Archiwum z listopad, 2021

2017 – rok, w którym Polacy przestali chcieć stawać się przedsiębiorcami

niedziela, 21 listopada, 2021

W tegorocznym raporcie Global Entrepreneurship Monitor (Global Entrepreneurship Monitor 2020/2021 Global Report) można przeczytać, że Polska ma stosunkowo wysoki odsetek przedsiębiorców z już rozwiniętą działalnością (12,2% populacji w wieku produkcyjnym w 2020 r., nieznaczny spadek w stosunku do 2019 r., kiedy wynosił on 12,8%) i zajmuje pod tym względem drugie miejsce wśród badanych krajów w Europie (za Grecją) oraz siódme na 43 badane – bogate i biedne – kraje świata. Ale równocześnie ma bardzo niski odsetek nowych przedsiębiorców (total early-stage entrepreneurial activity): 3,1% populacji w wieku produkcyjnym (spadek z 5,4% w 2019 r.), co stanowi przedostatni wynik wśród badanych krajów (gorzej wypadają tylko Włochy).
Zdaniem autorów raportu „luka pomiędzy aspirującymi przedsiębiorcami a rozwiniętymi biznesami sugeruje szereg czynników faworyzujących zasiedziałe firmy, ale zniechęcających nowe”.
Zerknąłem do starszych raportów. Jeszcze w 2015 roku sytuacja wyglądała inaczej: 9,2% Polaków w wieku produkcyjnym otwierało nowe biznesy, a tylko 5,9% miało rozwiniętą działalność. W 2016 roku odsetek otwierających nowe biznesy wzrósł do 10,7%, a odsetek tych mających rozwiniętą działalność do 7,1%. W 2017 roku odsetek otwierających nowe biznesy zaczął spadać (8,9%), odsetek biznesów rozwiniętych wzrósł do 9,8%. W 2018 r. liczby te wyniosły odpowiednio 5,2% i 13%.
A jak wyglądało to przed 2015 r.?
W 2014 r. 9,2% i 7,3%.
W 2013 r. 9,3% i 8,7%.
W 2012 r. 9% i 6% (zaokrąglano do liczb całkowitych)
W 2011 r. 9,0% i 5,0%.
Wygląda na to, że wbrew stereotypom, za rządów PiS są (a przynajmniej dotąd były) znacznie lepsze warunki dla utrzymania już istniejącego biznesu niż za ostatnich dwóch lat rządów PO. Jednocześnie od 2017 roku zaczęła ciągle spadać, utrzymująca się dotąd na mniej więcej stałym poziomie, liczba osób otwierających nowe przedsięwzięcia. Dlaczego?
Z tych wszystkich raportów wynika, że nie wzrósł ani strach przed niepowodzeniem (od 2017 r. nawet wyraźnie zmalał, potem wrócił do poprzedniego poziomu w 2019), ani nie zmalał odsetek osób uważających, że brak okazji biznesowych (przeciwnie – właśnie wyraźnie wzrósł i w 2019 roku aż 87,3% Polaków w wieku produkcyjnym uważało, że w ich okolicy są dobre okazje do otwierania działalności gospodarczej, a nawet w 2020 r., w czasie epidemii, uważało tak 51,6% z nich, więcej niż w jakimkolwiek roku przed 2017), ani znacząco nie zmalało postrzeganie własnych zdolności biznesowych (oscylujące w granicach 50%, w 2020 r. nawet wzrosło do 60%). Zmalało bardzo wyraźnie jedno.
Odsetek osób z intencjami biznesowymi. Do 2016 roku wynosił on około 20% (z niewielką obniżką na lata 2013 i 2014, kiedy to spadł do 15-17%). W 2017 roku spadł do 9,7%, potem do 9,5%, w 2019 roku już do 6%, a w 2020 do 4,7% (41. miejsce na 43 badane kraje).
Oznacza to, że od 2017 roku stało się coś, co spowodowało, że ludzie mimo dostrzegania większych okazji do prowadzenia biznesu, mniejszego lub takiego samego strachu przed niepowodzeniem i w zasadzie podobnego postrzegania własnych zdolności znacząco stracili chęć do otwierania działalności gospodarczej.
Czyżby nieco opóźniony efekt programu „Rodzina 500+”, wprowadzonego od kwietnia 2016 r.? Może coraz większej liczbie ludzi, wcześniej ekonomicznie zmuszonych do próbowania swoich sił jako przedsiębiorcy, zaczęła wystarczać praca u kogoś, wsparta tym świadczeniem?
A jak nie to, to co?

