Archiwum z luty, 2021

Lewica, podatki, Kościół i państwo

niedziela, 28 lutego, 2021

Lewica na ogół lubi podatki i domaga się, by zwiększyć ilość pieniędzy w nich płaconych, by finansować w ten sposób różne usługi dla społeczeństwa. Ale gdyby ktoś zaproponował, by te podatki płacić Kościołowi, to najprawdopodobniej niemal każdy lewicowiec zareagowałby z oburzeniem. Mimo, że Kościół ma spore doświadczenie w prowadzeniu szkół, szpitali, instytucji dobroczynnych, patronowaniu sztuce, biznesie, a nawet w świadczeniu usług obronnych (zakony rycerskie) czy organizacji gospodarki i społeczności i to na zasadzie ulubionej przez lewicę wspólnoty własności (nie tylko klasztory, ale i np. redukcje misyjne w Ameryce Południowej). I z pewnością mógłby się tym wszystkim zajmować, gdyby miał wystarczające pieniądze z podatków.
Dlaczego lewicowiec nie chciałby, by te podatki płacić Kościołowi? Bo duża część tak zebranych pieniędzy poszłaby na pałace i limuzyny biskupów oraz „dolce vita” duchowieństwa? Ale duża część podatków zbieranych przez państwo idzie na wygodne, a nawet wystawne życie polityków i jakoś lewicowcowi to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo pieniądze te byłyby używane do propagowania ideologii, z którą lewicowiec się nie zgadza? Ale państwo faktycznie bardzo często używa pieniędzy z podatków na propagowanie różnych ideologii, z którymi lewicowiec się nie zgadza i jakoś mu to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo nad Kościołem nie ma demokratycznej kontroli? Ale nad państwem też takiej kontroli w większości nie ma. W większości państw demokracja ograniczona jest jedynie do wyboru tego czy innego polityka, lub tej czy innej partii rządzącej, raz na kilka lat. Lewica od zawsze wskazywała na iluzoryczność „burżuazyjnej” demokracji będącej tak naprawdę przykrywką do panowania klasy rządzącej, a radykalne jej odłamy wprost nią pogardzały. A jednak to nie przeszkadza lewicowcowi w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków, a Marks i Engels domagali się zwiększenia roli państwa – w tym podwyższenia podatków – już w czasach, gdy jeszcze żadnej demokracji nie było.
Mam wrażenie, że tym, co popycha większość ideowych lewicowców do popierania dużych podatków dla państwa (choć już nie dla Kościoła), jest złudzenie, że będzie się mogło w tym państwie mimo wszystko objąć kierowniczą rolę – czy to w wyniku wyborów, czy w wyniku rewolucji – i zapewnić, że te podatki będą szły na słuszne cele społeczne, a nie do prywatnych kieszeni polityków czy na propagowanie wrogich idei. A w przypadku Kościoła szansa na to, że zostaną papieżami jest jednak znikoma (cokolwiek tradycjonaliści będą mówić o np. Franciszku).
To samo złudzenie każe ideowym lewicowcom popierać system, w którym wszystkie lub prawie wszystkie środki produkcji należą do jednej, monopolistycznej na danym obszarze, korporacji – socjalistycznego państwa – przy jednoczesnym wytykaniu jako wady tego, że w kapitalizmie należą one w większości do kilkudziesięciu czy kilkuset korporacji prywatnych tworzących ich zdaniem oligopole. Szansa na to, że zostaną właścicielami lub choćby prezesami zarządów tych ostatnich jest postrzegana przez nich jako znikomo mała, a szansa na to, że zdobędą władzę w państwie jako mimo wszystko realna. No, a skoro wierzą, że zdobędą władzę, to wierzą też, że korporacja, którą będą rządzić, będzie służyła dobru społecznemu, a nie prywatnym zyskom.

Czy Joe Biden naprawdę zniszczy kobiecy sport?

