armii własnego państwa czy króla. W listopadzie 1700 r. pod Olkienikami skonfederowana szlachta litewska pokonała regularne wojsko dowodzone przez hetmana Sapiehę, kończąc tyranię rodu Sapiehów opartą na skupieniu przez nich we własnych rękach najważniejszych urzędów państwowych. W 1715 roku po szeregu bitew i negocjacji konfederatom tarnogrodzkim udało się (choć z pomocą części regularnej armii) doprowadzić do wycofania z Rzeczypospolitej wojsk saskich Augusta II, na utrzymanie których ściągane były bezprawne podatki.
Należy wspomnieć, że własne siły zbrojne, niepodlegające państwu i niefinansowane z podatków, posiadali także magnaci – choć w tym przypadku niekoniecznie były używane jedynie w obronie, a pod względem łupienia ludności cywilnej w przypadku ich nieopłacania czy słabego opłacania nie różniły się od wojsk państwowych (które z kolei z punktu widzenia cywilów niespecjalnie różniły się od żołnierzy nieprzyjaciela).
Inny przykład w pewnym stopniu zahaczający o tereny obecnej Polski to pruski Korpus Lützowa. W 1813 r. około 3500 ochotników z całych Niemiec przystąpiło do utworzonego w ewangelickim kościele w Rogau na Dolnym Śląsku (obecnie Rogów Sobócki) oddziału wojskowego, który wziął udział w walkach z armią Napoleona. Oddział walczył w strukturach pruskiej armii, ale nie był finansowany przez państwo pruskie, któremu brakowało pieniędzy – ochotnicy wyposażali się na własną rękę. Ciekawostką jest to, że od barw tego korpusu pochodzą obecne kolory flagi Niemiec.
Jedną z najdłużej funkcjonujących i najbardziej skutecznych dobrowolnych organizacji militarnych o charakterze obronnym była utworzona w 1920 r. przez żydowskich osadników w Palestynie, w obliczu nasilającego się konfliktu z Arabami, Hagana (Obrona). Ciekawostką dla Młodych Socjaldemokratów może być to, że utworzono ją w kibucu i to podczas konwencji wyborczej lewicowej partii syjonistycznej Achdut ha-Awoda (Jedność Pracy), a niedługo potem podporządkowano ją związkowi zawodowemu Histadrut. Hagana składała się początkowo z ochotników broniących swoich osiedli, a następnie, po uzyskaniu finansowania przez Agencję Żydowską (nadal pochodzącego ze środków prywatnych i dobrowolnego) przyjęła formę zorganizowanych oddziałów przypominających oddziały wojskowe. Skutecznie opierała się Arabom podczas powstania w latach 1936-39, a nawet podejmowała działania zbrojne przeciwko Brytyjczykom. Członkowie Hagany byli szkoleni m. in. w Polsce – przed wojną przez polskich instruktorów wojskowych, a w 1947-1948 r. w Bolkowie na Dolnym Śląsku już przez własnych. Dopiero po wybuchu wojny domowej w Palestynie w grudniu 1947 roku Hagana została przekształcona w organizację opartą na poborze, a w maju 1948 r. w Siły Obronne nowo powstałego państwa Izrael (Cwa Hagana LeIsrael).

