Archiwum z wrzesień, 2018

Mundury bez kamer, czyli bezkarność policji

wtorek, 25 września, 2018

W grudniu zeszłego roku ówczesny minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak ogłosił wyposażenie policjantów w kamery umieszczane na mundurach, pozwalające na monitorowanie działań funkcjonariuszy. Na razie w ramach programu pilotażowego w Warszawie oraz województwach podlaskim i dolnośląskim. Łącznie 180 urządzeń. Minister Błaszczak nie omieszkał przy okazji przypomnieć, że zakup tych kamer był możliwy dzięki temu, że państwo uchwaliło program modernizacji służb mundurowych i przeznaczyło na niego ponad 9 miliardów złotych.
Jak jednak się okazuje, policjanci przesłuchujący chłopaka zatrzymanego na poznańskiej komendzie takich kamer do dziś nie otrzymali. Bo inaczej z pewnością nie odważyłby się on oskarżyć ich publicznie o pobicie: „Byłem przetrzymywany w małym pomieszczeniu w piwnicy, bez monitoringu. Tam mogli mnie bezkarnie bić i poniżać. Zostałem uderzony dwa razy w tył głowy, raz mnie przewrócili, przycisnęli kolanem twarz do podłogi, wyginali mi dłonie”.
Na ulicy, gdzie został on zatrzymany, monitoring jednak był, wskutek czego policjanci nie mogli postawić mu zarzutu ani jazdy rowerem po chodniku, ani oddawania moczu w miejscu publicznym. Oczywiście nie mogli też postawić zarzutu kradzieży roweru (co było pretekstem do kontroli), bo rower był jego własnością. No ale że monitoring na ulicy nie nagrywa dźwięku, to postawili mu w końcu zarzut „lżenia i obrażania funkcjonariusza”.
Podsumujmy. Policja może zatrzymać każdego do kontroli pod dowolnym pretekstem, następnie zawieźć na komendę, pobić bez świadków i w braku dowodów postawić mu zarzut znieważania funkcjonariusza, na który zawsze znajdzie się świadek – drugi funkcjonariusz.
Dlaczego? Bo:
1) Policjanci (oraz pomieszczenia komendy) nie są obowiązkowo, na mocy przepisów ustawowych wyposażeni w trakcie służby w kamery nagrywające obraz i dźwięk, nagrania z których byłyby archiwizowane przez niezależną instytucję – czego domagają się od dawna aktywiści akcji „Kamery na mundury”.
2) Istnieje przepis o ściganiu z urzędu znieważenia funkcjonariusza publicznego, który czyni oskarżenie o to bardzo łatwym – policjantom wystarczy zgłosić to do prokuratury, podczas gdy znieważenie kogoś przez policjanta wymaga oskarżenia prywatnego. (Jakiś czas temu Stowarzyszenie Libertariańskie opublikowało mój projekt ustawy znoszący m. in. ten przepis).
Czas to zmienić.

