Archiwum z wrzesień, 2020

Biznesowi w sieci też grozi cenzura

środa, 30 września, 2020

Po projekcie zmiany ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa pojawił się kolejny projekt umożliwiający urzędnikom cenzurę Internetu. W ustawie o ochronie konkurencji i konsumentów mają pojawić się przepisy umożliwiające Prezesowi UOKiK wydawanie decyzji nakazujących przedsiębiorcom, wobec których wszczęto postępowanie w sprawie praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów:
– zamieszczenie ostrzeżenia dla konsumentów wchodzących na „interfejs internetowy”,
– usunięcie treści, ograniczenie dostępu lub wyłączenie „interfejsu internetowego”,
– usunięcie domeny internetowej.
Zgodnie z już obowiązującymi przepisami, decyzji takiej może zostać nadany rygor natychmiastowej wykonalności, przed jej wydaniem stronie nie przysługuje prawo do wypowiedzenia się co do zebranych dowodów i materiałów oraz zgłoszonych żądań, o którym mowa w art. 10 kodeksu postępowania administracyjnego, a za każdy dzień opóźnienia w jej wykonaniu może być nałożona kara pieniężna w wysokości do 10000 euro. A jeśli właściciel czy prezes nie wykonają tej decyzji, nawet nieumyślnie, to mogą zostać osobiście obciążeni karą w wysokości do pięćdziesięciokrotności przeciętnego wynagrodzenia.
Owszem, od decyzji takiej będzie można się standardowo odwołać do sądu ochrony konkurencji i konsumentów. Ale na przekazanie akt sprawy do sądu Prezes UOKiK ma trzy miesiące, a odwołanie nie wstrzymuje wykonania decyzji.
Dodatkowo, jeśli zostanie wydana decyzja o usunięciu domeny internetowej, to „przedsiębiorcy telekomunikacyjni świadczący usługi dostępu do sieci Internet” będą mieli obowiązek uniemożliwić, poprzez odpowiednie wpisy w DNS, dostęp do stron internetowych wykorzystujących jej nazwę oraz przekierować ruch do nich do strony internetowej prowadzonej przez Prezesa UOKiK – rozwiązanie stosowane już w przypadku domen służących do nielegalnego hazardu.
Projekt ten uzasadnia się koniecznością wdrożenia uchwalonego jeszcze w 2017 r. unijnego rozporządzenia nr 2017/2394 w sprawie współpracy między organami krajowymi odpowiedzialnymi za egzekwowanie przepisów prawa w zakresie ochrony konsumentów. Tyle, że to rozporządzenie po pierwsze zezwala, by takie decyzje były wykonywane „poprzez wniesienie powództwa do sądów właściwych o wydanie niezbędnego orzeczenia” (a niekoniecznie przez organ administracyjny), a po drugie pod pojęciem „usunięcie nazwy domenowej” rozumie się w nim usunięcie wpisu przez rejestr domen lub rejestratora (registrar), a nie „usunięcie domeny” przez jej właściciela prowadzącego w niej np. sklep internetowy czy tym bardziej dodanie wpisów przekierowujących ruch do tej domeny przez każdego dostawcę dostępu do Internetu posiadającego serwery DNS. Podobnie nakazanie „wyłączenia interfejsu internetowego” (czyli usunięcia całej strony np. sklepu internetowego) może zostać zgodnie z tym rozporządzeniem wydane jedynie dostawcy usług hostingowych, a nie samemu przedsiębiorcy prowadzącemu sklep.
Danie takich cenzorskich uprawnień organowi administracyjnemu grozi tym, że pojedynczą decyzją urzędnika będzie można zablokować na co najmniej kilka miesięcy każdy internetowy biznes. Bo postępowanie w sprawie praktyk naruszających zbiorowe interesy konsumentów można wszcząć wobec każdego. Wystarczy sam zarzut, że ktoś np. nie udziela konsumentom rzetelnej, prawdziwej i pełnej informacji. Albo stosuje „nieuczciwe praktyki rynkowe”.
Unijne rozporządzenie zezwala, by decydowały o tym sądy i nie przewiduje „rejestru domen niedozwolonych” z nakazywaniem dostawcom Internetu blokowania i przekierowywania ruchu. W 2018 r. rząd już raz pod naciskiem internautów zapowiedział wycofanie się z pomysłu tworzenia takiego rejestru przez Prezesa UOKiK. A prezydent Duda przed ostatnimi wyborami podpisał „Kartę Wolności w Sieci” zawierającą m. in. „sprzeciw wobec filtrowania i monitorowania treści w Internecie”.
Ale jak widać, parcie w kierunku cenzurowania Internetu w rządzie jest ciągłe. Tak było za czasów Donalda Tuska, tak jest i teraz.

