Archiwum z kwiecień, 2019

Ulepszanie polskiego „bonu oświatowego”

niedziela, 14 kwietnia, 2019

Niektórzy politycy i publicyści upatrują receptę na niedomagania polskiej oświaty w tzw. bonie edukacyjnym, to znaczy systemie, w którym kwota środków publicznych przypadających na danego ucznia przydzielana jest szkole, która zostanie wybrana dla niego przez rodziców / opiekunów (czy też jego samego, jeśli jest pełnoletni) – czy to publicznej, czy prywatnej. Zgodnie z tą koncepcją, państwo wyposaża uczniów w bony, którymi oni lub ich rodzice / opiekunowie płacą szkołom, a następnie wykupuje te bony od szkół. Szkoły prywatne mogą, choć nie muszą, żądać dodatkowego czesnego.
Według zwolenników tej koncepcji, spowodowałoby to realną konkurencję o uczniów między szkołami (również publicznymi i prywatnymi), co podniosłoby jakość kształcenia. Zwiększyłoby również swobodę wyboru szkół przez uczniów i ich rodziców lub opiekunów, ponieważ duża część (jeśli nie całość) czesnego w szkołach prywatnych byłaby pokrywana z „bonu”.
Taki system proponowali już wiele lat temu politycy AWS czy (początkowo) PO, teraz proponują go m. in. Jacek Wilk, Konrad Berkowicz czy Robert Gwiazdowski. Bon edukacyjny znajduje się również w programie Ruchu Narodowego. Z publicystów pomysł ten popierają np. Łukasz Adamski czy Bartosz Bartczak.
Mało kto jednak uzmysławia sobie, że taki system – choć bez fizycznych bonów – już, w większej części, od wielu lat w Polsce istnieje.
Subwencja oświatowa z budżetu państwa, którą otrzymują samorządy, jest ostatecznie rozdzielana w dotacjach na szkoły (publiczne i niepubliczne) proporcjonalnie do liczby uczniów. Publiczne i niepubliczne szkoły tego samego typu (np. podstawowe) na ucznia tego samego typu (np. nie niepełnosprawnego) dostają pośrednio z budżetu państwa tyle samo (nie dotyczy to szkół prowadzonych bezpośrednio przez państwo, ale ich nie jest dużo). Pieniądze z budżetu państwa więc „idą za uczniem” dokładnie tak jak w przypadku proponowanego „bonu edukacyjnego”.
Resztę dopłacają w przypadku szkół prywatnych rodzice uczniów w czesnym, a w przypadku szkół publicznych oraz niepublicznych należących do podmiotów będących własnością samorządów (np. samorządowych spółek) samorządy ze środków „własnych” (tzn. niepochodzących z subwencji oświatowej). Z „mapy wydatków państwa” za rok 2016 wynika, że wydatki samorządów na szkoły wynosiły ok. 63 mld zł. Subwencja oświatowa w tym samym roku wynosiła ok. 41,5 mld zł. Oznacza to, że subwencja oświatowa pokrywa średnio mniej więcej 2/3 kosztów funkcjonowania szkół i w tym zakresie funkcjonuje, można powiedzieć, „wirtualny bon oświatowy”.
Jednak „środki własne” przeznaczane na szkoły przez samorządy to też środki publiczne, pochodzące z podatków. Oznacza to, że szkoły publiczne (i niepubliczne będące własnością podmiotów samorządowych) otrzymują większe dofinansowanie ze środków publicznych niż prywatne. „Wirtualny bon” z założenia nie pokrywa (średnio) kosztów utrzymania szkół, więc czesne w szkołach prywatnych jest wyższe, niż gdyby mogło być w przypadku otrzymywania przez nich dofinansowania takiego, jakie otrzymują szkoły publiczne i niepubliczne samorządowe. Rodzice posyłający dziecko do szkoły prywatnej i tak muszą dopłacać w podatkach do szkół publicznych, będąc jednocześnie zmuszonymi płacić to samo w czesnym. W efekcie konkurencja jest zaburzona, wielu ludzi nie stać na płacenie wysokiego (zwykle kilkaset złotych miesięcznie lub więcej) czesnego, a szkoła prywatna musi zaoferować różnicę w jakości kształcenia wycenianą przez „klienta” na co najmniej wartość tego czesnego.
