Archiwum z lipiec, 2019

Nienawiść, przywileje i wolność słowa

czwartek, 25 lipca, 2019

Europosłanka Sylwia Spurek z partii Wiosna domaga się „wpisania do kodeksu karnego przestępstw z nienawiści wobec LGBTI”. Bo jej zdaniem chuligański atak na Marsz Równości w Białymstoku to nie incydent, a norma.
Moim zdaniem to (jeszcze?) nie jest norma. Bo wiele innych „marszów równości” w różnych miastach, mimo iż spotykało się z protestami różnych grup, przeszło spokojnie i nie było obiektem ataków. No, ale nawet jakby była to norma, to remedium na to jest po prostu konsekwentne zwalczanie fizycznej agresji. Bez względu na to, czym motywowanej. Przekładając to na prawo karne – ostrzejsze kary oraz zasądzanie większego zadośćuczynienia finansowego dla ofiar pobicia czy spowodowania uszczerbku na zdrowiu. Do tego nie trzeba tworzyć w kodeksie karnym specjalnej kategorii „przestępstw z nienawiści wobec LGBTI” i drażnić ludzi stwarzaniem wrażenia, że tworzy się kolejną kategorię uprzywilejowanych cieszących się specjalną ochroną.
W szczególności remedium na to nie jest rozszerzanie zakresu wspomnianego przez panią Spurek art. 256 kk, przewidującego karalność „nawoływania do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość” na „nawoływanie do nienawiści” na tle różnic w skłonnościach seksualnych (?) czy też „wobec LGBTI”. Jeśli ktoś myśli, że spowoduje to ograniczenie nienawiści do takich osób, uzewnętrzniającej się czasami w fizycznej przemocy, to się grubo myli. Zamykanie ust nienawistnikom nie spowoduje, że będą nienawidzić mniej i będą mniej skłonni do przemocy – w Unii Europejskiej, gdzie powszechnie karane jest „nawoływanie do nienawiści” wobec różnych grup liczba aktów przemocy wzrasta, a w USA, gdzie kar za coś takiego nie ma maleje (i liczba rasistowskich przestępstw w samych Niemczech i Holandii jest większa niż ogólna liczba „przestępstw z nienawiści” w USA). Spowoduje jedynie, że odczują to – i słusznie – jako zamykanie przemocą ust i ograniczanie wolności słowa, co ich jeszcze bardziej rozjuszy. I tak, faktycznie będzie to ograniczanie wolności słowa. Chrześcijański fundamentalista, przytaczający fragmenty Biblii potępiające homoseksualistów będzie mógł być już nie tylko zwolniony z pracy przez pracodawcę, który akurat tego nie lubi, ale wsadzony do więzienia. Za coś, w co – niezależnie od tego, jak komuś może się to wydawać nienawistne – być może naprawdę szczerze wierzy. Choćby nikomu nie chciał wyrządzić fizycznej krzywdy. Ale ryzyko oskarżenia i skazania będzie grozić też choćby ludziom wystarczająco dosadnie krytykującym np. w Internecie „parady równości”, udział transseksualistów w zawodach sportowych kobiet czy adoptowanie dzieci przez homoseksualistów – a może nawet tym nazywającym Annę Grodzką Krzysztofem Bęgowskim? Pojęcie „nawoływania do nienawiści” nie jest ostre i łatwo może być rozciągnięte poza granice, które sobie dzisiaj wyobrażamy.
Wspomnę tu, że europosłanka Spurek powtórzyła jedynie postulat od dawna figurujący wśród postulatów Parady Równości – tej warszawskiej i tej białostockiej: „Żądamy regulacji prawnych w sprawie przestępstw motywowanych nienawiścią i nienawiści wobec osób LGBTQ. Postulujemy rozszerzenie przepisów dotyczących mowy nienawiści o kwestie dotyczące tożsamości płciowej i orientacji seksualnej oraz skuteczne egzekwowanie już istniejących regulacji”. Jak widać, postulat ten nie pojawił się jako reakcja na ataki chuliganów w Białymstoku. I, choć nie powiem, że ataki chuliganów pojawiły się w odpowiedzi na ten postulat – bo doskonale zdaję sobie sprawę, że pewne grupy nienawidzą „LGBT” po prostu za to, kim ci są – to jednak takie żądanie wpisuje się w narrację o „homoterrorze” i cenzurze jakie wedle niektórych mają zaprowadzić „ideolodzy LGBT”, gdy już dojdą do władzy. I jakaś część ludzi, którym osoby homo i trans inaczej byłyby obojętne, zaczyna się ich bać.
Na koniec jeszcze jedno. Mecenas Nikodem Bernaciak z Ordo Iuris, komentując wypowiedź pani Spurek, słusznie zauważył, że „polski kodeks karny już obecnie chroni przed zniewagą w artykule 216. Chroni także przed nawoływaniem do popełnienia przestępstwa także wobec osób z dowolnego środowiska w artykule 255” i że nie ma w związku z tym potrzeby wprowadzania dodatkowych przepisów. Zgadzam się z tym, pójdę jednak dalej. Nie tylko nie należy karać specjalnie za przestępstwa wobec osób LGBTI, ale należy również znieść przepisy przewidujące specjalne traktowanie przestępstw z nienawiści na tle przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, wyznaniowej lub z powodu bezwyznaniowości, w pierwszym rzędzie karalność „nawoływania do nienawiści” na tym tle. Mówię całkiem serio. Równość wobec prawa – surowo karana powinna być przemoc z dowolnego powodu, a nie tylko na tle wybranej nienawiści – i wolność słowa, a dosadna krytyka czy nawet irracjonalna słowna nienawiść bez obawy o konsekwencje karne tak samo jak homoseksualistów ma prawo dotyczyć też np. katolików czy Polaków. Oczywiście z prawem do odpowiedzenia tym samym. Człowiek ma prawo myśleć co chce, mówić co chce, pisać co chce – tak, jak napisał Aleister Crowley.

