Archiwum z listopad, 2022

Średnio zamożni biednieją, janusze się śmieją

wtorek, 29 listopada, 2022

Przez pisowską, lewicową, a nawet konfederacką część polskiego Internetu przetacza się rechot drwiny z tego, że nieco zamożniejsi Polacy, którzy mogli sobie dotąd pozwolić na trochę więcej niż zaspokojenie podstawowych potrzeb biologicznych, biednieją. Że ktoś zarabiający siedem tysięcy złotych (równowartość mniej więcej 1500 euro, co w Niemczech wynosi mniej, niż tamtejsza płaca minimalna) nie może już pozwolić sobie na długie kąpiele i zmywanie naczyń w zmywarce, a ktoś inny nie może już fundować dziecku zajęć jazdy konnej (godzina jazdy to średnio około 60 złotych).
No bo przecież masa ludzi zarabia dużo mniej i musi jakoś żyć, a ich dzieci i tak nigdy nie mogły pozwolić sobie na patataj.
Mam wrażenie, że nie chodzi nawet o to, że problemy grupy nazywanej „klasą średnią” czy nawet przez niektórych „elitką” (a tak naprawdę składającej się w większości z lepiej zarabiających pracowników najemnych) traktowane są jako wydumane. (Czy słusznie? – moim zdaniem jeśli prawdą jest to, że rezygnuje się z tanich zajęć dla dzieci i oszczędza wodę, to nie, nawet jeśli ktoś zarabia siedem tysięcy. Bo może większość z tego przeznaczać na przykład na spłatę kredytu). Wygląda mi to na januszowską, polaczkowatą satysfakcję z upadku bogatszego sąsiada. Niech, kurła, posmakują „prawdziwego życia”. To znaczy życia w biedzie (lub niemal-biedzie zasilanej ochłapami od państwa), w której i my żyjemy.
Widać, kto stanowi w dużej mierze elektorat PiS, partii lewicowych i Konfederacji.
Ci, których bawi to, że nieco zamożniejszy rodak (nie żaden kapitalista ani członek politycznej elity) biednieje do ich poziomu.
A ja chciałbym Polski (i świata), gdzie przynajmniej część tzw. ludzi pracy – jeśli już nie wszyscy – może żyć godnie, a nawet zamożnie, a nie biednie. Bo w takim otoczeniu ja też mam większą szansę nie być biednym. Dlatego mi z wyżej wymienionymi elektoratami nie po drodze.

Iluzoryczna poręka państwa

poniedziałek, 21 listopada, 2022

Według Krystiana Łukasika – ekonomisty z Polskiego Instytutu Ekonomicznego, współpracownika Klubu Jagiellońskiego – istnieje „podstawowa różnica” pomiędzy walutami fiducjarnymi emitowanym przez banki centralne a kryptowalutami: za te pierwsze rzekomo „ręczy państwo”.
Ale fakt, że waluty fiducjarne mają (w postaci monet i banknotów) status „prawnych środków płatniczych” i że emitują je banki kontrolowane przez państwa nie oznacza jeszcze żadnej realnej poręki. Nie ma gwarancji ich wymiany na złoto, srebro czy inne dobra mające wartość użytkową. I dokładnie tak samo, jak w przypadku kryptowalut, mają one wartość, dopóki ludzie tak uważają. Państwa nie mają władzy tego zmienić – mogą owszem ustanowić stałe ceny towarów w tych walutach lub ich stały kurs wobec innych walut, ale będzie to skutkowało brakiem dóbr, które będzie można kupić po tych cenach czy kursie.
Za dolara Zimbabwe, boliwara czy funta libańskiego też przecież „ręczy państwo”. I co z tego? Oszczędności Wenezuelczyków czy Libańczyków wyparowały tak samo jak oszczędności tych, którzy inwestowali w kryptowaluty na giełdzie FTX.
Z drugiej strony, bitcoin od roku jest oficjalnym środkiem płatniczym w Salwadorze. Czy ma to jakiś wpływ na jego wartość choćby w tamtym kraju?
Postawię hipotezę, że większa stabilność głównych walut fiducjarnych od kryptowalut – w tym bitcoina – wynika nie z żadnej „poręki państwa”, a jedynie z tego, że państwo ich zbytnio nie psuje (choć mogłoby) oraz ich dużo większego rozpowszechnienia jako środków płatniczych na rynku. Po prostu dużo więcej rzeczy można za nie kupić. W większości sklepów nie można zapłacić bitcoinem, a tym bardziej inną kryptowalutą. Z tego powodu kryptowaluty pełnią dzisiaj rolę raczej aktywów spekulacyjnych – z natury rzeczy niestabilnych.
Jednak jeżeli kryptowaluty upowszechniłyby się jako codzienne środki płatnicze, to długofalowo mogłyby stać się stabilniejsze od walut fiducjarnych. Przynajmniej takie, jak bitcoin, które mają z założenia maksymalną liczbę jednostek, i których z tego powodu nie można „dodrukowywać”.

