Archiwum z październik, 2018

Prezydent Żuk i zgromadzenia

środa, 10 października, 2018

Jakiś czas temu krytykowałem prezydenta Katowic Marcina Krupę za próbę zakazania manifestacji nacjonalistów – słusznie zresztą uchyloną przez sąd. Niestety okazuje się, że nie jest on odosobniony w swych zapędach do ograniczania wolności zgromadzeń. Prezydent Lublina Krzysztof Żuk (przynależność partyjna: Platforma Obywatelska) zakazał odbycia Marszu Równości (czyli manifestacji środowisk homo-, bi- i transseksualistów oraz ich sympatyków) oraz przy okazji zapowiadanej przez jego przeciwników kontrmanifestacji. Jako powód podał, że ich odbycie „może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”.
Ponieważ Marsz Równości był planowany jako zgromadzenie pokojowe, a nawoływania do agresywnej konfrontacji padały co najwyżej ze strony niektórych jego przeciwników, oznacza to, że prezydent Żuk uważa, iż do tego, by czyjeś zgromadzenie zagrażało życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach, wystarczy, by ten ktoś miał agresywnych (czy uznanych za takich) wrogów. Bo mogą przyjść, napaść i wywołać zadymę. Co za tym idzie, ktoś mający agresywnych wrogów traci faktycznie prawo do zgromadzeń publicznych.
Taka interpretacja jest bardzo wygodna dla władzy chcącej zakazywać gardłowania na ulicach swoim przeciwnikom. Wystarczy, że ktoś zarejestruje przeciw nim kontrmanifestację i napisze w Internecie trochę pogróżek – i już można im zakazać demonstrowania. Bo zagrożenie życia, zdrowia lub mienia. Nieważne, że chcą demonstrować pokojowo i że istnieje taka instytucja jak policja, na którą wszyscy przymusowo płacimy podatki i której ustawowym obowiązkiem jest „ochrona bezpieczeństwa i porządku publicznego, w tym zapewnienie spokoju w miejscach publicznych”.
Oczywiście Marsze Równości odbywały się już w wielu miastach (niedawno w Katowicach), zwykle towarzyszyły im kontrmanifestacje i nigdzie nie było zagrożenia życia, zdrowia lub mienia w znacznych rozmiarach. Tak, że można podejrzewać, iż prawdziwą przyczyną decyzji prezydenta Żuka było to, że zbliżają się wybory i warto powalczyć o głosy homofobów.
Co ciekawe, decyzję prezydenta podtrzymał Sąd Okręgowy (będzie jeszcze apelacja). Jak wynika z informacji prasowych, uzasadnił to tym, że „organizatorzy nie wskazali dokładnej liczby uczestników zgromadzenia publicznego oraz nie zapewniono wystarczającej liczby osób do służby porządkowej”. Mimo iż ustawa Prawo o zgromadzeniach nie nakłada na organizatora wprost obowiązku zapewniania służby porządkowej (ma on jedynie obowiązek podać „informację o środkach służących zapewnieniu pokojowego przebiegu zgromadzenia, o ile organizator zgromadzenia je zaplanował” – jak widać, ustawa dopuszcza możliwość, że ich nie zaplanuje), a przewidzenie dokładnej liczby uczestników nie jest z oczywistego powodu (zgromadzenie publiczne, czyli otwarte dla wszystkich) możliwe.
No ale zakaz wydał polityk Platformy Obywatelskiej, więc pewnie nie wypada robić mu wbrew.
A ja przypominam swój projekt ustawy o zgromadzeniach, promowany przez Stowarzyszenie Libertariańskie, który uniemożliwia ich zakazywanie przez władze gmin. Na razie nikt z polityków się nim nie zainteresował. Może w obliczu zakazania Marszu Równości zrobi to Robert Biedroń?

