Archiwum z styczeń, 2019

Nikt nie wygasił polskiego przemysłu

czwartek, 31 stycznia, 2019

Zauważyłem, że wiele osób hołduje poglądowi, jakoby polska transformacja gospodarcza po zakończeniu epoki PRL polegała m. in. na likwidacji niemal całego polskiego przemysłu, w interesie, oczywiście, zachodnich (przede wszystkim niemieckich) korporacji i państw, którym przeszkadzała polska konkurencja. Taką tezę wygłosił np. kilkanaście dni temu Rafał Ziemkiewicz, komentując korzystanie przez polskie elektrownie z importowanego węgla: „Odzyskawszy suwerenność zrobiliśmy taką „transformację”, żeby „wygasić” (…) prawie cały przemysł”. Taką tezę głosił przed ostatnimi wyborami do Sejmu również Paweł Kukiz, twierdząc nawet, że polityka unijna wciąż zmierza do tego, by „wygasić polski przemysł”. W 2015 roku, po ogłoszeniu planów ówczesnego rządu na temat likwidacji części kopalń (wtedy użyto właśnie słowa „wygaszenie”) wiele osób, zwłaszcza związanych z prawicą, przypominało, że od upadku PRL „wygaszono” ponad 600 dużych polskich zakładów przemysłowych. Na Facebooku wciąż krążą memy z długą listą zlikwidowanych przedsiębiorstw. Przekaz jest jasny: dużą część polskiego przemysłu, mimo wszystko kwitnącego w czasach PRL, celowo zniszczono, a resztę sprzedano obcym. Pozostało niewiele i zła Unia na czele ze złymi Niemcami próbuje zlikwidować i to.
A jak jest naprawdę? Wystarczy zerknąć na dane GUS i inne dane statystyczne.
Wg danych GUS za 2017 r. w Polsce było wówczas 70860 przedsiębiorstw zatrudniających 10 lub więcej pracowników, z przychodami ok. 3,34 bln zł i zatrudnieniem ok. 5,7 mln osób. Z tego przemysł to były 21103 przedsiębiorstwa z przychodami 1,5 bln zł i zatrudnieniem 2,5 mln osób.
Do tego dochodziło ponad 2 mln mikroprzedsiębiorstw z przychodami 141,7 mld zł, z czego przemysł stanowił niecałe 10%.
Ale może należy to wszystko do właścicieli zagranicznych? Otóż nie. Wg danych GUS za 2017 r. przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym (w tym tych poniżej 10 pracowników) było ok. 22,1 tys., z przychodami ok. 1,54 bln zł i zatrudnieniem niecałe ok. 2 mln osób. Z czego przemysł to była niecała połowa, z przychodami poniżej 700 mld zł.
Należy dodać, że Polska wg danych CIA należy do najbardziej uprzemysłowionych państw w Europie, a nawet na świecie. Udział przemysłu w PKB Polski przekracza 40%. Jest to mniej więcej tyle samo co w Chinach, więcej niż w tradycyjnie uprzemysłowionych Czechach, sporo więcej niż w Niemczech czy Rosji, dużo więcej niż we Francji. W Europie wyższy wskaźnik mają jedynie (minimalnie) Białoruś oraz Serbia, a na świecie głównie państwa opierające swoją gospodarkę na wydobyciu ropy naftowej. Jest to wprawdzie nieco mniej, niż w 1989 r., ale nie świadczy to o gospodarczym cofnięciu się – to, że Serbia, Wenezuela czy Korea Północna mają wyższy (nieco) udział przemysłu w PKB nie oznacza ich wyższego rozwoju.
PKB Polski wynosił w 2017 ponad 526 mld dolarów i był ośmiokrotnie większy niż w 1990 r. (kiedy to wynosił ok. 66 mld dolarów w przeliczeniu na dolary z 2017 r.). Z uwzględnieniem siły nabywczej różnica była ok. pięciokrotna.
Z udziału przemysłu w PKB Polski wynika, że polski przemysł w 2017 r. wytworzył ponad trzykrotnie więcej niż cała polska gospodarka w 1990 r., a uwzględniając siłę nabywczą – prawie dwukrotnie więcej. Jeśli wziąć pod uwagę same tylko przedsiębiorstwa przemysłowe z kapitałem polskim, to biorąc pod uwagę ich udział w przychodach sektora przemysłowego ogółem i uwzględniając siłę nabywczą wytworzyły one w 2017 r. mniej więcej tyle, co cała polska gospodarka w 1990 r. – i oczywiście znacznie więcej (ponad dwukrotnie) tyle, co ówczesny przemysł.
Prawdą jest natomiast, że w polskim przemyśle pracuje dziś dużo mniej ludzi niż przed 1990 r., co świadczy jedynie o tym, jak niską wydajność miała praca zatrudnionych w nim w tamtych czasach. Zmieniła się też jego struktura – mniejszy udział ma np. górnictwo.
Nie jest owszem wykluczone, że zmarnowano potencjał niektórych przedsiębiorstw, a niektóre inne przy okazji transformacji zniszczono po to, by ktoś mógł sobie zarobić. Ale ogólnie polskiego przemysłu jak widać wcale nie „wygaszono”. Produkuje więcej, stanowi pokaźną część polskiej gospodarki i wcale w większości nie należy do obcych.