Imigranci Łukaszenki, czyli sztucznie stworzony problem

środa, 17 listopada, 2021

W ubiegłym roku Polska wydała najwięcej w UE pierwszych pozwoleń na pobyt cudzoziemców spoza Unii – 598047. Można uznać, że średnio 1634 imigrantów dziennie przez cały rok przyjeżdżało w celu przynajmniej czasowego osiedlenia się w Polsce.
W 2019 roku, przed epidemią, tych pozwoleń wydano jeszcze więcej, bo aż 724416, co przekłada się na ponad 1984 obcokrajowców średnio dziennie. W 2018 roku było ich 635335 (ponad 1740 dziennie). We wszystkich tych latach najwięcej w Unii.
Faktycznie liczba tych imigrantów była jeszcze wyższa, bo dochodzili jeszcze pracownicy krótkoterminowi przebywający na wizach czy studenci.
Nie powodowało to żadnego problemu i mało kto w ogóle to zauważał.
Teraz pod polską granicą koczuje kilka tysięcy migrantów, bo podobno gdyby pozwolić im napływać, to byłby problem. Mimo, iż w większości nawet nie chcą oni zostać w Polsce.
Według tego, co władze same podają, „w miesiącach wrzesień–październik 2021 r. Straż Graniczna zapobiegła ponad 23 tys. prób przekroczenia granicy państwowej wbrew obowiązującym przepisom”. Czyli było około 380 prób dziennie. Osób próbujących przedostać się w tym czasie przez granicę musiało być jednak najprawdopodobniej mniej – musieli próbować przedostać się kilkakrotnie – bo liczba tych zgromadzonych po drugiej stronie granicy nie wynosi aż 23 tysiące.
Przypominam, imigranci w liczbie nawet prawie 2000 dziennie, chcący zostać w Polsce, nie byli problemem. Imigranci w liczbie kilkudziesięciu-kilkuset dziennie, chcący w większości przez Polskę tylko przejechać, podobno nim są.
Bo chcą się przedostawać nielegalnie? Ale uznano, że lepiej zaostrzyć konflikt, doprowadzić do realnego zagrożenia bezpieczeństwa na granicy, zaangażować duże zasoby ludzkie i finansowe – niż zaoferować im systemową możliwość legalnego wjazdu do Polski czy przejazdu przez nią.
Albo jest to działanie irracjonalne, albo z jakichś powodów podsycanie tego konfliktu polskim władzom się opłaca.

Stan wyjątkowy bez stanu wyjątkowego

poniedziałek, 15 listopada, 2021

Polski rząd kontynuuje rozpoczętą przed kilkunastoma miesiącami tradycję wprowadzania przepisów prowadzących do ograniczania konstytucyjnych wolności rozporządzeniem.
Po obowiązku zakrywania ust i nosa, zakazywaniu zgromadzeń i zakazywaniu działalności gospodarczej (wszystko to było uznawane przez sądy za sprzeczne z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, czasami wielokrotnie), tym razem wprowadzona ma być możliwość zakazywania przez ministra spraw wewnętrznych przebywania na określonym obszarze w strefie nadgranicznej przyległej do granicy państwowej stanowiącej granicę zewnętrzną w rozumieniu przepisów kodeksu granicznego Schengen. Czyli praktycznie taki sam zakaz, jaki obecnie wprowadzony jest na podstawie ogłoszonego stanu wyjątkowego.
Dostęp dziennikarzy będzie wyjątkowo możliwy za specjalnym zezwoleniem komendanta placówki Straży Granicznej. Który na przykład będzie mógł zezwolić na przebywanie tylko dziennikarzom wybranej stacji telewizyjnej.
Przypominam, że art. 52 Konstytucji stanowi, iż „Każdemu zapewnia się wolność poruszania się po terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz wyboru miejsca zamieszkania i pobytu”, a wolność ta może „podlegać ograniczeniom określonym w ustawie”. W ustawie, a nie rozporządzeniu. A gdyby ktoś próbował interpretować to w taki sposób, że przecież ograniczenie to ma być ustanawiane rozporządzeniem ministra, ale jego istota określona jest w ustawie, to jest jeszcze art. 31 Konstytucji, stanowiący, że „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie…”.
Jest też – a propos dziennikarzy – art. 54, zapewniający wolność m. in. „pozyskiwania (…) informacji” oraz zakazujący – bez żadnych wyjątków – cenzury prewencyjnej środków społecznego przekazu.
Ma być więc faktyczny stan wyjątkowy bez formalnego stanu wyjątkowego, tak samo jak mamy faktyczny stan klęski żywiołowej (epidemii) bez formalnego stanu klęski żywiołowej. Będzie mógł trwać tak długo, jak zechcą rządzący politycy, no i nie będzie im przeszkadzał w ewentualnym zorganizowaniu przedwczesnych wyborów (a może już planują utrzymywać ten stan do przynajmniej 2023 roku?).
Tylko sądy mogą jeszcze pobruździć, ale już szykuje się kolejny wielki projekt reformy sądownictwa.
Jak widać, dla polityków PiS Konstytucja może jest i ważniejsza od prawa unijnego, ale na pewno nie od ich widzimisię.