Kolejne zagrożenie cenzurą Internetu

poniedziałek, 21 września, 2020

Rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa oraz ustawy – Prawo zamówień publicznych przewiduje możliwość wydawania przez Pełnomocnika Rządu ds. Cyberbezpieczeństwa „poleceń zabezpieczających” nakazujących np. wprowadzenie „reguły ruchu sieciowego zakazującego połączeń z określonymi adresami IP lub nazwami URL” lub „zakaz korzystania z określonego sprzętu lub oprogramowania”. Polecenia te będą mogły być wydawane między innymi:
– przedsiębiorcom o szczególnym znaczeniu gospodarczo-obronnym, o których mowa w art. 3 ustawy z dnia z dnia 23 sierpnia 2001 r. o organizowaniu zadań na rzecz obronności państwa realizowanych przez przedsiębiorców, czyli na przykład przedsiębiorcom telekomunikacyjnym takim jak Orange Polska, T-Mobile Polska, Netia, Polkomtel, Telefonia Dialog, EmiTel, Exatel, Multimedia Polska, TTcomm, TK Telekom czy nadawcom takim jak Telewizja Polska i Polskie Radio (pełna lista jest tu, nic nie stoi na przeszkodzie, by wciągnąć na nią również Polsat czy TVN);
– podmiotom, o których mowa w art. 4 pkt 1-16 ustawy o krajowym systemie cyberbezpieczeństwa, czyli na przykład dostawcom usług cyfrowych, przez które rozumie się internetowe platformy handlowe (wszelki handel i usługi z umowami zawieranymi na stronie internetowej, czyli również usługi hostingu), wyszukiwarki internetowe oraz usługi przetwarzania w chmurze;
– krajowym instytucjom płatniczym.
„Polecenia zabezpieczające” będą mogły być wydawane w przypadku wystąpienia „incydentu krytycznego”, czyli incydentu skutkującego „znaczną szkodą dla bezpieczeństwa lub porządku publicznego, interesów międzynarodowych, interesów gospodarczych, działania instytucji publicznych, praw i wolności obywatelskich lub życia i zdrowia ludzi”, klasyfikowanego przez właściwy Zespół Reagowania na Incydenty Bezpieczeństwa Komputerowego (są trzy – jeden prowadzony przez Szefa ABW, jeden przez Ministra Obrony Narodowej i jeden przez państwowy instytut badawczy NASK).
Da to możliwość nakazania zablokowania dostępu do dowolnego serwera, strony internetowej czy usługi, zarówno głównym operatorom telekomunikacyjnym, jak i dostawcom hostingu, operatorom płatności lub samym właścicielom stron czy usług. Decyzją urzędnika, od której nie będzie przysługiwać odwołanie do sądu, bo takiej procedury nie przewidziano. Wystarczy uznanie przez odpowiedni państwowy zespół, że wystąpił „incydent krytyczny”. Bo na przykład zagrożone zostały czyjeś interesy gospodarcze w wyniku ujawnienia jakichś niewygodnych informacji. Za niezastosowanie poleceń zabezpieczających ma grozić kara pieniężna, jeszcze nie wiadomo w jakiej wysokości, bo tu w projekcie wydaje się być luka.
Może intencje są dobre i chodzi tylko o szybkie reagowanie na cyberataki. Ale „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”.

