Archiwum z styczeń, 2022

Terror epidemiczny – testy co tydzień?

czwartek, 27 stycznia, 2022

Według najnowszego projektu posłów rządzącej partii pracownicy (w tym zleceniobiorcy i wykonawcy dzieł), którzy nie będą się poddawać co tydzień testom diagnostycznym na obecność wirusa SARS-Cov2, będą mogli zostać zmuszeni do uiszczenia odszkodowania – w wysokości pięciokrotności minimalnego wynagrodzenia, czyli ponad 15 tysięcy złotych – koledze z pracy, który zakazi się tym wirusem i będzie miał „uzasadnione podejrzenie”, że do zakażenia doszło w miejscu pracy, wskaże ich z imienia i nazwiska, a pracodawca potwierdzi, że ów kolega miał z nimi tam kontakt, a oni nie poddali się testowi w ciągu siedmiu dni poprzedzających zakażenie.
Decyzję w sprawie odszkodowania ma wydawać bynajmniej nie sąd, tylko wojewoda, w trybie decyzji administracyjnej.
Do zapłacenia odszkodowania będzie mógł być zmuszony również pracodawca – o ile nie skorzystał z możliwości żądania od pracownika podania informacji o posiadaniu negatywnego wyniku testu. Ale jeśli pracodawca z takiej możliwości skorzysta, będzie mógł domagać się z kolei odszkodowania od pracowników, którzy nie poddali się testom. O tym też będzie decydował wojewoda, który takie odszkodowanie będzie mógł przyznać w przypadku, gdy na skutek zakażenia pracowników prowadzenie działalności przez pracodawcę „zostało istotnie utrudnione”.
Tak, że nie poddając się cotygodniowym testom, pracownik będzie ryzykował zapłacenie piętnastu tysięcy zakażonemu koledze, z którym miał styczność i dodatkowo piętnastu tysięcy pracodawcy. Choćby nie dowiedziono, że to on zakaził kolegę i że w ogóle sam był wtedy zakażony. Czyli – żegnaj zasado domniemania niewinności.
W praktyce oznacza to obowiązek poddawania się przez wszystkich pracownikom regularnym cotygodniowym testom, za które być może będą musieli oni sami płacić.
Owszem, każdemu pracownikowi mają przysługiwać testy bezpłatne, to znaczy finansowane ze środków Funduszu Przeciwdziałania COVID-19. Pytanie jednak, kto je będzie wykonywał i skąd wezmą się na to pieniądze? Jeśli testom miałoby poddawać się dziesięć milionów pracowników, oznacza to dziesięć milionów testów co tydzień, czyli ponad milion czterysta tysięcy dziennie. A od początku epidemii wykonano jak na razie w Polsce niecałe 30 milionów testów, czyli średnio niecałe 50 tysięcy dziennie. W tej chwili wykonuje się ich niecałe 200 tysięcy dziennie.
A cena testu antygenowego wykonywanego przez komercyjne laboratoria to około 150 złotych. Jeśli faktyczny koszt takiego testu to 100 złotych, oznacza to w takim przypadku miliard złotych tygodniowo, czyli 52 miliardy rocznie.
Oczywiście projektodawcy przewidzieli, że to może być za dużo i dają ministrowi zdrowia prawo do określenia liczby testów finansowanych z Funduszu Przeciwdziałania COVID-19 w danym przedziale czasowym. To oznacza, że być może jednak nie każdy będzie mógł sobie wykonać taki test bezpłatnie. A w razie jego braku nadal będzie mu grozić odszkodowanie na mocy decyzji wojewody. Przypominam – piętnaście albo trzydzieści tysięcy złotych.
Dodatkowo za nieprzestrzeganie zakazów, nakazów, ograniczeń lub obowiązków określonych w przepisach o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi, wydanych w związku z epidemią COVID-19, ma grozić grzywna w wysokości do 6000 złotych. Przy czym sąd nie będzie mógł wymierzyć grzywny niższej niż nałożona mandatem przez policjanta.
I to wszystko w momencie, w którym niektóre państwa – mimo fali wariantu omikron – poluźniają ograniczenia związane z epidemią, i pojawia się coraz więcej głosów, żeby traktować COVID-19 jak każdą inną chorobę zakaźną, taką jak grypa.

Djokovic i inni „nielegalni”