Tak naprawdę realizacja postulatu wprowadzenia „bonu edukacyjnego” sprowadzałaby się w tej sytuacji do przeznaczenia dla szkół prywatnych dodatkowych środków publicznych w wysokości równej tym, jakie dodatkowo poza subwencją oświatową otrzymują obecnie szkoły publiczne oraz niepubliczne należące do podmiotów samorządowych – bądź też „obcięcia” tych dodatkowych środków tym ostatnim. To drugie rozwiązanie oznaczałoby zmuszenie do płacenia dość wysokiego czesnego również w szkołach publicznych i (pomijając niezgodność z obecną Konstytucją) byłoby, w warunkach obowiązku szkolnego, dodatkowym podatkiem narzuconym na rodziny uczniów. Nieakceptowalność społeczna tego rozwiązania jest raczej oczywista. Praktycznie pozostaje więc rozwiązanie pierwsze, które można zrealizować albo ze środków samorządowych (pozostawiając samorządom wolną rękę bądź im to nakazując – należy tu jednak zwrócić uwagę, że zmuszenie samorządów do równego dotowania uczniów we wszystkich szkołach ze środków własnych naruszałoby ich autonomię i mogłoby być uznane za niekonstytucyjne), albo ze środków budżetu państwa. W tym drugim przypadku nie można jednak faworyzować szkół prywatnych (tzn. doprowadzić do sytuacji, w której podobna kwota dofinansowania na ucznia w przypadku szkoły prywatnej pokrywana jest w całości ze środków budżetu państwa, a w przypadku szkoły samorządowej częściowo ze środków budżetu państwa, a częściowo ze środków samorządu). Oznacza to, że subwencja oświatowa musiałaby być zwiększona nie tylko o dodatkowe środki dla szkół prywatnych, ale i o te środki, które obecnie na szkoły przeznaczają samorządy – łącznie o jakieś dwadzieścia kilka miliardów złotych. Jeżeli nie chce się zwiększać deficytu budżetowego ani zwiększać podatków, to środki te trzeba byłoby komuś zabrać – samorządom (które nie będą już musiały dopłacać ze środków własnych do szkół) lub innym dziedzinom finansowanym z budżetu centralnego. Okazuje się więc, że wprowadzenie pełnego „bonu edukacyjnego” wymagałoby zarazem reform w dziedzinie finansów publicznych.
Pytanie też, czemu równemu finansowaniu ze środków publicznych nie miałaby podlegać również edukacja domowa? Obecnie jest ona dozwolona i traktowana jako szczególny przypadek edukacji szkolnej (za zezwoleniem dyrektora szkoły), a dofinansowanie otrzymuje szkoła, do której formalnie jest zapisany uczeń, a nie jego rodzice / opiekunowie na zakup podręczników lub pomocy edukacyjnych czy zatrudnianie nauczycieli / korepetytorów. Jeżeli edukacja domowa ma być realną alternatywą dla edukacji szkolnej, to dofinansowanie z subwencji oświatowej / „bonu” powinno być przeznaczane na faktyczne koszty kształcenia ucznia w domu.
Należy w końcu zauważyć, że konkurencja między szkołami nie będzie pełną konkurencją nawet w przypadku równego finansowania szkół publicznych i prywatnych ze środków publicznych, dopóki będą musiały one realizować podobny, narzucany przez państwo program. Owszem, szkoły mają w tym zakresie pewną autonomię, ale jednak podstawa programowa obowiązuje wszystkie. „Poluzowanie” podstawy programowej lub całkowite odejście do niej na rzecz swobodnego ustalania programu przez same szkoły pozwoliłoby na większe dopasowanie oferty edukacyjnej do zapotrzebowania i predyspozycji uczniów, i wprowadziło rynkową konkurencję również na poziomie programowym. Jeśli „bon” (fizyczny czy wirtualny) ma spełniać swoją funkcję, to powinien służyć finansowaniu każdej edukacji wybranej przez ucznia czy jego rodziców, a nie tylko tej wg ścisłych wytycznych urzędników.