Cyberinwigilacja – w 2011 skandal, w 2018 norma

niedziela, 23 września, 2018

W 2011 roku ówczesne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji zgłosiło do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju projekt „Autonomiczne narzędzia wspomagające zwalczanie cyberprzestępczości”, mający na celu opracowanie między innymi „narzędzi umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie”. NCBiR ogłosiło konkurs na opracowanie tych narzędzi (wpisując to jako jeden z tematów do konkursu 1/2011 w ramach obronności i bezpieczeństwa państwa) – inaczej mówiąc trojanów i spyware wykradających dane z komputera użytkownika i przesyłających je do policji lub ABW.
Zrobił się skandal, bo prawo wówczas nie pozwalało wprost na stosowanie takich narzędzi, co przyznało samo MSWiA. O sprawie pisały wszystkie media – od Gazety Wyborczej przez Onet, Wirtualną Polskę, Wprost, Niezależną, wPolityce.pl, po prasę branżową taką jak PCWorld, Dziennik Internautów, Komputer Świat. „MSWiA chce kontrolować nasze komputery”, „MSWiA szykuje cyberinwigilację”, „Totalna inwigilacja służb pod rządami Tuska”, „Rok 1984 w 2011” – to tylko niektóre tytuły. Pośrednio się do tego wtedy przyczyniłem, zainteresowując sprawą Stowarzyszenie Blogmedia24.pl i pisząc dla niego projekty pism, które skierowało ono wtedy do MSWiA i ABW, sekretarza stanu w KPRM Julii Pitery, a następnie prokuratury, uznając, że jest to przestępstwo z art. 269b kodeksu karnego. Ostatecznie prokuratura umorzyła śledztwo, uznając, że nie było podstaw sądzić, że te narzędzia miały być wykorzystywane nielegalnie. A w konkursie NCBiR z tego tematu nikt nie zakwalifikował się do dofinansowania.
Potem z opublikowanych w 2015 r. informacji w serwisie zaufanatrzeciastrona.pl okazało się, że CBA kupiło i co najmniej od 2012 r. używało podobnego oprogramowania – włoskiego oprogramowania szpiegowskiego RCS, produkowanego przez firmę Hacking Team. Interesowały się nim również policja, ABW i SKW. Oznacza to, że wbrew wcześniejszemu stanowisku MSWiA najwyraźniej naciągnięto przepisy o kontroli operacyjnej i uznano, że sformułowanie, iż polega ona m. in. na „stosowaniu środków technicznych umożliwiających uzyskiwanie w sposób niejawny informacji i dowodów oraz ich utrwalanie, a w szczególności treści rozmów telefonicznych i innych informacji przekazywanych za pomocą sieci telekomunikacyjnych” zezwala na takie praktyki.
Potem przyszła „dobra zmiana” i w 2016 roku policja i inne służby otrzymały w tzw. ustawie inwigilacyjnej już całkowicie legalną możliwość podrzucania trojanów i spyware oraz uzyskiwania tą drogą danych, w ramach kontroli operacyjnej. Do ustaw regulujących ich działanie dodano sformułowanie, że kontrola operacyjna polega m. in. na „uzyskiwaniu i utrwalaniu danych zawartych w informatycznych nośnikach danych, telekomunikacyjnych urządzeniach końcowych, systemach informatycznych i teleinformatycznych”. Tak więc to, co za czasów PO było stosowane przez CBA na granicy prawa, za czasów PiS jest używane już zupełnie zgodnie z prawem.
No i teraz mamy informację, że CBA kupiło kolejne oprogramowanie szpiegowskie – najprawdopodobniej izraelskiego Pegasusa. Żeby podrzucać trojany na smartfony. I używa go.
Wprawdzie legalnie może robić to tylko w celach kontroli operacyjnej, czyli w przypadku podejrzeń o korupcję. Ale o korupcję można podejrzewać każdego, a w „niecierpiących zwłoki” przypadkach do zrządzenia takiej kontroli nie jest wymagana wcześniejsza zgoda sądu. Przez 5 dni może być to bez zgody sądu. Potem wprawdzie ustawa nakazuje zniszczenie zebranych w ten sposób materiałów, ale jak to z całą pewnością sprawdzić?
Ciekawe też, gdzie jeszcze trafiają informacje zbierane przez CBA przy pomocy zagranicznego spyware? Bo przecież mogą być w nim „tylne furtki” np. dla służb innych państw.
No i ciekawe, czym obecnie dysponują inne służby i policja?
Ale nie to jest najistotniejsze. Najistotniejsze jest to, że to, co w 2011 roku było skandalem dla wszystkich od lewa do prawa, nazywane „cyberinwigilacją” i „rokiem 1984”, w 2018 roku jest już właściwie uważane za normalne – co najwyżej opozycja wytknie, że na oprogramowanie szpiegowskie wydano pieniądze z funduszu dla ofiar przestępstw. Tak zmieniła się Polska przez te siedem lat.

Uczciwe wynagrodzenie?