Narodowo-lewicowa tęsknota za gwarantowanym zatrudnieniem

niedziela, 7 listopada, 2021

„Miejsca pracy w ramach programu robót publicznych powinny być tworzone oczywiście w miarę możliwości w sposób celowy –  tak, aby zapewnić pełniejszą realizację zadań publicznych i odciążyć instytucje publiczne. Priorytetem musi jednak pozostać obowiązek pełnego zatrudnienia wszystkich chętnych – celem programu ma być bowiem zapewnienie minimum środków do życia wszystkim bezrobotnym”.
„Uruchomimy program gwarancji zatrudnienia. Dążenie do pełnego, produktywnego zatrudnienia jest – zgodnie z art. 65 ust. 5 Konstytucji RP – obowiązkiem władz publicznych. Tworzone w ten sposób miejsca pracy będą odpowiadać na potrzeby lokalnych społeczności”.
Pierwsze zdanie pochodzi z programu Ruchu Narodowego z 2016 r., wciąż widniejącego na ich stronie internetowej. Drugie zdanie pochodzi z deklaracji programowej Lewicy Razem.
Jak widać, zarówno część Lewicy, jak i część Konfederacji upatruje rozwiązanie problemu bezrobocia w gwarantowanych przez państwo miejscach pracy – jak w PRL.
Różnica jest tylko taka, że narodowcy chcą, by program robót publicznych zastąpił zasiłki dla bezrobotnych, natomiast Lewica Razem nie postuluje likwidacji tych ostatnich. No, ale przy gwarancji zatrudnienia dla każdego większość ludzi i tak nie będzie chciała korzystać z zasiłków, które zresztą przysługują tylko przez pewien czas.
O tym, że organizowanie jakiejś działalności tylko po to, by kogoś zatrudnić jest droższe od po prostu dania mu pieniędzy za nic (czyli zasiłku), jedni i drudzy już nie mówią. O tym, że może zachęcać to część ludzi do kształcenia się w mało produktywnych umiejętnościach – skoro państwo i tak będzie musiało znaleźć im zatrudnienie – też nie.
Za to ani jedni, ani drudzy nie zająkną się, że środki, które państwo przymusowo pobiera w postaci składek na Fundusz Pracy, w niewielkim tylko stopniu przeznaczane są na to, by osoby, które utraciły pracę, miały z czego żyć do czasu znalezienia następnej. W 2019 roku wpływy ze składek na FP wynosiły 13576 mln zł, a wydatki na zasiłki dla bezrobotnych jedynie 1667 mln – zaledwie nieco 12% wpływów. A wszelkie wydatki z Funduszu Pracy – 6389 mln, czyli mniej niż połowę wpływów. W tym 2184 mln poszło na „promocję zatrudnienia”, czyli głównie na staże – inaczej mówiąc na finansowanie przedsiębiorcom darmowych pracowników w sytuacji, gdy przepisy nie zabraniają przyjąć kolejnego finansowanego z FP lub środków unijnych stażysty po tym, jak zakończy się staż poprzedniemu, nawet w przypadku, gdy nikogo się nie zatrudni (choć PUP może odmówić).
Gdyby choćby pięciokrotnie więcej środków FP – z tych samych składek co obecnie – przeznaczano na wsparcie byłych pracowników na wypadek utraty pracy – to zasiłki dla bezrobotnych mogłyby wynosić tyle, co wynagrodzenie minimalne (obecnie przez pierwsze trzy miesiące wynoszą ok. jego połowy, a potem ok. jego czterdziestu procent) i być wypłacane dwa razy dłużej, czyli standardowo przez rok. Ludzie straciwszy zatrudnienie mogliby w większym spokoju szukać kolejnego i nie trzeba byłoby przeznaczać dodatkowych środków na stworzenie dla nich sztucznych miejsc pracy.
A jak najlepiej zapewnić, by składki mające finansować ubezpieczenie od bezrobocia faktycznie były przeznaczane na ten cel, a nie marnowane? Oczywiście, pozwolić innym ubezpieczycielom konkurować z Funduszem Pracy, a najlepiej uczynić takie ubezpieczenie dobrowolnym.
Być może pojawiłyby się wtedy różne warianty ubezpieczenia – na przykład można byłoby płacić wyższe składki, a w zamian dostać w razie utraty pracy wyższy zasiłek. Co mogłoby być korzystne dla osób więcej zarabiających, bo one często mają wyższe wydatki, których nie mogą od razu zmniejszyć.
„Socjal” nie musi być przymusowy, a wolność gospodarcza nie musi oznaczać braku „socjalu”.