poniedziałek, 22 lutego, 2021

Wystarczyło, by nowy prezydent USA wydał rozporządzenie wykonawcze w sprawie zapobiegania i zwalczania dyskryminacji ze względu na tożsamość płciową lub orientację seksualną i napisał w nim, że „dzieci powinny mieć możliwość uczenia się bez martwienia się o to, czy nie odmówi się im dostępu do toalety, szatni lub zajęć sportowych w szkole”, a już Internet zalała fala apokaliptycznych wizji, w których biologiczni mężczyźni identyfikujący się jako kobiety zdominują kobiece zawody sportowe na całym świecie. Zaczęły krążyć memy o transseksualnej zawodniczce MMA kruszącej czaszki przeciwniczkom, transseksualnej koszykarce o głowę lub dwie przerastającej inne zawodniczki w drużynie i transseksualnej zawodniczce w podnoszeniu ciężarów bijącej rzekomo rekordy na mistrzostwach świata – z którymi biologiczne kobiety nie mają szans.
Prawda jednak jest taka, że po pierwsze rozporządzenie prezydenta Bidena dotyczy tylko amerykańskich szkół i nie ma wpływu na zawody sportowe na poziomie mistrzowskim nawet w USA, nie mówiąc już o arenie międzynarodowej, gdzie warunki ewentualnego dopuszczania transseksualnych osób do zawodów kobiet określają międzynarodowe federacje sportowe. A po drugie, wcale nie jest tak, że akurat bohaterkom przytoczonych wyżej memów przyrodzone warunki fizyczne dały jakąś nadzwyczajną przewagę skutkującą wybitnymi wynikami.
Fallon Fox, walcząca w kobiecym MMA w latach 2011-2014, nie zdobyła nigdy żadnego tytułu, a jedną z kilku walk przegrała i to wcale nie z jakąś wybitną zawodniczką, a z Ashlee Evans-Smith, która legitymuje się sześcioma zwycięstwami i pięcioma przegranymi. Gabrielle Ludwig grała w koszykówkę w lidze college’ów w Kalifornii w latach 2012-2013 i mimo 203 cm wzrostu nawet w tej lidze nie wykazała się jakimiś specjalnymi osiągnięciami (nawiasem mówiąc polska mistrzyni Europy i zawodniczka WNBA Małgorzata Dydek była wyższa o 15 cm). A Laurel Hubbard na mistrzostwach świata w podnoszeniu ciężarów w 2019 roku zajęła w rzeczywistości dopiero 6. miejsce z wynikiem 285 kg w dwuboju – wygrała Chinka Wenwen Li z wynikiem 332 kg.
O ile bezwarunkowe dopuszczanie osób transseksualnych do rywalizacji w zawodach kobiet – zawodach, których celem jest danie szans w rywalizacji osobom statystycznie słabszym z powodów biologicznych – może rodzić zastrzeżenia, o tyle nie ma sensu zakładać, że każda osoba urodzona jako mężczyzna będzie miała po tranzycji automatycznie przewagę fizyczną nad biologicznymi kobietami większą niż ta, która występuje naturalnie wśród tych ostatnich. A organizacje sportowe starają się jednak dbać o to, by rywalizacja była sprawiedliwa (bywa, że w sposób kontrowersyjny dla osób uznawanych kobietami od urodzenia – patrz przypadki Ewy Kłobukowskiej czy Caster Semenyi). Wbrew temu, co niektórzy sądzą, decyzja Bidena nie wywróci światowego kobiecego sportu do góry nogami.

Dlaczego lewica powinna popierać reklamę?

czwartek, 11 lutego, 2021

Dziwi mnie postawa osób o poglądach lewicowych (zwłaszcza utożsamiających się z tzw. lewicą społeczną) z entuzjazmem przyjmujących pomysł opodatkowania reklam na „cele społeczne”. Reklamy są bowiem mechanizmem, który umożliwia przeciętnemu, a nawet dość biednemu człowiekowi korzystać za darmo – w rzeczywistości na koszt bogatych, którzy za te reklamy płacą! – z takich usług jak Facebook, Google, Youtube, internetowe portale informacyjne, audycje radiowe czy programy telewizyjne. Bogaci biją się z innymi bogatymi o dostęp do klienta – zwykłego człowieka – finansując przez to średnio zamożnym i biednym dostęp do informacji i rozrywki. Przy czym ci ostatni nie mają obowiązku nic od nich kupować, a nawet oglądać reklam. Mogą sobie na czas reklamy wyciszyć telewizor i pójść zrobić herbatę, a w internetowej przeglądarce zainstalować oprogramowanie blokujące reklamy (choć to nie jest zgodne z intencjami właścicieli witryn internetowych finansowanych z tych reklam), lub po prostu ukryć niepodobającą się reklamę (Twitter, Facebook), pominąć po paru sekundach (Youtube) albo w nią nie kliknąć (Google).
Biedni mają darmowe usługi na koszt bogatych bez żadnego zobowiązania na rzecz tych bogatych – czy to nie jest celem lewicy?
A jednak wielu lewicowców popiera opodatkowanie mechanizmu, który to umożliwia.
Jaki może być efekt takiego opodatkowania? Odwołam się tu do uzasadnienia projektu, jaki politycy Lewicy złożyli kilka miesięcy temu w Sejmie. Dotyczy on między innymi opodatkowania reklam profilowanych w Internecie. Według tego, co tam napisano, przeprowadzono symulację elastyczności popytu i wyszło, że ok. 30% proponowanego podatku zostałoby przerzuconych na sprzedawców i reklamodawców. Czyli można przypuszczać, że opodatkowanie reklamy we wszystkich mediach spowodowałoby tym bardziej wzrost jej ceny.
A skoro tak, to wzrósłby koszt sprzedaży reklamowanych towarów i usług. Część produktów mogłaby podrożeć, część – zwłaszcza małych – producentów i usługodawców mogłaby mieć większy problem z konkurowaniem z większymi oraz dotarciem ze swoimi produktami do klientów. Klienci mieliby mniejszy wybór lub płaciliby więcej. Może tylko trochę, ale jednak.
A co w zamian? Jakiś miliard złotych, który mógłby zostać przeznaczony na „cele społeczne”. Na przykład na stworzenie pozarządowego kanału telewizyjnego, jak to sobie wyobraża Piotr Ikonowicz. Tylko że o tych celach póki co nie decyduje Piotr Ikonowicz ani inny działacz „lewicy społecznej”, a obecnie rządzący politycy. Kto zagwarantuje, że nie pójdzie to na np. dofinansowanie działalności znajomych o podobnych sympatiach politycznych? Przykład Funduszu Sprawiedliwości, który niby ma finansować pomoc dla ofiar przestępstw i byłych więźniów, a tak naprawdę finansuje różne organizacje związane z politykami PiS, antyaborcyjne, walczące z pornografią czy też służy do uznaniowego wspierania różnych instytucji w okręgach, gdzie kandydują partyjni koledzy pana ministra, nie nastraja optymistycznie.
Ale nawet, gdyby ten miliard miałby być faktycznie wydany na „cele społeczne”, można uzyskać go w inny sposób. Na miejscu „lewicy społecznej” postulowałbym sfinansowanie tych celów z pieniędzy, które obecnie przeznaczane są na TVP i inne media tzw. publiczne. Zamiast ponad dwóch i pół miliarda złotych rocznie z obligacji skarbowych i abonamentu za posiadanie odbiornika można by je też finansować z reklam, tak jak telewizje i radia prywatne. Niech płacą na nie bogaci, zamiast biednych windykowanych za niepłacenie abonamentu i całego społeczeństwa w podatkach.