Rafał Ziemkiewicz i taksówkarstwo

sobota, 13 kwietnia, 2019

„To nie jest wolny rynek, że sprowadza się człowieka z Pakistanu, który nie wiadomo, czy w ogóle ma jakieś prawo jazdy” – stwierdził publicysta Rafał Ziemkiewicz, wyśmiewając w telewizyjnym studio ludzi, którzy postanowili na ulicy zaprotestować przeciwko taksówkarstwu. Taksówkarstwu – to znaczy lobby taksówkarskich związkowców, domagających się już nie tylko wprowadzenia licencji na działalność Ubera i podobnych mu firm w celu zrównania warunków konkurencji, ale – w obliczu rządowego projektu ustawy te warunki w jakiś sposób zrównującego – natychmiastowego zablokowania dostępu do internetowych aplikacji tych firm oraz utrzymania egzaminów z topografii dla taksówkarzy (które ten projekt likwiduje, z słusznym uzasadnieniem, że „zniesienie obowiązkowych szkoleń i egzaminów ułatwi zainteresowanym podmiotom dostęp do zawodu taksówkarza”). Padły też słowa o zagranicznych korporacjach „wyciskających z Polski ogromną kasę”.
Otóż, panie Ziemkiewicz, wolny rynek jest właśnie wtedy, gdy konsumentowi wolno kupić towar lub usługę – w tym przypadku przewóz i ewentualnie pośrednictwo w jego uzyskaniu – od kogo chce: czy to Polaka, czy Pakistańczyka, czy korporacji polskiej, czy zagranicznej, bez konieczności uzyskiwania przez oferującego ten towar i usługę specjalnego pozwolenia od państwa. Jeśli nie wolno, to rynek – czyli przestrzeń zawierania umów sprzedaży i wymiany między ludźmi – nie jest wolny.
Prawo jazdy nie ma tu nic do rzeczy, bo prawo jazdy jest ogólnym wymogiem dotyczącym kierujących pojazdami na drogach publicznych, a nie świadczenia usługi przewozu. I taki Uber wymaga od swoich kierowców posiadania prawa jazdy, i to ważnego minimum od roku (a także – swoją drogą – zaświadczenia o niekaralności, co jest wymogiem bardziej restrykcyjnym niż wymóg na licencję taksówkarską, gdzie wymaga się jedynie, by taksówkarze nie byli skazani za przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu oraz przeciwko wolności seksualnej i obyczajności – jak widać państwowa licencja nie zabezpiecza przed tym, że za kierownicą taksówki nie będzie siedział skazany złodziej).
Zagraniczne korporacje, takie jak Uber czy Taxify, tworzą w tym przypadku w Polsce dodatkowe bogactwo, oferując usługi łączenia potencjalnych przewoźników i klientów. Klienci płacą im za wymierną korzyść w postaci tańszego lub lepszej jakości (np. z koniecznością krótszego czekania) przejazdu, a wielu kierowców może dzięki nim zarabiać, mając dostęp do zleceń. Zresztą, są już na rynku ich polskie odpowiedniki – takie jak EkoTaxi czy Number One. I taksówkarstwo domaga się zablokowania dostępu również do ich aplikacji. Żeby ludzie nie mogli zamawiać przewozów przez Internet i byli skazani na taksówkarstwo. Które wtedy będzie mogło narzucić wyższą cenę, od czasu do czasu oszukać (bo żadna aplikacja nie pokaże najkrótszej drogi i nie oszacuje ceny), kazać klientowi poczekać, lub w ogóle do niego nie przyjechać (jak mi zdarzyło się w noc sylwestrową z 2016 na 2017 r.) i nie ponieść tego konsekwencji.
Taksówkarstwo chce rękami władzy państwowej odciąć Polaków od bogactwa tworzonego dzięki technologii, przez przedsiębiorców tak zagranicznych, jak i polskich. Ograniczyć im dostęp do lepszych z ich punktu widzenia usług. A innym Polakom chce utrudnić zarabianie, tak by więcej zarabiało samo taksówkarstwo.
Rafał Ziemkiewicz, stając po stronie taksówkarstwa, opowiedział się jednoznacznie nie tylko przeciw wolnemu rynkowi, ale i przeciwko interesom milionów Polaków. Milionów, bo sam Uber już ponad rok temu miał półtora miliona użytkowników w Polsce. A jeszcze jest Taxify, Mytaxi, EkoTaxi…
Wyszedł po prostu na zamordystę ukrywającego się pod nacjonalistycznymi sloganami i udającego dalej wolnorynkowca, którym kiedyś może i był.

