Mimo iż po debacie z zaangażowanymi internautami i przedstawicielami organizacji pozarządowych rząd wycofał zapisy o cenzurze Internetu (Rejestrze Stron i Usług Niedozwolonych) z projektu ustawy „o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw” nie oznacza to wcale, że pomysł ten nie może wrócić i to już w najbliższym czasie. Należy przypomnieć, że premier wprost powiedział podczas tej debaty, że argumenty przeciwników cenzury go nie przekonały. Na oficjalnej stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów można przeczytać następującą wypowiedź Donalda Tuska: „Chcemy, aby do Sejmu poszła ustawa na razie bez tych zapisów. A czy Rejestr wróci, czy będą innego typu instrumenty, będzie zależało od wyników konsultacji społecznych”. Wyraźnie zapowiedziana jest tu chęć powrotu do koncepcji Rejestru (czyli przymusowego blokowania dostępu do stron i usług internetowych uznanych za „niedozwolone”) lub „innych tego typu instrumentów”. I nie powinno to nikogo dziwić – skoro takie zapisy były przygotowywane i przez długi czas forsowane na kolejnych etapach procedury legislacyjnej, mimo pojawiających się coraz liczniejszych głosów sprzeciwu, to znaczy, że rząd miał w ich uchwaleniu jakiś interes. A skoro miał, to ma nadal i trudno przypuszczać, by łatwo jego realizację „odpuścił”. Już miesiąc po wyżej wymienionej deklaracji premiera wiceminister finansów Jacek Kapica zaproponował stworzenie nieco zmodyfikowanego rozwiązania przewidującego blokowanie dostępu do stron oferujących internetowy hazard.
Może wprawdzie wydawać się, że skoro premier zapowiedział uzależnienie tego, „czy Rejestr wróci, czy będą innego typu instrumenty” od wyników konsultacji społecznych, a wspomniana debata wypadła dla koncepcji Rejestru zdecydowanie negatywnie, to można być spokojnym, bo przecież wynik tych konsultacji również będzie negatywny dla tego lub zbliżonego pomysłu. Jednak przebieg procesu legislacyjnego ustawy „o zmianie ustawy o grach hazardowych oraz niektórych innych ustaw” pokazał wyraźnie, że jeśli się chce, to „konsultacje społeczne” można przeprowadzić jedynie z tymi podmiotami, których zdanie będzie wygodne dla rządu. Albo przynajmniej zaprosić do konsultacji taką liczbę tych podmiotów, by ogólny wynik konsultacji był korzystny dla przedstawionego projektu. W tym przypadku oficjalne konsultacje przeprowadzono w tempie wyjątkowo ekspresowym (kilka dni na wyrażenie stanowiska), a do wyrażenia opinii nie zaproszono środowisk związanych z Internetem, branżą telekomunikacyjną czy prawami człowieka. Większość konsultowanych podmiotów nie wyraziła zasadniczych zastrzeżeń do koncepcji Rejestru, a niektóre (konkretnie ABW) proponowały jeszcze rozszerzenie zakresu stron i usług, które mogłyby być cenzurowane. Gdy do urzędników odpowiedzialnych za projekt zaczęły napływać liczne zastrzeżenia i protesty internautów, firm i organizacji pozarządowych związanych z Internetem i prawami człowieka, nie spowodowało to żadnych zasadniczych zmian – wprowadzono jedynie kosmetyczne poprawki polegające na dodaniu iluzorycznej „uprzedniej kontroli sądu” oraz usunięciu z kategorii podpadających pod Rejestr „treści propagujących faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa”. Projekt ustawy został oficjalnie przyjęty przez Radę Ministrów. Dopiero w tym momencie premier zdecydował się na nadzwyczajną, dodatkową konsultację w postaci sławetnej debaty z internautami, po której zdecydował się zapisy o Rejestrze wycofać, ale jedynie czasowo, do dalszych konsultacji.
Dowodzi to, że konsultacje społeczne zawsze mogą być przeprowadzone, a ich wyniki interpretowane w taki sposób, w jaki premier i rząd sobie tego zażyczą. Zwróćmy uwagę, że nawet wynik wspomnianej debaty, i to po wcześniejszej zmasowanej krytyce, nie był dla nich na tyle jednoznaczny, by definitywnie odrzucić pomysł Rejestru. Czy można zatem wyobrazić sobie konsultacje społeczne, które spowodują w ich oczach jego odrzucenie? Zwłaszcza, że w tych konsultacjach może ponownie brać udział ABW i inne podmioty popierające cenzurę?