Jeszcze bardziej karać nienawistników?

czwartek, 17 stycznia, 2019

Ponad 70 osób – w tym były minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz, były europoseł Marek Migalski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr Cywiński oraz wielu dziennikarzy (ze szczególnym uwzględnieniem tych związanych z pismami „Liberté!” i „Więź”) – zaapelowało o „przyjęcie ustawy zapobiegającej i penalizującej mowę nienawiści w przestrzeni publicznej”, „wzorem innych krajów europejskich”.
Rozumiem, że dotychczasowe przepisy kodeksu karnego, penalizujące nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość (art. 256 kk), a także nawoływanie do popełnienia przestępstwa lub pochwalanie go (art. 255 kk) uważają oni za niewystarczające. Pytanie, co jeszcze w takim razie według nich miałoby być karane?
Z treści ich apelu tego nie można wywnioskować. Ale ja pamiętam rozmaite wcześniejsze pomysły rozszerzania zakresu przepisów karzących za „mowę nienawiści”. Na przykład w 2011 roku Stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita” proponowało karać za samo rozpowszechnianie informacji, które mogą doprowadzić do „szerzenia nienawiści lub pogardy na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną”. Czyli w zasadzie za informowanie o wszelkich negatywnych zjawiskach, bo przecież wielu ludzi za takie zjawiska obwinia różne kozły ofiarne – czy to Żydów, czy imigrantów, czy homoseksualistów, czy też Kościół i katolików i każda taka informacja może rozniecić wśród nich nienawiść. Nie mówiąc już o informowaniu o negatywnych zjawiskach, z którymi jakoś związane byłyby określone grupy np. etniczne czy religijne (np. zamachy dokonywane przez muzułmanów, kradzieże dokonywane przez Cyganów, zbrodniarze stalinowscy pochodzenia żydowskiego itp.).
A w 2012 roku posłowie Platformy Obywatelskiej zaproponowali karanie za nawoływanie do nienawiści z powodu m. in. przynależności politycznej. Czyli w praktyce nielegalna mogłaby okazać się jakakolwiek ostrzejsza krytyka polityków czy ugrupowań politycznych mająca na celu wzbudzenie do nich wrogości czy niechęci (bo to właśnie oznacza „nawoływanie do nienawiści”).
Oba projekty wtedy upadły, bo jednak politycy nie zdecydowali się na tak radykalne ograniczenie wolności słowa. Czy sygnatariuszom wymienionego wyżej apelu chodzi o to, by do nich wrócić?

„Sto razy Sierpem” już w sprzedaży

wtorek, 8 stycznia, 2019

Ebook z wyborem moich tekstów dostępny już w Ebookowie, a także w księgarniach Empik, ebookpoint, PWN, Gandalf i Legimi.