Archiwum z październik, 2022

Internet bez porno prawem, nie towarem

wtorek, 11 października, 2022

Minister Cyfryzacji wymyślił sobie, że dostęp do Internetu bez pornografii powinien być „prawem, nie towarem” i, co za tym idzie, chce zmusić wszystkich dostawców Internetu w Polsce do umożliwienia takiego dostępu za darmo. Bo trzeba chronić dzieci. Inaczej mówiąc, wszyscy dostawcy Internetu w Polsce, duzi i mali, mają na własny koszt świadczyć swoim użytkownikom usługę, jaką obecnie świadczą tylko niektórzy z nich i to zwykle za opłatą – blokada stron internetowych nieodpowiednich dla dzieci, w tym pornograficznych, jest obecna np. w usłudze Dzieci w Sieci (T-Mobile) oraz Dzieci w Plus.
To, że nie każdy dostawca Internetu świadczy usługę tak rozumianej kontroli rodzicielskiej oraz to, że bywa ona świadczona odpłatnie wynika z tego, że jej świadczenie jest związane z kosztami. Bo ruch internetowy trzeba wtedy sprawdzać i blokować. Trzeba użyć albo jakichś urządzeń filtrujących w sieci, albo zaoferować użytkownikowi aplikację, która będzie robiła to na jego komputerze lub telefonie. Nawet jeżeli ma to polegać na prostym blokowaniu zapytań o adresy IP pornograficznych domen (co bardzo łatwo obejść ze strony użytkownika), to trzeba odpowiednio skonfigurować swoje serwery DNS i dbać o uaktualnianie ich baz danych.
Rezultatem wprowadzenia pomysłu ministra może więc być wypadnięcie z rynku tych dostawców, których na świadczenie takiej usługi za darmo nie stać, lub też podniesienie cen za dostęp do Internetu, czyli sytuacja, w której wszyscy użytkownicy Internetu będą ponosić koszty usługi używanej przez niektórych.
Tym bardziej, że zgodnie z projektem ustawy, „Usługa ograniczenia dostępu do treści pornograficznych w internecie w szczególności polega na skutecznym i łatwym dla abonenta blokowaniu przez dostawców publicznie dostępnych usług telekomunikacyjnych świadczących usługę dostępu do internetu, dostępu do treści pornograficznych w internecie”. Czyli odpada zarówno wariant oferowania przez dostawców aplikacji do samodzielnej instalacji przez użytkownika (bo blokować mają dostawcy), jak i wariant polegający na blokowaniu pornograficznych domen (tak jak blokuje się obecnie obowiązkowo domeny związane z grami hazardowymi) na poziomie serwerów DNS dostawców (bo nie jest to blokowanie skuteczne – wystarczy, że użytkownik ustawi sobie w komputerze lub telefonie adresy serwerów DNS spoza Polski – a ponadto nie da się tak zablokować treści pornograficznych na np. Twitterze, no chyba że odcinając cały ten serwis).
Pozostaje więc filtrowanie sieciowe w warstwie aplikacji, które co prawda też nie jest stuprocentowo skuteczne, ale obejść je nie jest już tak łatwo. Tylko, że takie coś wymaga mocniejszych urządzeń sieciowych i stale aktualizowanych baz adresów stron internetowych, więc z punktu widzenia dostawcy Internetu może być to już istotny koszt.
Aha, Internet to nie tylko strony internetowe. To także np. komunikatory. Blokowanie treści pornograficznych w komunikatorach, zwłaszcza z komunikacją szyfrowaną, to już wyższa szkoła jazdy i nie mam pewności, czy ktokolwiek skutecznie zablokuje taki dostęp bez całkowitego „wycięcia” komunikatorów (co zresztą samo w sobie też jest wyzwaniem, o czym przekonał się Roskomnadzor próbując zablokować Telegram). A za nienależyte wypełnianie obowiązków dotyczących umożliwienia abonentowi skorzystania z usługi ograniczenia dostępu do treści pornograficznych mają grozić kary pieniężne nawet do 3% rocznego przychodu.
Internet to także możliwość komunikacji przez VPN, szyfrowane proxy czy TOR – czy skuteczne blokowanie dostępu do treści pornograficznych ma objąć też próby wyeliminowania tej możliwości? Bo w ten sposób można się przecież dostać do normalnie blokowanego porno.
Z uzasadnienia projektu wynika, że dostawca internetu powinien dostosować środki techniczne „odpowiednio do swoich możliwości”, ale jednocześnie powinien spełnić oczekiwania abonentów co do skuteczności. Być może więc wystarczy jedynie „jakaś tam” skuteczność, ale nie oznacza to, że koszty ponoszone przez dostawców Internetu będą niskie. Autorzy projektu nawet nie próbują ustalić, jakie – w ocenie skutków regulacji w punkcie „Wpływ na konkurencyjność gospodarki i przedsiębiorczość, w tym funkcjonowanie przedsiębiorców oraz na rodzinę, obywateli i gospodarstwa domowe” skutki w ujęciu pieniężnym w przypadku przedsiębiorców określone są bez żenady jako „brak danych”, a w przypadku obywateli i gospodarstw domowych optymistycznie jako zerowe, choć całkiem możliwe, że ceny dostępu do Internetu jako takiego przez to dodatkowo wzrosną. Dalej znajduje się wprawdzie stwierdzenie, że „bazując na dostępnych wyliczeniach przeprowadzonych przez dostawców dostępu usługi do internetu, wstępny koszt wdrożenia rozwiązań umożliwiających na blokowanie dostępu do treści nieodpowiednich oraz prowadzenie działań promocyjnych, oscyluje wokół kilkudziesięciu tysięcy złotych do kilkuset tysięcy złotych”, ale ostatecznie „nie jest możliwe oszacowanie ogólnych kosztów wdrożenia rozwiązań przewidzianych ustawą” (w tym również korzyści utraconych przez tych dostawców Internetu, którzy obecnie odpłatnie świadczą usługi kontroli rodzicielskiej).
Tak na marginesie, mimo iż projektowana ustawa nosi tytuł „o ochronie małoletnich przed dostępem do treści nieodpowiednich w internecie”, to zajmuje się jedynie ich ochroną przed pornografią. Nakazywane przez nią środki mają chronić jedynie przed treściami pornograficznymi – nie ma nic o ochronie przed np. treściami propagującymi przemoc, ryzykowne zachowania, narkotyki, hejtem, mową nienawiści i innymi rzeczami, przed którymi prawdopodobnie wielu rodziców chciałoby chronić swoje dzieci. Ochronę przed tym wszystkim w Internecie rodzice najwyraźniej mogą organizować swoim dzieciom sami i na własny koszt, ale przysłowiowa „goła dupa” jest tak groźna, że ochronę przed nią muszą mieć dostępną zawsze i za darmo. Przynajmniej według ministra cyfryzacji.