Kosztowne obietnice Schetyny

niedziela, 14 lipca, 2019

Grzegorz Schetyna naobiecywał, a teraz zobaczmy, ile to by kosztowało.
1. Wyeliminowanie węgla w energetyce do 2040 r. – propozycja bardzo podobna do tego, co obiecywał wcześniej Robert Biedroń i jego Wiosna – niemal 22 mld zł rocznie w przypadku, jeśli elektrownie węglowe będą zastępowane elektrowniami wiatrowymi (potrzeba w tym przypadku ok. 67 GW mocy – szczegółowe wyliczenia w analizie programu Wiosny – koszt 1 MW to ok. 6 mln zł czyli łącznie 402 mld zł, do tego ok. 15 mld zł na likwidację elektrowni i elektrociepłowni węglowych, łącznie 417 mld przez 20 lat). W przypadku chęci zastąpienia węgla energią jądrową wyjdzie jeszcze drożej, bo tu koszt 1 MW to ok. 15 mln zł.
2. Wzrost dochodu na rękę zarabiających płacę minimalną o 600 zł miesięcznie – ponad 12 mld zł rocznie. Wynagrodzenie minimalne w Polsce zarabia 13,7% pracowników (str. 23), a pracowników najemnych w Polsce jest ok. 13 mln (dane na koniec ub. r.).
3. Premia od państwa „za aktywność i za pracę” dla zarabiających mniej niż 4,5 tys. zł brutto – trudno dokładnie policzyć, bo Schetyna nie podał, ile ma wynosić, ale przyjmując, że byłoby to średnio 100 zł miesięcznie, to koszt wyniósłby tu ok. 7,7 mld zł rocznie (4,5 tys. zł brutto to mniej więcej mediana dochodów w Polsce, pracujących w Polsce było pod koniec 2018 r. ok. 16,4 mln, a więc mniej niż 4,5 tys. brutto zarabia ok. 8,2 mln. Odejmując tych z płacą minimalną – policzonych już wyżej osobno – otrzymujemy ok. 6,4 mln uprawnionych do „premii”). Jeśli „premia” ma wynosić więcej, to koszt oczywiście będzie wyższy. (Edit: z dalszych informacji wydaje się wynikać, że „premia” ta z jednej strony ma być ograniczona do osób zatrudnionych na umowie o pracę, ale z drugiej wynosić średnio w okolicach 200-300 zł, więc koszty byłyby raczej bliższe 15-20 mld).
4. Podwyżki dla nauczycieli – Schetyna nie powiedział o ile, ale jeśli byłyby to takie podwyżki, jakich żądał ZNP, to będzie to ok. 10 mld rocznie.
Kosztu realizacji skrócenia kolejek do lekarza do 21 dni i kolejek na SOR do 60 minut oraz zwiększenia wyleczalności raka do poziomu Europy Zachodniej nie podejmę się nawet szacować, bo to bardziej tzw. obiecanki-cacanki. W każdym razie wymagałoby to zatrudnienia dziesiątek, a może setek tysięcy dodatkowych lekarzy, oczywiście z dużo wyższymi zarobkami niż obecnie, bo inaczej nie zgodzą się pracować w publicznej „służbie zdrowia”. Czyli kolejne co najmniej kilkanaście miliardów rocznie.
No i to wszystko oczywiście przy utrzymaniu wszystkich wydatków socjalnych wprowadzonych przez PiS – „trzynastej emerytury” (Schetyna wprost zapowiedział jej utrzymanie) czy programu 500+ (tego tematu nie poruszył, ale przecież posłowie PO głosowali za rozszerzeniem tego programu na pierwsze dziecko i była to zresztą obietnica PO.
Obietnic cięć jakichkolwiek wydatków publicznych – brak.
W przypadku wygrania wyborów przez PO te kilkadziesiąt dodatkowych miliardów będzie musiało być zatem pokryte z większych podatków lub ze zwiększonego deficytu – który ostatecznie też będzie musiał być pokryty albo z większych podatków, albo przez zwiększoną inflację. Zapłacimy za to wszyscy, choć niektóre grupy – takie jak zarabiający poniżej mediany czy nauczyciele – mogą (choć nie muszą) ostatecznie wyjść na plus.
Ale ja nie zaliczam się do żadnej z tych grup, więc to, co obiecuje PO jest dla mnie jeszcze bardziej zniechęcające niż to, co robi PiS. I nie zmieni tego obietnica przywrócenia handlu w niedziele.