niedziela, 9 września, 2018

Narażę się twórcom.
„Dziennikarze, twórcy, wydawcy powinni być uczciwie wynagradzani za swoja pracę”twierdzą zwolennicy wprowadzenia ogólnoeuropejskich regulacji nakazujących serwisom społecznościowym płacenie właścicielom praw autorskich tantiem za treści zamieszczane przez użytkowników tych serwisów i usuwanie tych treści, na które owe serwisy nie miałyby licencji.
No cóż, wyobraźmy sobie, że jacyś muzycy nagrali płytę, nakład płyty (powiedzmy 100000 egzemplarzy) został sprzedany i dostali za to zgodne z umową wynagrodzenie. I ktoś zrobił kopię utworu z kupionej przez siebie płyty i wrzucił ją np. na Youtube. Ot tak, nie po to, by na tym zarabiać, tylko po to, by się tym podzielić nim z innymi. Kiedyś, gdy nie było Internetu, skopiowałby ją na kasetę magnetofonową, którą mógłby pożyczyć np. znajomemu.
A potem ktoś inny udostępnia to z Youtube np. na Facebooku. Albo robi kolejną kopię i też ją umieszcza na Youtube. Albo na Vimeo.
Czy praca wykonana przez muzyków uległa przez to zwiększeniu? Nie. Czy zostali wcześniej wynagrodzeni zgodnie z umową za swoją pracę? Tak. To dlaczego właściwie mają być dodatkowo wynagrodzeni za tę samą już wykonaną pracę, bez żadnej dodatkowej umowy, i dlaczego ma to być nazywane „uczciwym wynagrodzeniem”?
Bo z efektów ich pracy skorzysta więcej ludzi? No to czemu producenci zabawek nie żądają ekstra „uczciwego” wynagrodzenia za zabawki, które używane są w przedszkolu zamiast w prywatnych domach? Też korzysta z nich tam więcej dzieci. Czemu producenci telewizorów zainstalowanych w barach nie żądają zapłaty dodatkowej „uczciwej” ceny, skoro mogą z nich tam korzystać setki ludzi? Czemu producenci samochodów nie żądają „uczciwych” tantiem za przewożenie nimi pasażerów?
Chodzi o to, że w wyniku takiego kopiowania sprzeda się mniej płyt i zarobią mniej, niż gdyby mogli zarobić?
Przypuśćmy, że kopię tego utworu na Youtube, Facebooku czy Vimeo odtwarzają ludzie, którzy nie kupili płyty i już nie mają szansy jej kupić, bo nakład został wyprzedany. Czy że odtwarzają ją ludzie, którzy płytę kupili, ale wygodnie jest im posłuchać tego jednego kawałka z Internetu np. w drodze do pracy. W tym przypadku istnienie tej kopii w żaden sposób nie wpływa na sprzedaż płyt i zarobek tych muzyków.
Ale zaraz… część z tych, którzy nie kupili płyty, a spodoba im się utwór na Youtube może kupić właśnie dlatego kolejną płytę. Czyli istnienie tej kopii przyczyni się w tym przypadku do zwiększenia zarobków muzyków – w przyszłości. Bo działa jak darmowa reklama.
No a przypuśćmy, że ktoś umieści tę kopię utworu jeszcze zanim nakład płyty zostanie wyprzedany?
Wtedy owszem, część tych, którzy będą mogli z niej skorzystać może nie kupi płyty. Ale inni z kolei właśnie może kupią tę płytę dlatego, że natrafili na tę kopię w Internecie. Jak to policzyć?
I jeżeli ostatecznie sprzeda się i tak cały nakład płyty, to wymienione wyżej przypadki nie będą miały znaczenia. Muzycy – i producent – zarobią tyle samo, gdyby tej kopii nie było.
Żądanie dodatkowych tantiem od Youtube, Facebooka czy Vimeo w tym przypadku to nie żądanie „uczciwego wynagrodzenia za swoją pracę”, ale właśnie odwrotnie – żądanie NIEUCZCIWEGO „wynagrodzenia” za CZYJĄŚ pracę.
Nieuczciwego, bo niewynikającego z dobrowolnej umowy. Za czyjąś pracę – bo udostępnianie czegokolwiek w tych serwisach jest oparte na pracy tysięcy programistów, administratorów sieci i innych pracowników tych firm, na czele z ich właścicielami. Oraz na darmowej pracy ich użytkowników. Nawet te kopie powstały dzięki jakiemuś tam – minimalnemu ale zawsze – wkładowi pracy użytkowników, którzy je zrobili.
I nie jest to nawet tak, że Youtube czy Facebook zarabiają bezpośrednio na udostępnianiu tej kopii, czyli pośrednio na efekcie pracy muzyków. Oni nie pobierają za jej udostępnianie żadnych opłat. Zarabiają na tym, że mają setki milionów darmowych użytkowników, którzy zamieszczają tam najróżniejsze rzeczy lub tylko oglądają to, co zamieścili inni. I te setki milionów użytkowników przyciągają reklamodawców, będących źródłem dochodów.
Po prostu ktoś sobie pomyślał: skoro tyle zarabiają, to niech zapłacą nam haracz. I nazwijmy to „uczciwym wynagrodzeniem”.
Ale nie. Powiem zupełnie jasno: niewynikające z dobrowolnej umowy wynagrodzenie za każdą kopię utworu wytworzoną przez kogokolwiek NIE JEST UCZCIWYM WYNAGRODZENIEM twórcy ani producenta jego twórczości.
(Owszem, jeśli w umowie zakupu np. płyty jest klauzula przewidująca karę umowną za zrobienie i udostępnienie kopii, to można domagać się jej wyegzekwowania. Ale ona nie obejmuje już tych, którzy umowy nie zawierali, a tym bardziej serwisów społecznościowych w Internecie).
I od zakwestionowania tego dogmatu należy zacząć w debacie o dyrektywie nazywanej „ACTA 2” i cenzurze Internetu.