PiS, PO i „ubój rytualny”

czwartek, 17 września, 2020

6 czerwca 2002 r. zdecydowana większość (35) posłów PiS, w tym Jarosław Kaczyński, głosowała przeciwko zmianie ustawy o ochronie zwierząt, między innymi usuwającej z niej przepis (ówczesny art. 34 ust. 5) zezwalający na tzw. „ubój rytualny” bez uprzedniego ogłuszenia. 36 posłów PiS (z Jarosławem Kaczyńskim) zagłosowało również przeciwko odrzuceniu uchwały Senatu odrzucającej tę nowelizację.
Ale ustawę zmieniono głosami zdecydowanej większości posłów SLD, PO, Samoobrony, PSL, a także kilku mniejszych partii.
Odtąd nie było przepisu rangi ustawowej zezwalającego na ubój zwierząt zgodny z zasadami judaizmu lub islamu. Ale 9 września 2004 r. zostało wydane rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi w sprawie kwalifikacji osób uprawnionych do zawodowego uboju oraz warunków i metod uboju i uśmiercania zwierząt, które w par. 8 ust. 2 zezwalało na ubój „zgodnie z obyczajami religijnymi zarejestrowanych związków wyznaniowych” bez ich uprzedniego ogłuszenia.
Na tej podstawie „ubój rytualny” funkcjonował aż do 2012 r., gdy na wniosek Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta Trybunał Konstytucyjny uznał to rozporządzenie za niezgodne z ustawą.
W obliczu tego faktu Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP wniósł do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie zgodności z konstytucją samej ustawy o ochronie zwierząt i 10 grudnia 2014 r. Trybunał uznał, że art. 34 ust. 1 tej ustawy w zakresie, w jakim nie zezwala na poddawanie zwierząt ubojowi w rzeźni według szczególnych metod wymaganych przez obrzędy religijne, jest niezgodny z art. 53 ust. 1, 2 i 5 konstytucji w związku z art. 9 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.
Odtąd ubój zwierząt w rzeźni zgodnie z wymaganiami judaizmu czy islamu jest legalny na warunkach unijnego rozporządzenia nr 1099/2009. Jednak rozporządzenie to zezwala, by państwo członkowskie przyjęło w tym zakresie bardziej restrykcyjne przepisy.
No i teraz posłowie PiS, w tym Jarosław Kaczyński, wnoszą projekt ustawy, która ma między innymi zezwolić na „ubój rytualny” tylko na potrzeby członków polskich związków wyznaniowych, czyli Żydów i muzułmanów mieszkających w Polsce. Czyli pośrednio zabronić jego stosowania w celu produkcji mięsa na eksport. A Platforma Obywatelska nie chce tego elementu nowelizacji poprzeć.
Czyżby jedni i drudzy kierowali się „prawdą etapu”?