Konwencja stambulska – mało ważny kawałek tekstu

25 lipca, 2020

Nie rozumiem tego całego zamieszania związanego z „konwencją stambulską”, czyli konwencją o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Bo tak naprawdę to, czy pozostanie ona ratyfikowana przez Polskę, czy też państwo polskie – zgodnie z tym, o czym informowała minister Marlena Maląg – ją wypowie, nie ma w praktyce żadnego znaczenia. Konwencja ta ani nie zawiera przepisów stosujących się bezpośrednio, na które ktoś mógłby się powołać w polskim sądzie – jest tu podobna do dyrektywy unijnej, a nie unijnego rozporządzenia – ani też nie przewiduje sankcji dla państw-stron za jej nieprzestrzeganie.
Oznacza to, że jeżeli państwo polskie nie będzie chciało się stosować do jej postanowień, to i tak może to robić nawet bez jej wypowiadania – i jedyne, co będą mogły zrobić inne państwa, to to wytknąć. Ale w przypadku wypowiedzenia konwencji też to może być Polsce wytykane, tylko w mniej formalnym trybie.
Z drugiej strony, jeżeli państwo polskie chce prowadzić politykę zgodną z postanowieniami tej konwencji, to może robić to nawet w przypadku, gdy ją wypowie. I póki co, faktycznie to robi, jeżeli chodzi o zwalczanie przemocy domowej i wobec kobiet, bo wszak jest ona przestępstwem, i była nim, zanim Polska tę konwencję ratyfikowała. Polska nie jest też państwem, które w swoim prawie łagodniej traktuje sprawców przemocy domowej z pobudek religijnych czy „honorowych” czy wręcz zezwala na zabicie kobiety, która popełniła cudzołóstwo (jak Haiti czy Jordania) – i przed ratyfikacją konwencji też tak nie było. Ba, niektóre przepisy polskiego prawa – np. te ostatnio przyjęte, pozwalające czasowo wyrzucić domniemanego sprawcę przemocy domowej z jego domu decyzją policjanta podjętą nawet na podstawie donosu lub plotek – wykraczają poza to, do czego „konwencja stambulska” zobowiązuje państwa-strony.
Tak więc nie jest prawdą zarówno to, że wypowiedzenie konwencji będzie oznaczało „legalizację przemocy domowej” (jak można przeczytać na grafikach opozycji wzywającej do protestów), jak i to, że jej niewypowiedzenie zmusi Polskę do wprowadzenia „ideologii gender” (jak twierdzi np. wiceminister Romanowski).
Nie są też prawdą zarzuty, jakie wobec „konwencji stambulskiej” wysuwane są przez osoby ze środowisk nazwijmy to konserwatywno-wolnościowych: że narusza ona zasadę domniemania niewinności oraz że narzuca tzw. „pozytywną dyskryminację”. Co do tej ostatniej, to art. 4 ust. 4 konwencji stanowi, iż „specjalne środki, niezbędne do zapobiegania przemocy ze względu na płeć i ochrony kobiet przed taką przemocą nie są uznawane za dyskryminację w myśl zapisów niniejszej konwencji” – nie jest to jednak równoznaczne z nakazem stosowania takowych. Oznacza to jedynie, że ten szczególny przypadek „pozytywnej dyskryminacji” jest przez „konwencję stambulską” dopuszczany – a to, czy takie środki będą stosowane, zależy od państw-stron. W przypadku Polski litera Konstytucji na coś takiego nie zezwala, ale należy tu wspomnieć, że „pozytywna dyskryminacja” ze względu na płeć istnieje mimo to w polskim prawie od dawna – w formie niższego wieku emerytalnego kobiet. Zostało to w 2010 r. potwierdzone wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, iż „zróżnicowanie powszechnego wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn (…) stanowi uprzywilejowanie wyrównawcze usprawiedliwione w świetle norm konstytucyjnych i wcześniejszego orzecznictwa Trybunału” – a dziś pośrednio wspierane jest przez PiS, które sprzeciwia się podwyższaniu wieku emerytalnego. Tak więc stosowanie w Polsce „pozytywnej dyskryminacji” jest i będzie zupełnie niezależne od tego, czy „konwencja stambulska” pozostanie ratyfikowana.
Jeśli chodzi o rzekome naruszenie zasady domniemania niewinności, to przeciwnicy konwencji przywołują tu jej art. 52, który nakazuje „zagwarantowanie, że odpowiednie władze są uprawnione do wydania nakazu, w sytuacjach bezpośredniego zagrożenia, opuszczenia miejsca zamieszkania ofiary lub osoby narażonej przez sprawcę przemocy domowej na odpowiedni okres czasu oraz zakazu nachodzenia ofiary lub osoby zagrożonej w jej miejscu zamieszkania lub kontaktowania się z ofiarą lub osobą zagrożoną przez sprawcę”. Jednak zupełnie w zgodzie z tym artykułem byłoby to, o czym pisałem jakiś czas temu – ustanawianie takiego tymczasowego środka zabezpieczającego przez sąd po uprzednim zatrzymaniu przez policję przy schwytaniu sprawcy przemocy „na gorącym uczynku”. Taka procedura nie naruszałaby zasady domniemania niewinności, podobnie jak nie narusza jej tymczasowe aresztowanie schwytanego w podobnych okolicznościach sprawcy przestępstwa, pod warunkiem, że w przypadku nieuznania winy przez sąd można domagać się zadośćuczynienia za niesłuszne zastosowanie środka zapobiegawczego. (Z wolnościowego punktu widzenia jest to forma rozszerzonej obrony przed oczywistą agresją, a prawo do obrony nie może być uwarunkowane uprzednim stwierdzeniem agresji prawomocnym wyrokiem sądu – każdy ma prawo bronić siebie lub innych na własną odpowiedzialność i dotyczy to tak osób prywatnych, jak i państwa). Tymczasem prawo obowiązujące obecnie w Polsce, uchwalone z inicjatywy rządu, który rozważa wypowiedzenie „konwencji stambulskiej”, pozwala na wyrzucenie z domu domniemanego sprawcy przemocy domowej niekoniecznie schwytanego na gorącym uczynku, a jedynie uznanego za takiego na podstawie np. plotek, i to decyzją nie sądu, a funkcjonariusza policji, co stawia pod znakiem zapytania obiektywność i bezstronność takiej procedury. W tym przypadku zarzut naruszenia zasady domniemania niewinności można już faktycznie podnieść – tyle, że źródłem tego naruszenia są polskie przepisy, zupełnie niezależne od ratyfikacji przez Polskę konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.
Tak więc zarówno pozytywne, jak i negatywne zjawiska wskazywane jako skutki „konwencji stambulskiej” są w rzeczywistości od niej zupełnie niezależne. Z tego powodu jest mi obojętne, czy Polska ją wypowie, czy nie. Jest to mało ważny kawałek tekstu. I o ile nie przekonują mnie argumenty jej przeciwników, o tyle nie widzę też sensu angażowania się w jej obronę. Lepiej po prostu domagać się od państwa, pod którego rządami żyjemy tu i teraz – Rzeczypospolitej Polskiej – by z jednej strony nie naruszało wolności ludzi, a z drugiej – dopóki rości sobie monopol na prawo i sprawiedliwość – realnie broniło ich przed przemocą, także tą domową.