Całkowita delegalizacja Ubera i BlaBlaCara?

czwartek, 4 kwietnia, 2019

Rząd przyjął projekt zmiany ustawy o transporcie drogowym oraz niektórych innych ustaw, mający uregulować działalność Ubera i podobnych mu firm w Polsce. Wprowadzono pojęcie „pośrednictwa przy przewozie osób” („działalność gospodarcza polegająca na przekazywaniu zleceń przewozu osób samochodem osobowym, pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu powyżej 7 i nie więcej niż 9 osób łącznie z kierowcą lub taksówką oraz:
a) zawieraniu umowy przewozu w imieniu klienta lub przedsiębiorcy
wykonującego przewóz osób lub
b) pobieraniu opłaty za przewóz osób, lub
c) umożliwianiu zawarcia umowy przewozu lub umożliwianiu uregulowania opłaty za przewóz osób
– samochodem osobowym, pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu powyżej 7 i nie więcej niż 9 osób łącznie z kierowcą lub taksówką za pośrednictwem dostarczonych lub udostępnionych do tych celów środków komunikacji elektronicznej, domen internetowych, aplikacji mobilnych, programów komputerowych, systemów teleinformatycznych lub innych środków przekazu informacji”), które będzie wymagało uzyskania licencji i spełnienia określonych wymogów (m. in. wpisu do polskiego CEIDG lub KRS, prowadzenia rejestru zleceń oraz obowiązku zlecania przewozu osób wyłącznie przedsiębiorcom posiadającym odpowiednią licencję). Wygląda więc na to, że kierowcy Ubera będą musieli prowadzić zarejestrowaną działalność gospodarczą, a Uber będzie musiał prowadzić działalność w Polsce przez polską spółkę-córkę. I nadal będzie można korzystać z usług Ubera.
Ale czy aby na pewno?
Bo oto projekt wprowadza do ustawy o transporcie drogowym artykuł 5e:
„Zabrania się prowadzenia pośrednictwa przy przewozie osób w przewozach okazjonalnych wykonywanych pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 7 osób łącznie z kierowcą”.
Zgodnie z definicją w ww. ustawie, „przewóz okazjonalny” to „przewóz osób, który nie stanowi przewozu regularnego, przewozu regularnego specjalnego albo przewozu wahadłowego”. Czyli wszelki przewóz osób, który nie jest przewozem osób w określonych odstępach czasu i określonymi trasami lub wielokrotnym przewozem zorganizowanych grup tam i z powrotem. Nie ma wyjątku wyłączającego spod tego pojęcia przewozy taksówką czy tym bardziej przewozy osób przez kierowców Ubera. (Choć w samej ustawie stosowane jest ono niekonsekwentnie, np. w art. 18, ust. 5 zdaje się ono być ono rozumiane jako coś różnego od przewozu taksówką).
Żeby nie było wątpliwości – samochód osobowy jest jak najbardziej pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu nie więcej niż 7 osób łącznie z kierowcą.
Tak więc wychodzi na to, że wszelkie pośrednictwo przy przewozach osób taksówkami lub o podobnym charakterze – nieregularnych – ma być po prostu zabronione. W tym Uber.
I nie tylko Uber, bo np. BlaBlaCar też można podciągnąć pod wyżej wymienioną definicję pośrednictwa przy przewozie osób. Bo przekazuje zlecenia przewozu i umożliwia zawarcie umowy przewozu samochodem osobowym, za pośrednictwem środków komunikacji elektronicznej. Kierowcy składają na ich stronie oferty przewozu i potencjalni pasażerowie mogą za pośrednictwem tej strony się z nimi skontaktować i zawrzeć umowę. To, że nie są to umowy o charakterze komercyjnym (od pasażera można żądać jedynie partycypacji w kosztach) nie ma tu znaczenia, bo sam BlaBlaCar prowadzi działalność gospodarczą i zarabia.
Tak, że nawet, jeśli zamiarem autorów projektu nie jest pełna delegalizacja Ubera i przewozy świadczone przez przedsiębiorców mających licencję na przewóz osób taksówką lub samochodem osobowym w trakcie prac w Sejmie wyjmie się spod pojęcia „przewozów okazjonalnych”, to nadal będzie groziła delegalizacja BlaBlaCara.
A przecież można prościej – znieść licencje na przewóz osób taksówką, samochodem osobowym i pojazdem samochodowym przeznaczonym konstrukcyjnie do przewozu 9 osób. I nie wprowadzać licencji na pośrednictwo.
No ale to nie jest w interesie urzędników ani taksówkarzy.