Federalizm i autonomia: polska tradycja

sobota, 6 lipca, 2019

„Polska ze względu na swoje tradycje historyczne, ze względu na swoje położenie geopolityczne, także ze względu na swoją konstytucję jest i pozostanie państwem unitarnym”powiedział wicepremier Jarosław Gowin na konwencji PiS w Katowicach. Dodał też, że propozycje federalizacji „są zabójczo niebezpieczne dla Polski”.
Pan Gowin najwyraźniej słabo zna historię. Przez ponad 200 lat Polska wraz z Wielkim Księstwem Litewskim tworzyła (jedno z pierwszych w Europie) państwo federalne – Rzeczpospolitą – z jednym królem i sejmem, ale z dwoma rządami, armiami i strukturami sądowniczymi. Przy czym poszczególne ziemie miały autonomię znacznie większą niż obecnie, np. przez pewien okres o podatkach, zaciągu żołnierzy i organizowaniu pospolitego ruszenia decydowały w praktyce sejmiki ziemskie, specjalną autonomię w różnym stopniu miały także niektóre miasta (np. Gdańsk), Księstwo Kurlandii (lenno Rzeczypospolitej jako całości), Prusy Książęce (lenno Polski), biskupie Księstwo Warmińskie, Księstwo Inflanckie (wspólne województwo Rzeczypospolitej), powiat piltyński, a także Żydzi, zorganizowani we własne gminy (kahały), rządzące się własnymi prawami i wysyłające przedstawicieli na tzw. Sejm Czterech Ziem. Istniejące do 1790 r. Księstwo Siewierskie pod władzą kolejnych biskupów krakowskich było natomiast nie tylko faktycznie, ale i formalnie państwem niezależnym od Rzeczypospolitej, choć jego władcy zasiadali w jej senacie i byli na stanowisko biskupa krakowskiego zatwierdzani przez polskiego króla.
W 1658 roku podjęto nawet próbę przekształcenia tej federacji w federację trójczłonową – miało zostać wyodrębnione osobne Księstwo Ruskie, do czego ostatecznie jednak nie doszło. Być może właśnie fakt, że nie zrobiono tego wcześniej, zaważył na tym, że Rzeczpospolita ostatecznie została wymazana z mapy świata. Bo Kozacy nie mając autonomii zażądali pełnej niezależności, doprowadziło to do wojen, zagarnięcia części Ukrainy przez rosnącą w potęgę Rosję i ogólnego osłabienia państwa.
Wcześniej Polska też nie była państwem całkiem unitarnym, bo autonomię miały np. Prusy Królewskie jako całość czy Mazowsze (jako osobne księstwo pozostające w zależności lennej od króla Polski aż do 1526 r.). O okresie rozbicia dzielnicowego nie wspomnę.
A później? II Rzeczpospolita była już państwem unitarnym, ale specjalną autonomią cieszyła się przyłączona do Polski w 1922 r. część Górnego Śląska – województwo śląskie, z własną „konstytucją” (Statutem Organicznym), sejmem i skarbem. Przyznano ją już w 1919 r. właśnie po to, by skłonić Ślązaków za opowiedzeniem się za przyłączeniem do Polski. A zniesiono formalnie dopiero w 1945 r. ustawą komunistycznej Krajowej Rady Narodowej, niezgodną z ówczesnym porządkiem konstytucyjnym.
Co do położenia, to warto wspomnieć, że akurat w Europie Środkowej federalizm jest dość popularny – obecnie państwami federalnymi są Niemcy (z długą tradycją federalizmu sięgającą czasów Świętego Cesarstwa Rzymskiego) i Austria, a do 1992 r. takim państwem była też Czechosłowacja. Państwem federalnym jest też Rosja, z którą Polska ma kawałek wspólnej granicy. I jakoś nikomu nie grożą tam z tego powodu żadne zabójcze niebezpieczeństwa. Czechy i Słowacja, zamieszkałe przez dwa narody o odmiennej historii i mówiące różnymi językami, rozstały się pokojowo i prosperują nie gorzej niż Polska. Na rozpad Niemiec, Austrii czy Rosji nic nie wskazuje. A gdyby nawet np. Bawaria czy inne landy odłączyły się od Niemiec, to co takiego zabójczo niebezpiecznego by się stało?
Jeśli federalizm jest zabójczo niebezpieczny, to dla polityków kierujących rządem centralnym. Bo ogranicza ich władzę. Zrozumiałe więc, że politycy PiS go nie chcą w sytuacji, gdy połową województw rządzi opozycja. Ale z tego samego powodu nie będą go realnie chcieli i politycy obecnych głównych partii opozycyjnych. Cokolwiek mówią. Gdy przez wiele lat rządzili, to przecież nie wprowadzili żadnej decentralizacji ani tym bardziej ustroju federalnego. Wicepremier Gowin i jego koalicyjni koledzy mogą spać spokojnie.