Prezydent zapomniał o deportowanych Ślązakach

9 lipca, 2020

Aktywność Andrzeja Dudy na polu inicjatyw ustawodawczych w ostatnich dniach bardzo się wzmogła. Kolejną taką inicjatywą jest projekt ustawy o świadczeniu pieniężnym przysługującym osobom zesłanym lub deportowanym do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich w latach 1939–1956.
Zgodnie z tym projektem osoby takie miałyby otrzymać dodatkowe świadczenie w wysokości co najmniej 2400 zł, uzależnione od długości pobytu na zesłaniu lub deportacji oraz wcześniej w niewoli, obozach i więzieniach (200 złotych za dzień ww. represji).
Problem jest tylko taki, że miałoby to przysługiwać jedynie osobom, które w chwili zesłania lub deportacji do ZSRR posiadały obywatelstwo polskie.
Oznacza to, że nie dostanie go wielu Ślązaków z terenów, które przed wojną należały do Niemiec – bo ci narodowości polskiej otrzymali prawo obywatelstwa polskiego dopiero na mocy ustawy z dnia 28 kwietnia 1946 r. o obywatelstwie Państwa Polskiego osób narodowości polskiej zamieszkałych na obszarze Ziem Odzyskanych, a furtkę dla pozostałych otworzył jeszcze później art. 3 ustawy z dnia 8 stycznia 1951 r. o obywatelstwie polskim.
A deportacje Ślązaków (również tych narodowości polskiej) do ZSRR miały miejsce w 1945 roku i to jeszcze w trakcie trwania wojny. Były częścią tzw. Tragedii Górnośląskiej. Dotknęły około 40 tysięcy osób (niektórzy podają liczbę nawet 90 tysięcy). Część z deportowanych wróciła na Śląsk lub w inne rejony Polski i otrzymała obywatelstwo polskie. Niektórzy żyją do dzisiaj. Zdarzały się przypadki, że ich potomkowie bezskutecznie występowali do sądów o odszkodowania.
W uzasadnieniu projektu ustawy przedstawionego przez Prezydenta RP o Ślązakach w ogóle się nie wspomina, tak jakby ich deportacje do ZSRR w ogóle nie miały miejsca.
Celowe wykluczenie czy ignorancja?