Jakub Bierzyński mija się z prawdą

wtorek, 2 kwietnia, 2019

Jakub Bierzyński, doradca Roberta Biedronia i prezes domu mediowego OMD – stwierdził, że dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym (popularnie zwana „ACTA2”) nie tylko nie nakazuje cenzury w portalach społecznościowych (jak twierdzą jej przeciwnicy, m. in. ja), ale wręcz przed nią chroni. „Pozbawia platformy prawa do cenzury”napisał na Twitterze, a w opinii zamieszczonej na wp.pl wyjaśnił dlaczego. Otóż jego zdaniem wynika to z art. 17, pkt 7 dyrektywy:
„Współpraca między dostawcami usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi nie może prowadzić do uniemożliwiania dostępności utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez użytkowników, które nie naruszają prawa autorskiego i praw pokrewnych”.
Niestety, nie wynika.
Bo z tego, że „do uniemożliwiania dostępności utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez użytkowników, które nie naruszają prawa autorskiego i praw pokrewnych” nie może prowadzić „współpraca między dostawcami usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi” nie wynika, że „dostawcy usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi” nie mogą uniemożliwiać tej dostępności na własną rękę, z powodów zupełnie niezwiązanych z prawem autorskich (np. dlatego, że treści te naruszają ich wewnętrzny regulamin).
Ten punkt mówi tylko tyle, że działania podjęte przez tych dostawców (np. Facebooka) w ramach współpracy z „podmiotami uprawnionymi” (właścicielami praw autorskich lub organizacjami zbiorowego zarządzania takimi prawami, np. ZAiKS) – wymagane przez dyrektywę! – nie mogą skutkować blokowaniem dostępności treści, które praw autorskich nie naruszają. Czyli Facebook blokując (zgodnie z nakazem dyrektywy – art. 17, pkt 4 b i c) treści objęte prawem autorskim, na które nie wykupił licencji nie może tego zrobić w sposób blokujący również inne treści, które niczyich praw autorskich nie naruszają – na przykład zbiorowo usuwając wszystkie zdjęcia w albumie, który zamieścił użytkownik, jeśli prawa autorskie narusza tylko jedno z nich.
Ten punkt natomiast nie mówi nic o tym, czy Facebook może bądź nie usuwać treści niezgodne z jego wewnętrzną polityką – np. przedstawiające „mowę nienawiści”, „nadmierną przemoc” czy „nacechowane seksualnie”. Bo to robi Facebook z własnej inicjatywy, a nie w wyniku współpracy z „podmiotami uprawnionymi” w rozumieniu dyrektywy. Dyrektywa w ogóle nie zajmuje się kwestiami innymi niż prawa autorskie i pokrewne. Tak więc zablokowanie profilu np. Jacka Międlara dlatego, że Facebook (czy Youtube) uzna, że zamieszczone na nim treści to „mowa nienawiści” nadal będzie możliwe, wbrew temu co w swoim tekście napisał p. Bierzyński.
Okazuje się więc, że Robert Biedroń ma doradcę, który albo nie potrafi czytać ze zrozumieniem, albo świadomie manipuluje – zarzucając jednocześnie manipulację przeciwnikom „ACTA2”.
I jakoś wiedząc o tym, że p. Bierzyński jest wytrawnym specjalistą od marketingu, trudniej jest mi uwierzyć w to pierwsze…
(Co istotne, art. 17 pkt. 7 dyrektywy wcale nie zapobiegnie też do końca blokowaniu treści nienaruszających prawa autorskiego w wyniku filtrowania narzuconego samą dyrektywą. Bo takie coś będzie zdarzało się omyłkowo. Do sprawdzania, czy treści zamieszczane przez użytkowników nie naruszają czyichś praw autorskich będą musiało być wykorzystane oprogramowanie – nie jest możliwe, by ludzie sprawdzali miliardy wpisów, komentarzy, zdjęć i filmów dziennie – i nie ma mocnych, by to oprogramowanie się tu nie myliło, tak jak myli się obecnie Content ID na Youtube. Oczywiście będzie tu droga odwoławcza, co zresztą p. Bierzyński z triumfem w swoim tekście zauważył i uznał za dowód na to, że wcale nie jest prawdą, iż w wyniku dyrektywy „automaty zablokują ludzi”. Ale co z tego, skoro na rozpatrzenie odwołania przez człowieka trzeba będzie czekać – może i kilka albo kilkanaście dni (dyrektywa nakazuje rozpatrywać takie skargi „bez zbędnej zwłoki”, co tak naprawdę nie oznacza konkretnie nic)? Wpis na Twitterze czy Facebooku często ma sens w danym momencie, a po kilku czy kilkunastu dniach się dezaktualizuje. A na samo złożenie skargi też trzeba poświęcić czas. Z punktu widzenia użytkownika możliwość przywrócenia zamieszczonych przez niego treści po złożeniu skargi i odczekaniu jakiegoś czasu niewiele różni się od zablokowania ich na stałe i bardzo obniża atrakcyjność usługi).