Państwo nas zadłuży i nie chodzi o kryzys

wtorek, 8 września, 2020

Miał być budżet państwa bez deficytu, a będzie z rekordowym deficytem ponad 100 miliardów złotych. To pewnie wszyscy już wiedzą. Ale nie wszyscy wiedzą, że tak duży deficyt – finansowany głównie z emisji skarbowych papierów wartościowych i prowadzący do naruszenia konstytucyjnej zasady, że nie wolno zaciągać pożyczek, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 60% PKB – nie jest wynikiem jedynie kryzysu związanego z COVID-19 i związanego z tym spadku przychodów podatkowych oraz wydatków na rozmaite „tarcze antykryzysowe”.
Nowelizacja ustawy budżetowej złożona w Sejmie przewiduje wzrost wydatków budżetu państwa o prawie 73 miliardy złotych. Z czego tylko część wydaje się być związana z wydatkami „kryzysowymi”. Owszem, prawie o 13,5 mld zł więcej przeznaczone jest na dotacje do ZUS i KRUS, które po pierwsze mają mniejsze przychody ze składek, a po drugie poniosły koszty antykryzysowych ulg. Owszem, na ochronę zdrowia przeznaczone jest ok. 2 mld i jeszcze drugie 2 mld w ramach rezerw celowych. Ale większość to inne wydatki.
Aż 26 miliardów złotych to nieujęta wcześniej w budżecie dotacja do Funduszu Solidarnościowego – tego, który wypłaca nie tylko niektóre świadczenia dla niepełnosprawnych, ale i będące realizacją przedwyborczych obietnic „trzynaste emerytury”. Teoretycznie fundusz ten miał być finansowany z „daniny solidarnościowej” dla najbogatszych, ale to kropla w morzu jego przychodów i dlatego już wcześniej założono, że dostanie wsparcie z budżetu państwa. Ale zakamuflowane jako pożyczkę. A teraz widocznie uznano, że nie ma szans na spłatę tej pożyczki i można wprost ująć to wsparcie jako wydatek budżetu, a winę za deficyt zrzucić na kryzys.
Ponad 12 miliardów złotych to dodatkowe wydatki na infrastrukturę transportową – drogi i koleje. Po 3,8 mld zostanie przeznaczonych dodatkowo na drogi krajowe oraz Fundusz Dróg Samorządowych, a ponad 5 mld na infrastrukturę kolejową. Dodatkowo przeznaczono 1,85 mld zł w ramach rezerw celowych na „zadania w zakresie transportu lądowego”. Wygląda tak, jakby państwo nagle zaplanowało wielkie inwestycje związane z budową dróg i torów kolejowych. Pytanie jednak, jaki jest sens uruchamiania tak dużych inwestycji infrastrukturalnych w czasie kryzysu i przy braku środków w budżecie? A może one były tak naprawdę planowane już wcześniej, tylko celowo nie ujęto ich w wydatkach na 2020 r., by budżet wydawał się być bez deficytu? A teraz winę za deficyt też można zrzucić na kryzys.
3 miliardy złotych więcej zostanie przeznaczonych na wojsko (tzw. centralne wsparcie), a o ponad 1,5 mld zł więcej na policję (komendy wojewódzkie i powiatowe oraz oddziały terenowe).
O ok. 2 miliardy więcej jest przewidziane w budżetach wojewodów na świadczenie wychowawcze, czyli program „500+”. Czy urodziło się nagle więcej dzieci? Raczej nie. A może wcześniej celowo niedoszacowano te wydatki, by pochwalić się dopiętym budżetem?
Ponad 1,3 miliarda złotych więcej ma trafić na górnictwo. Około 425 milionów jako dotacje i subwencje, reszta to wydatki majątkowe.
Jeszcze ponad 400 dodatkowych milionów na kulturę (głównie wydatki majątkowe, przede wszystkim muzea), 400 milionów na zobowiązania wymagalne Skarbu Państwa, 290 milionów na świadczenia dla byłych deportowanych do ZSRR (zrealizowana obietnica przedwyborcza Andrzeja Dudy, której jednak nie przewidziano wcześniej w budżecie na bieżący rok), około 1,5 miliarda na realizację projektów ze środków UE.
Łatwo teraz zwalić na kryzys, ale nie – większość tych wydatków jest skutkiem działań podjętych lub zaplanowanych jeszcze przed nim. Tylko po prostu nie ujętych wcześniej w budżecie państwa. Gdyby nie one, całkiem możliwe, że zadłużenie publiczne nie przekroczyłoby w tym roku 60%. Wystarczyłoby wydać ok. 50 miliardów mniej.
A tak przekroczy, co zgodnie z ustawą o finansach publicznych powinno prowadzić do przyjęcia na 2021 r. budżetu niepowiększającego już tego zadłużenia. Ale rząd nie przejmuje się ustawą ani Konstytucją i już przyjął projekt budżetu z jeszcze większym deficytem. Bo w końcu trzeba będzie ponosić koszty działań antykryzysowych.
A kto za to zapłaci? Oczywiście my wszyscy. W wyższych podatkach lub w wyższych cenach będących wynikiem inflacji. Bo to, że tak gwałtownie rosnące zadłużenie zostanie spłacone niezauważalnie w efekcie wzrostu gospodarczego w kolejnych latach, należy raczej włożyć między bajki. Na razie jest recesja. A gdyby wzrost gospodarczy i związany z nim relatywny spadek długu publicznego już od 2021 r. był taki jak do 2019 r., to i tak powrót do poziomu zadłużenia względem PKB z początku bieżącego roku zajmie około dziesięciu lat.