Wielki Firewall Europejski?

8 lipca, 2020

W maju br. komórka Parlamentu Europejskiego nazywająca się Departamentem Polityk Ekonomicznych, Naukowych i Jakości Życia (Policy Department for Economic, Scientific and Quality of Life Policies) przedstawiła na zlecenie Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów opracowanie dotyczące rozwoju usług cyfrowych w Unii Europejskiej w perspektywie do 2030 roku. Wśród rekomendowanych działań znalazła się budowa „Europejskiego Internetu” stosującego się do „reguł i standardów Unii Europejskiej – takich jak wartości demokratyczne, ochrona danych, dostępność danych, przejrzystość i przyjazność dla użytkownika”. Ów „Europejski Internet” wymagałby firewalla i „jak Firewall Chiński (…) blokowałby usługi z innych państw, które akceptują lub wspierają działania sprzeczne z prawem”. Jego uruchomienie autorzy opracowania (faktycznie pracownicy niemieckiej spółki Future Candy, na czele z jej prezesem Nickiem Sohnemannem) zaplanowali na lata 2025-2030.
To nie żart – analitycy wynajęci przez Parlament Europejski na serio rekomendują przyjęcie w Unii Europejskiej rozwiązania chińskiego i odgrodzenie się od reszty świata internetowym murem, blokującym dostęp do usług uznanych za „sprzeczne z prawem”. A za sprzeczne z prawem mogą zostać uznane najróżniejsze rzeczy, poczynając od niestosowania filtrów blokujących treści naruszające prawa autorskie, przez „wspieranie terroryzmu”, „mowę nienawiści”, lekceważenie wymogów RODO, hazard, pornografię, oferowanie podróbek, aż do ujawniania informacji z rządowych przecieków, braku możliwości rozszyfrowywania komunikacji przez służby specjalne czy krytyki władzy. To zależy jedynie od polityków, którzy dostaliby skuteczne narzędzie cenzury. A że „wartości demokratyczne”? Pod tym szyldem można wprowadzić wszystko.
Oczywiście do wprowadzenia tego w życie jest długa droga, ale fakt, że coś takiego pojawiło się w dokumencie wytworzonym na zlecenie komisji Parlamentu Europejskiego, niepokoi.