niedziela, 16 stycznia, 2022

Najlepszy tenisista świata, Novak Djokovic, będzie deportowany z Australii, gdzie przyjechał na turniej Australian Open. Bo może stanowić zagrożenie dla „zdrowia, bezpieczeństwa lub porządku społeczeństwa australijskiego”.
Nie dlatego, że jest zakażony koronawirusem czy nawet dlatego, że może się nim łatwiej zakazić wskutek braku zaszczepienia.
Dlatego, że – jak powiedział australijski premier – jego obecność w Australii może rozniecić nastroje antyszczepionkowe.
Czyli nawet nie z powodu głoszonych przez siebie poglądów, ale z powodu takiego, a nie innego postrzegania go przez niektórych ludzi, co z kolei odbierane jest przez państwo za potencjalne zagrożenie dla jego celów.
Przypadek Djokovica jest głośny, ale oczywiście nie jedyny. Bo normalną, niekwestionowaną prerogatywą i praktyką państw jest wyrzucanie lub niewpuszczanie na rządzone przez nie terytoria ludzi, których obecność uznają za niepożądaną z różnych przyczyn. Czasami są to ich poglądy lub działalność – i nie musi chodzić tu wcale o działalność przestępczą. Częściej pochodzenie, stan majątkowy – biednych kandydatów na imigrantów mniej chętnie się wpuszcza – czy po prostu chęć ograniczenia liczby nowo osiedlających się na terenie danego państwa ludzi.
Przypuszczam, że wielu z tych, którym nie podoba się teraz deportacja Djokovica z Australii, popierało wcześniej Executive Order 13780 wydany przez prezydenta Trumpa i popiera jak największe zamknięcie granic Polski i całej Europy przed imigrantami z Azji i Afryki. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium nie tylko agresora czy kogoś, kto stanowi bezpośrednie zagrożenie dla czyjegoś życia, wolności lub własności, ale każdego, kto mu się nie podoba, to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę na całym świecie osoby krytyczne wobec obecnej polityki szczepień przeciwko COVID-19 – czy jakimkolwiek innym pomysłom rządów – nie będą nigdzie przepuszczane przez granice.
Z drugiej strony przypuszczam, że wielu z tych, którzy głoszą hasło „żaden człowiek nie jest nielegalny” w kontekście uchodźców i migrantów ekonomicznych próbujących przedostawać się przez granicę polsko-białoruską i ogólnie granice Unii Europejskiej, przyklaskuje deportacji Djokovica albo przynajmniej jej się nie sprzeciwia. Bo nie lubią „antyszczepionkowców” i bogaczy. Ale jeśli akceptuje się zasadę, że państwo może nie wpuścić na rządzone przez siebie terytorium każdego, kto mu się nie podoba – na przykład takiego Djokovica – to trzeba zaakceptować to, że może za chwilę bogate państwa zaostrzą kryteria wpuszczania imigrantów z biednych krajów (tak przy okazji – ilu z nich może pokazać dokumenty potwierdzające szczepienie czy negatywne wyniki testów?), albo niemal całkowicie zamkną przed nimi granice.
Jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed takimi jak Djokovic – albo jeżeli nie chce się, by zamykano granice przed uchodźcami czy biedakami pokojowo migrującymi z przyczyn ekonomicznych – trzeba sprzeciwić się samej tej zasadzie. Na przykład przyjmując libertariańskie stanowisko, że przemocą można powstrzymywać jedynie kogoś, kto bezpośrednio zagraża czyjemuś życiu, wolności lub własności. I domagając się przyjęcia go od rządów.
Novak Djokovic powinien mieć takie samo prawo wjazdu do Australii czy gdziekolwiek indziej, jak pokojowo zachowujący się imigranci z Iraku, Afganistanu czy Jemenu do Polski – czy gdziekolwiek indziej.

Facebook prawem, nie towarem?

niedziela, 9 stycznia, 2022

Konfederacji, której profil został usunięty z Facebooka za – jak głosi oświadczenie korporacji Meta – naruszanie jego zasad dotyczących mowy nienawiści i dezinformacji, nie wystarcza skierowanie sporu (w którym niewykluczone, że ma rację) do sądu. Jej politycy domagają się ponadto, by z serwisów społecznościowych nie wolno było usuwać profili organizacji politycznych, o ile nie zostanie to nakazane prawomocnym wyrokiem sądu, pod karą do 50 milionów złotych dla ich właścicieli.
To mniej więcej tak, jakby ochronie knajp czy sklepów nie było wolno wyprowadzać klientów naruszających – zdaniem ich właścicieli czy menedżerów – zasady zachowania się w tych miejscach, jeśli ci klienci są politykami. Chyba, że wcześniej tak orzekłby sąd.
Albo jak w przypadku lokatorów wynajmujących mieszkania, których nie wolno legalnie wyrzucić bez prawomocnego wyroku orzekającego eksmisję. Ale właścicielom mieszkań nie grożą aż tak wysokie kary, no i zakaz eksmisji bez wyroku sądu dotyczy wszystkich, a nie jedynie polityków.
Organizacje polityczne wg Konfederacji powinny stać się świętymi krowami, dla których profile w prywatnych serwisach społecznościowych – tworzone przy wykorzystaniu prywatnej infrastruktury kupionej za prywatne pieniądze innych ludzi – mają być do pewnego stopnia prawem, a nie towarem. Za który zresztą obecnie nie muszą i tak nic płacić.
W przeciwieństwie do takich jak ja – w przypadku wejścia w życie projektu Konfederacji moją stronę Facebook nadal będzie mógł usunąć bez wyroku sądu, bo nie jestem partią, komitetem wyborczym, kołem poselskim, tylko zwykłym człowiekiem wyrażającym poglądy na tematy polityczne.
To tyle, jeśli chodzi o poszanowanie własności prywatnej i swobodę prowadzenia działalności gospodarczej, których podobno politycy Konfederacji są zwolennikami. Gdy w grę wchodzi interes partii – idee odstawiane są do kąta.