Polaków trzeba trzymać za mordę

poniedziałek, 8 października, 2018

Dziennikarka Gazeta.pl Eliza Dolecka stanęła w obliczu faktu, że w większości cywilizowanych krajów Europy szczepienia są dobrowolne – za niepoddawanie się im nie grożą kary, tak jak w Polsce – a mimo to jest w nich mniej więcej równie wysoki odsetek ludzi zaszczepionych i nie wybuchają tam masowe epidemie. I jaki z tego wyciągnęła wniosek? „Cywilizowany świat nie musi”, jednak „dobrowolność nie dla Polaków”.
Bo „Polak to nie Norweg czy Fin” i nie umie stosować nawet „głupich prezerwatyw”, jak twierdzi przytaczany przez nią autorytet medyczny. Inny cytowany autorytet medyczny wyraża opinię, że „w kategorii świadomości profilaktycznej” znajdujemy się „wśród najbiedniejszych, najbardziej zacofanych lub doświadczających konfliktów zbrojnych, krajów świata”. Oczywiście, nie są przytoczone dane na poparcie tych twierdzeń, za to zilustrowane są one grafiką wymieniającą sześć krajów, w których w 2016 roku mieszkała połowa nieszczepionych dzieci na świecie: Nigerię, Indie, Pakistan, Indonezję, Etiopię i Kongo.
„Niewykluczone, że już niedługo Polacy za granicą będą obligowani do wylegitymowania się książeczką szczepień, bo zostaną uznani za imigrantów wysokiego ryzyka” – straszy pani Dolecka. W domyśle: jeżeli zostanie przyjęty obywatelski projekt ustawy wprowadzający w Polsce zasadniczą dobrowolność szczepień (znoszący kary administracyjne za odmowę poddania dziecka szczepieniu i pozostawiający możliwość wprowadzenia obowiązkowych szczepień tylko w sytuacji zagrożenia epidemią).
Jak widać, zdaniem Elizy Doleckiej i cytowanych przez nią autorytetów medycznych jesteśmy w swej masie – my, Polacy – ciemniakami podobnymi do mieszkańców biednych krajów Azji i Afryki. Troglodytami odpornymi na wiedzę i racjonalne argumenty, za to masowo wierzącymi w plotki i spiskowe teorie dziejów. Których trzeba z tego powodu trzymać za mordę.
I jak się zdaje, właśnie takie przekonanie podziela większość tych, którzy na skierowanie projektu ustawy wprowadzającej dobrowolność szczepień – rozwiązanie stosowane w 19 państwach Europejskiego Obszaru Gospodarczego (Austria, Cypr, Dania, Estonia, Finlandia, Niemcy, Grecja, Islandia, Irlandia, Liechtenstein, Litwa, Luksemburg, Holandia, Norwegia, Portugalia, Rumunia, Hiszpania, Szwecja, Wielka Brytania), nie licząc Belgii i Malty, gdzie obowiązkowe są tylko niektóre szczepienia (patrz tutaj)! – zareagowali niebywałą histerią, krzycząc o idiotyzmach, proepidemikach oraz przyrównując to do projektu zezwalającego na strzelanie do ludzi. No bo jeżeli ktoś jest przekonany, że otaczają go masy ciemnoty, że ogromna liczba Polaków szczepi swoje dzieci tylko dlatego, że istnieje przymus, i że natychmiast po jego zniesieniu przestanie to robić, co będzie skutkowało niechybnymi epidemiami groźnych chorób – to po prostu panicznie się teraz boi. I reaguje tak, jak reaguje.
I niekoniecznie tak jest tylko w przypadku szczepień.