Gra dziećmi o głosy homofobów

6 lipca, 2020

Przedstawiony przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę projekt zmiany Konstytucji RP został oficjalnie opublikowany. Zawiera on sformułowanie, że „zakazane jest przysposobienie przez osobę pozostającą we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci”.
Wynikają z tego dwie rzeczy.
Po pierwsze, całkiem możliwa pozostaje interpretacja, zgodnie z którą oznacza to, że w takim przypadku nie tylko nie wolno przysposobić dziecka, ale i zakazane jest trwanie stosunku przysposobienia – i po wejściu w życiu tej zmiany sądy w oparciu o Konstytucję będą rozwiązywały już istniejący stosunek przysposobienia między przysposobionym a przysposabiającym pozostającym we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci. Czyli niektórzy ludzie (tak dzieci, jak i dorośli, wszak stosunek przysposobienia trwa również po uzyskaniu przez przysposobionego pełnoletności) mogą być przymusowo pozbawiane rodziców.
Po drugie, zakaz ten nie dotyczy jednak sprawowania opieki nad dzieckiem. Więc osoba pozostająca we wspólnym pożyciu z osobą tej samej płci nadal będzie mogła zostać prawnym opiekunem dziecka w przypadku, gdy jego rodzice nie żyją, są nieznani lub zostali pozbawieni władzy rodzicielskiej. W praktyce więc dzieci nadal będą mogły być wychowywane przez takie osoby i to nawet mieszkając wspólnie z opiekunem i jego partnerem (czyli „dwiema mamami” albo „dwoma ojcami”). Różnica będzie tylko taka, że jeśli opiekun będzie chciał dać wychowankowi darowiznę lub uczynić go swoim spadkobiercą, to – wedle stanu prawnego na dziś – państwo wyciągnie rękę po podatek. Bo opiekun to nie rodzic, nawet adopcyjny, a projekt ustawy (autorstwa posłów Koalicji Obywatelskiej) zwalniający z podatku takie spadki i darowizny po pierwszym czytaniu w lutym br. ugrzązł w sejmowej komisji.
Inaczej mówiąc, Andrzej Duda zadeklarował, że jest gotów pozbawić niektórych ludzi – w tym dzieci – części majątku przekazywanego im przez bliskie osoby, a nawet samych rodziców. Tylko po to, by dostać głosy homofobów. Oszukując zresztą tych ostatnich, bo nie „uchroni” to dzieci przed wychowywaniem przez pary homo.

Bluźniercy wczoraj i dziś

2 lipca, 2020

W 1565 roku Erazm Otwinowski był sądzony za znieważenie i podeptanie hostii niesionej w monstrancji na procesji Bożego Ciała – a więc, według katolików, bezpośrednio Chrystusa pod postacią chleba. Bronił go Mikołaj Rey z Nagłowic, który dowodził (cytat za Jędrzejem Moraczewskim): „jeżeli obżałowany dopuścił się obrazy Boga, to go sam Bóg z pewnością skarze, czy to piorunem, czy otworzeniem pod jego nogami przepaści, bo za krzywdę wyrządzoną Mojżeszowi ukarał Kora, Dathana i Abirona. Księdzu atoli obżałowany stłukł tylko szkiełko od monstrancyi i zniszczył kawałek opłatka, co razem dwóch groszy nie warto. Za rzecz tak drobną prawa polskie żadnéj kary nie przepisują”.
Otwinowski nie został ukarany.
Tak samo potraktowano w 1580 roku innego szlachcica, który podeptał hostię, a następnie rzucił ją na pożarcie psom – Marcina Krezę. Choć król ostrzegł go, żeby się to więcej nie powtórzyło.
Dziś, 455 lat później, za „obrazę uczuć religijnych” przez publiczne znieważenie przedmiotu czci religijnej grozi kara pozbawienia wolności do lat 2, ograniczenia wolności lub grzywny. I właśnie rozpoczął się kolejny proces o taką obrazę – muzyk Adam Darski, znany bardziej pod pseudonimem Nergal, oskarżony jest z powodu umieszczenia w Internecie filmiku, na którym widać sztucznego penisa z doczepionym krucyfiksem. Doniesienie złożył poseł Dominik Tarczyński.
Nie trzeba czegoś takiego pochwalać – ja prawdę mówiąc uważam takie prowokacje za niesmaczne – ale czy nie lepiej podchodzono do tego w XVI wieku? Nie lepiej przyjąć zasadę, że ewentualna kara za znieważenie Boga – o ile nie towarzyszyło jej naruszenie czyjejś własności – powinna zostać złożona bezpośrednio w ręce Boga?
Zakładając, że istnieje. Bo jeśli nie istnieje, to w czym problem?