Protest mediów z moralnością Kalego w tle

środa, 10 lutego, 2021

Prasa i inne media prywatne protestują przeciwko projektom wprowadzenia „składki” (faktycznie podatku) od reklam, z której dochody miałyby iść częściowo na Narodowy Fundusz Zdrowia, a częściowo na specjalny fundusz zajmujący się finansowaniem kultury oraz na ochronę zabytków.
I słusznie, bo w sytuacji, gdy pieniądze na te wszystkie cele, i to większe, można by uzyskać po prostu nie dofinansowując TVP i innych mediów państwowych co roku sumą prawie 2 miliardów złotych, wygląda to na celowe finansowe osłabianie środków przekazu niezależnych od państwa – być może w celu ich likwidacji lub przejęcia przez podmioty związane z rządem.
Swój sprzeciw wyraziła m. in. Izba Wydawców Prasy.
Chciałbym jednak przypomnieć, że Izba Wydawców Prasy i związane z nią media konsekwentnie popierały i popierają wprowadzenie przymusowych opłat za wykorzystywanie fragmentów treści z prasy internetowej przez biznes taki jak wyszukiwarki czy agregatory treści, co nakazuje art. 15 dyrektywy o prawie autorskim i prawach pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym (znanej w Polsce jako „ACTA2”). Na stronie IWP można znaleźć wielokrotnie wyrażane poparcie dla tej dyrektywy, apele o jej jak najszybsze wdrożenie w Polsce, poparcie dla podobnych przepisów wprowadzanych przez inne państwa oraz potępianie prób np. Google uchylania się od płacenia.
Czyli, jak rozumiem, jeśli państwo zabiera wydawcom prasy część przychodu z reklamy na jakieś tam swoje cele, to źle. Ale jak to samo państwo zmusza biznes cyfrowy do oddawania części przychodu uzyskiwanego faktycznie z reklam tym wydawcom prasy, to dobrze.
Ba, nawet w oświadczeniu zarządu IWP w związku z projektem ustawy o składce z tytułu reklamy oraz w liście otwartym właścicieli mediów jest utyskiwanie, że projekt ten faworyzuje „mega-platformy” czy też „globalnych cyfrowych gigantów”, którzy będą płacić mniej.
Pamiętam czasy, gdy wszystkie legalne środki masowego przekazu w Polsce należały do rządu lub rządzącej partii i przekazywały w zasadzie to samo. Wolę więc, by źródeł informacji było więcej niż mniej. Jestem za swobodą rozpowszechniania informacji. W tym reklamowych. I przeciwko obciążaniu reklamy dodatkowym opłatami – zarówno tej prasowej, radiowej i telewizyjnej, jak i tej internetowej. Nawet bardziej internetowej niż prasowej, bo reklama internetowa daje mi to, że mogę korzystać z wielu podstawowych usług, takich jak wyszukiwarki czy portale społecznościowe, za darmo. A ponadto ta reklama faktycznie dostarcza mi wartościowych informacji – z uwagi na niezbyt duży jej koszt w Google czy na Facebooku reklamują się często małe firmy, o których w innym przypadku bym nie słyszał. Na przykład sklepy z żywnością prosto od rolnika czy ekologiczną. Albo małe knajpy sprzedające na wynos.
Dlatego nie podoba mi się „moralność Kalego” prezentowana przez protestujących, a przynajmniej ich część.