@ > §

niedziela, 7 października, 2018

W „Gazecie Wyborczej” narzekania na „Lex Facebook” – na to, że portal Marka Zuckerberga ustanowił sobie i egzekwuje wobec użytkowników własne reguły, bez udziału państw, w których działa. Podobnie jak inne wielkie platformy społecznościowe.
A ja zauważę, że tak jest od zarania Internetu – każde forum, czat, lista i grupa dyskusyjna, strona internetowa i blog zawsze stanowiły sobie i egzekwowały własne reguły. Czasami nawet w postaci „admin ma zawsze rację”. I uważano to za normalne. Nikt nie mówił z zaniepokojeniem o, dajmy na to „lex Wizaz.pl”, „lex Forum Libertarian”, „lex pl.soc.polityka” czy „lex Czateria”. Na czym polega różnica?
Tylko na tym, że ludziom bardziej zależy na ich wpisach i profilu na Facebooku niż na wyżej wymienionych forach, grupach i czatach. Bo mają większy zasięg, są istotniejsze dla ich komunikacji z innymi.
I dlatego nie podoba im się, że ich wpisy są czasem przez Facebooka usuwane, a ich konta dostają czasem bany.
Jednak problem nie leży w tym, że decyduje tu prywatny serwis, a nie państwo.
Przecież nie ma znaczenia, czy wpis jest usuwany, a profil dostaje bana mocą decyzji Facebooka, czy państwowego urzędnika. I czy decyduje tu regulamin Facebooka, czy przepisy ustanawiane przez państwo. Efekt jest ten sam. Ba, gdyby decydowało tu państwo, to konsekwencje mogłyby być dla użytkowników bardziej przykre. Bo Facebook może jedynie usunąć wpis albo dać bana. A państwo może jeszcze nałożyć grzywnę albo skazać na ograniczenie wolności, pozbawienie wolności, a nawet (nie w Polsce) na śmierć. Co zresztą czasami robi. Ale robi tylko w tych przypadkach, gdy informacja o naruszeniu jego reguł do niego dotrze i zdoła zidentyfikować autora naruszającego je wpisu.
Wyobraźmy sobie, że Facebook byłby serwisem państwowym i jego bazy danych byłyby bezpośrednio monitorowane przez polską policję. W każdym przypadku, gdy dziś Facebook daje bana za „mowę nienawiści” czy „obrazę uczuć religijnych”, byłby gotowy materiał dowodowy do wszczęcia z urzędu postępowania karnego. I duża część tych postępowań kończyłaby się skazaniem. Plus jeszcze znieważanie prezydenta, konstytucyjnych organów państwa, funkcjonariuszy publicznych, flagi i godła…
Może jednak z punktu widzenia wolności słowa lepiej, że w praktyce w większości przypadków decyduje „lex Facebook”, a nie „lex RP”?
Problem leży gdzie indziej. Leży w tym, że – jak zresztą zauważyła jedna z osób cytowanych w artykule „GW” – w przypadku Facebooka „wyrok” wydaje maszyna, a nie człowiek. Bo sprawdzanie takiej liczby treści przekracza możliwości ludzi. A maszyna jest omylna, ma problemy z rozpoznawaniem kontekstu. No i Facebook w słabym stopniu ma wdrożone procedury minimalizujące niesprawiedliwe „wyroki”.
Ale jeśli ktoś myśli, że narzucenie tu reguł państwa coś pomoże, to się myli. Bo państwa – i struktury ponadpaństwowe – idą właśnie w kierunku akceptacji metod stosowanych obecnie przez Facebooka, czyli wydawania „wyroków” przez maszyny. Projekt dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym faktycznie wymusza to na wszystkich dużych platformach, czyniąc je odpowiedzialnymi za treści naruszające prawa autorskie zamieszczane przez ich użytkowników – zawsze, a nie jak dotąd tylko w przypadku, gdy nie usuną ich po ich wskazaniu. Nakazuje to również projekt unijnych regulacji w sprawie zapobiegania rozpowszechnianiu w internecie treści o charakterze terrorystycznym.
To ja jednak mimo wszystko nadal wolę „lex Facebook”. Tradycyjne reguły prywatne w Internecie (@) od reguł państwowych (§). Bo w ostateczności z Facebooka można przenieść się gdzie indziej, na któryś z istniejących konkurencyjnych serwisów lub nowy – tak jak kiedyś ludzie przenosili się na Facebooka z MySpace czy Naszej Klasy. Ale od reguł narzuconych przez państwo, albo tym bardziej przez Unię Europejską czy porozumienia międzynarodowe, nie ma ucieczki, chyba że do darknetu.
@ > §!

Pan szuka sponsora :)

czwartek, 4 października, 2018

Fanpage na Facebooku mam od kilku lat. Bloga od 2007 roku. Wcześniej miałem stronę internetową, której „snapshoty” dostępne są jeszcze w archiwum Internetu (najstarszy, z 1998 roku, tutaj), a fragmenty zarchiwizowane na Polskim Wiki Wolnościowym. Jeszcze wcześniej, w czasach „przedinternetowych”, publikowałem w anarchistycznych pisemkach, takich jak „Mać Pariadka” oraz tzw. zinach i innej niszowej prasie.
Już prawie 30 lat komentuję rzeczywistość i promuję idee wolnościowe.
Nigdy jednak nie brałem na serio możliwości, by ktoś mi za to pisanie płacił. Owszem, sporadycznie zdarzało się, że wysłałem tekst do gazety, która płaciła wierszówki, ale były to sumy raczej symboliczne i nie pieniądze były powodem pisania tego tekstu.
No, ale teraz coraz popularniejszy staje się crowdfunding i ludzie ponoć płacą za to, że ktoś zamieszcza swoje wypociny i przemyślenia w Internecie. Znaczy, sponsorują autora. Są jego mikromecenasami. (Co by nie mówić, jest to uczciwsze niż wymuszanie pieniędzy przy pomocy państwowego monopolu zwanego majątkowymi prawami autorskimi).
No więc, skoro tak, to czemu nie spróbować? Założyłem sobie w końcu profil na Patronite.pl – i można odtąd oficjalnie mnie sponsorować, wpłacając po 5, 10 lub nawet 20 złotych.
Jeśli jakieś pieniądze będą wpływać, to stanie się to pewnie bodźcem do częstszego pisania. Bo okazuje się, że zarabianie na życie zaczyna niestety pochłaniać coraz większą część mojego czasu.
A jak nie będą wpływać? To trudno, przeżyję – przeżyłem bez tego prawie 30 lat 🙂