Nienawiść dla wybranych

30 czerwca, 2020

Reddit wprowadził na swojej platformie społecznościowej nową zasadę – zakazał „mowy nienawiści opartej na tożsamości lub słabościach” („Promoting Hate Based on Identity or Vulnerability”). Przykładowo, nie wolno szerzyć nienawiści wobec grup określonej rasy, płci, narodowości, orientacji seksualnej czy z określoną niepełnosprawnością.
Wcześniej nie było to na Reddicie zakazane i oficjalnie nie groził za to ban. Teraz będzie.
Ale uwaga: ta zasada nie obejmuje wszystkich. Nie obejmuje ludzi, którzy sami promują taką nienawiść (czyli można szerzyć nienawiść wobec np. rasistów) i nie obejmuje… tych, którzy są w większości.
Czyli na przykład rasizm wobec czarnych jest niedozwolony, ale rasizm wobec białych już tak.
Ale zaraz. W Europie czy USA biali stanowią większość. Ale co z Afryką? Czy biały z RPA będzie mógł nadal szerzyć rasizm wobec czarnych, a za to czarny Afrykanin będzie banowany – w przeciwieństwie do np. czarnego Europejczyka – za rasizm wobec białych?
A co z tą nienawiścią opartą na płci? W USA ogólnie kobiety stanowią nieznaczną większość – inaczej niż jeszcze w latach 40. XX w. Więc zgodnie z wymienioną wyżej zasadą powinna być dozwolona nienawiść wobec amerykańskich kobiet, a za ataki na amerykańskich mężczyzn powinien grozić ban. No ale jako przykład mowy nienawiści opartej na płci podawany jest „komentarz, że zgwałcenie kobiety powinno być dopuszczalne i nie być przestępstwem”. Czyli jednak zabronione ma być szerzenie nienawiści wobec kobiet, choć w USA stanowią one większość. Może niewystarczającą?
Rozumiem też, że zabronione będzie szerzenie nienawiści wobec miliarderów i ogólnie bogatych – wszak stanowią oni zdecydowaną mniejszość – ale wyśmiewanie się z czyjejś biedy czy twierdzenie, że biedni są ludźmi gorszymi i powinni służyć bogatym nadal będzie dozwolone?
Reddit jest prywatny i ma prawo wprowadzać zasady jakie chce. Te jednak wydają mi się nie tylko niesprawiedliwe, ale i głupie
.