Konfederacja, partia jak inne

niedziela, 9 października, 2022

Działacz partii Konfederacja Sławomir Mentzen napisał na Twitterze, że „libertarianin twierdzący, że przeszkodą dla wolności jest jedyna partia przeciwna temu socjalistyczno-lockdownowemu cyrkowi, który uskuteczniają wszystkie inne partie, orze co najwyżej siebie”. Z tego, co wiem, jest to komentarz do krytyki tej partii, jaką ostatnio wygłosił wiceprezes Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości, Marcin Chmielowski.
W związku z tym zapragnąłem sprawdzić, czym też partia Konfederacja różni się od wszystkich innych partii i zerknąłem na jej nowy program „Po stronie Polski” umieszczony na jej stronie internetowej.
I znalazłem tam na przykład stwierdzenie, że należy „zamknąć rynek polski na niekontrolowany napływ żywności z państw trzecich”. Czyli konsumenci nie powinni mieć swobody wyboru, od kogo kupować żywność – powinni być zmuszeni do kupowania przede wszystkim produktów polskich. Choćby woleli zagraniczne na przykład dlatego, że są tańsze.
Znalazłem też stwierdzenie, że w przypadku zakupów uzbrojenia „Polska musi dawać priorytet zakupom od krajowych firm”. Czyli najważniejsze ma być to, że uzbrojenie ma być produkowane przez polskiego przedsiębiorcę – co z tego, że zagraniczny sprzęt może być lepszy lub tańszy przy takiej samej jakości?
Znalazłem również postulat likwidacji opłat za autostrady – czyli jak rozumiem, autostrady powinny być utrzymywane (inaczej niż np. kolej) w całości z podatków, płaconych również przez tych, którzy tymi autostradami nie jeżdżą lub jeżdżą nimi rzadko.
No i znalazłem cały rozdział poświęcony energetyce, w którym mowa o „wiodącym modelu energetycznym opartym na symbiozie węglowo-jądrowej”, o tym, że należy inwestować w upłynnianie i zgazowanie węgla, unowocześniać techniki wydobywcze rodzimego gazu ziemnego oraz podjąć badania nad ponowną eksploatacją złóż uranu na terenie Polski – czyli że o tym, jak ma wyglądać kształt branży energetycznej w Polsce, mają jak dotąd decydować politycy, a nie ludzie działający na rynku. Choć kształt ten miałby wyglądać inaczej.
Protekcjonizm, socjalizm transportowy (w sensie autostrady „prawem, a nie towarem”), socjalizm lub przynajmniej silny interwencjonizm w energetyce – czy to aż tak bardzo różni się od tego, co „uskuteczniają wszystkie inne partie”?

Fundusz Nacjonalizacji

poniedziałek, 3 października, 2022

Rząd wydał ponad 10 miliardów złotych z Funduszu Reprywatyzacji na zakup przez Skarb Państwa akcji i udziałów w kilkunastu spółkach. Tak, to nie pomyłka – środki mające z założenia służyć na wypłacanie odszkodowań za niesłusznie znacjonalizowane w czasach komunistycznych mienie (a także osobom represjonowanym za działalność na rzecz niepodległości Polski oraz lokatorom pokrzywdzonym w wyniku tzw. dzikiej reprywatyzacji) zostały wydane na zwiększenie państwowej własności i to w podmiotach, w których państwo i tak już było dominującym właścicielem.
Może chodziło o to, by przewaga głosów ministra Sasina na walnych zgromadzeniach była większa, może o to, by kontrolowane przez niego podmioty miały więcej pieniędzy, a może o to, by pieniądze te trafiły do jakichś innych podmiotów sprzedających swoje udziały i akcje.
Nazwy funduszu na Fundusz Nacjonalizacji wprawdzie nie zmieniono, ale to drobiazg.
Oczywiście, było to zgodne z prawem, gdyż odpowiednią poprawkę do ustawy o o komercjalizacji i niektórych uprawnieniach pracowników (art. 69h) wprowadzono jeszcze w 2019 r. Jednak do tej pory nie korzystano z niej w takiej skali.
Najciekawsze jest to, że Fundusz wydał tu pieniądze, których nie miał – według ustawy budżetowej na 2022 r. jego stan na początku roku wynosił nieco ponad 3 miliardy złotych, z czego w ciągu roku miało być wydane około czterysta milionów. Wygląda jednak na to, że zamiast 2,6 mld zł na jego koncie będzie wielomiliardowy debet.
No bo ważniejsze od spłacania jakichś tam roszczeń prywatnych osób poszkodowanych przez państwo jest to, żeby zarabiali politycy, ich zaufani ludzie oraz ci, co robią z nimi interesy.