Bosak – fałszywa alternatywa

25 czerwca, 2020

Sławomir Mentzen (ten od „nie lubimy Żydów, homoseksualistów, aborcji, podatków i Unii Europejskiej”) napisał, że naiwnością jest sądzić, że wybór Rafała Trzaskowskiego „pozwoli zatrzymać szaleństwa PiS i uchroni nas przed kolejnym rozdawnictwem i wynikającym z tego podwyższaniem podatków”, bo „te partie są bezideowymi partiami władzy, które swoje decyzje uzależniają od społecznych oczekiwań oraz bieżącego interesu partyjnego” i „gdy przychodzi do głosowań, są w sprawach gospodarczych nad wyraz zgodni i nie rokują żadnej nadziei na zmianę obecnego trendu”. I że „jedyną alternatywą dla tych ludzi jest Konfederacja i jej kandydat Krzysztof Bosak”, który „zapowiedział, że nie poprze żadnej podwyżki podatków, czy dalszego ich komplikowania”.
To prawda, że obie główne partie są „bezideowymi partiami władzy” i w motywach swoich działań są podobne.
Ale dzięki temu, że są w tak dużym konflikcie ze sobą, jest właśnie duża szansa, że Trzaskowski – choćby na złość – będzie hamował i utrudniał działania PiS. Które faktycznie w większości są antywolnościowe i złe, więc w efekcie będzie to dobre bez względu na intencje.
Natomiast Konfederacja, a zwłaszcza Krzysztof Bosak (który przecież już był jako poseł LPR w latach 2005-2007 w koalicji z PiS – notabene, gdy wówczas wspólnie większość posłów PiS i PO przegłosowała zmniejszenie stawek podatku dochodowego, Bosak nie był obecny na głosowaniu) i Ruch Narodowy nie są z blokiem dowodzonym przez Jarosława Kaczyńskiego w aż takim konflikcie, więc jest większe prawdopodobieństwo, że prezydent Bosak nie będzie blokował aż tak wielu działań Zjednoczonej Prawicy. Czyli zostanie zrealizowane więcej zła.
Kandydat Konfederacji na prezydenta jest za świadczeniem „500+” na każde dziecko, wykupem mediów z kapitałem zagranicznym przez państwo, zakazem finansowania organizacji pozarządowych z zagranicy (w rządzie jak na razie pojawiają się pomysły o obowiązkowym ujawnianiu takiego finansowania), walką z „propagowaniem LGBT”, utrzymaniem nielegalności marihuany. Wbrew przedwyborczym deklaracjom Bosaka, partia, której jest wiceprezesem ma w swoim programie podwyższanie niektórych podatków (majątkowych czy od najbogatszych). Akceptuje też państwową własność lub kontrolę w sektorach „strategicznych”. Różnica między nimi a PiS nie jest wcale aż taka duża, również w kwestiach ekonomicznych. Jest w dodatku całkiem możliwe, że za zgodę na nowe podatki, kolejne programy socjalne dla wybranych grup czy przeznaczanie pieniędzy na wielkie państwowe inwestycje prezydent Bosak wyznaczy cenę, jaką będzie realizacja dodatkowych antywolnościowych pomysłów, takich jak np. ograniczenie imigracji zarobkowej do Polski czy faktyczne ograniczenie praw osób LGBT w postaci zakazu „marszy równości” czy „promowania nietradycyjnych stosunków seksualnych” (element prawa rosyjskiego, który wg Bosaka należy jedynie „precyzyjniej zredagować”). I się dogadają.
Dlatego Krzysztof Bosak jako prezydent byłby gorszy zarówno od Rafała Trzaskowskiego, jak i od Andrzeja Dudy.
(Tekst ukazał się 23.06.2020 r. na facebookowym fanpage’u Partii Możemy. Jestem jego autorem).

Prywatny Lenin

23 czerwca, 2020

W Gelsenkirchen tamtejsi działacze partii komunistycznej postawili przed swoją siedzibą pomnik Włodzimierza Lenina. Mimo sprzeciwu władz miasta. Było to możliwe, bo zarówno pomnik, jak i teren, na którym go postawili, jest ich prywatną własnością, i sąd odrzucił sprzeciw miasta.
Jak widać, instytucja prywatnej własności, którą chciał znieść Lenin, okazała się paradoksalnie czynnikiem umożliwiającym jego upamiętnienie. I warto, by zwrócili na to uwagę zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy upamiętniania komunistycznego dyktatora.
Zwolennicy niech zauważą, że w komunistycznej społeczności, gdzie nie ma prywatnej własności i wszystko należy do państwa czy też państwopodobnej organizacji reprezentującej „społeczeństwo”, niekoniecznie mogliby uczcić w ten sposób wodza rewolucji. Bo kierownictwo tej organizacji, choć deklaratywnie komunistyczne, mogłoby mieć na jego temat inne zdanie.
I podobnie mogłoby mieć inne zdanie od nich na wiele różnych tematów, łącznie z tym, gdzie mieliby oni pracować, jak spędzać wolny czas, gdzie mieszkać, co jeść, w co się ubierać i co mówić.
A przeciwnicy niech zauważą, że zakazanie postawienia komunistom z Gelsenkirchen pomnika Lenina na ich własnym terenie oznaczałoby, że państwo, w którym się to dzieje, nie szanując prywatnej własności, postąpiło kolejny krok w stronę komunizmu.