Immunitety

czwartek, 10 listopada, 2022

Posłowie rządzącej partii złożyli w Sejmie projekty zmiany Konstytucji i ustaw znoszące całkowicie immunitet sędziów (w tym sędziów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu) i prokuratorów oraz immunitet formalny posłów i senatorów, a także ograniczające immunitet materialny tych ostatnich w taki sposób, że w przypadku wszczęcia postępowania karnego z oskarżenia publicznego będą mogli oni być pociągnięci do odpowiedzialności sądowej za czyny wchodzące w zakres sprawowania ich mandatu, jeżeli naruszają one prawa osób trzecich.
Oznacza to, że w przypadku wejścia w życie tych projektów będzie można nie tylko zatrzymać, ale także tymczasowo aresztować każdego posła, senatora, sędziego i prokuratora tak, jak każdą inną osobę – bez zgody Sejmu, Senatu czy sądu dyscyplinarnego – jeżeli zostanie mu postawiony zarzut popełnienia przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności powyżej roku. Teoretycznie nawet obrażenia czyichś uczuć religijnych z mównicy sejmowej.
Oczywiście tymczasowe aresztowanie powinno stosować się tylko w określonych w kodeksie postępowania karnego przypadkach i tylko wtedy, gdy nie jest wystarczający inny środek zapobiegawczy. Ale zarzut popełnienia dowolnego, nawet zagrożonego surową karą przestępstwa można postawić każdemu, również komuś, kto takiego przestępstwa nie popełnił. Można również zaargumentować, że istnieje groźba utrudniania postępowania karnego przez podejrzanego albo jego ucieczki z kraju. Czy prokurator, sam pozbawiony ochrony przed takim zagrożeniem, będzie się wahał?
O zastosowaniu tymczasowego aresztowania decyduje wprawdzie sąd, ale sędzia też będzie mógł się obawiać, że jeśli tego nie zrobi, to zostanie zastosowane to przeciwko niemu. Zresztą i tak 90% prokuratorskich wniosków o aresztowanie już teraz jest uwzględnianych przez sądy – nawet w sprawach takich, jak pana, który w celu krótkotrwałego użycia zabrał sobie tramwaj i woził nim nocą pasażerów, nie powodując żadnego wypadku ani kolizji.
Wyssany z palca zarzut zapewne upadnie. Ale sama obawa, że pod sfingowanym zarzutem będzie można trafić do aresztu nawet na kilka tygodni czy miesięcy sprawi, że sędziowie, prokuratorzy, posłowie i senatorowie staną się podatniejsi na naciski i mniej chętni do występowania przeciwko rządowi, a zwłaszcza ministrowi sprawiedliwości. Przynajmniej część z nich.
Rozumiem, że fakt, iż pewne grupy cieszą się immunitetami niedostępnymi dla zwykłego obywatela może razić. Nie mam nic przeciwko osłabieniu immunitetu parlamentarzystów, sędziów i prokuratorów tak, by na ogólnych zasadach można było wszczynać i prowadzić przeciwko nim postępowania karne oraz ich skazywać. Ale w obecnej sytuacji, gdy tymczasowe aresztowanie mimo kodeksowych ograniczeń można praktycznie zastosować w każdym wypadku, gdy może być ono przeciągane dowolnie długo i gdy istnieje praktyka „przyklepywania” przez sądy ogromnej większości wniosków o takie aresztowanie – zniesienie immunitetu chroniącego te grupy przed tymczasowym aresztowaniem grozi osłabieniem wewnątrzpaństwowych zabezpieczeń chroniących w pewnym stopniu zwykłych ludzi przed całkowitą samowolą rządzących. Sędziowie będą mniej chętni uniewinniać oskarżonych o naruszenie bezprawnych przepisów stanu wyjątkowego, stanu epidemii czy innego stanu, który przyjdzie do głowy „władzy”. Posłowie będą mniej skłonni sprzeciwiać się pomysłom rządu czy politycznego wodza. Opozycja parlamentarna będzie mniej chętna do krytykowania i wyciągania brudów rządzących. Będzie to krok w kierunku dyktatury.
Na szczęście do zmiany Konstytucji wymagana jest większość dwóch trzecich głosów w Sejmie i większość w Senacie, a rządząca partia tego nie ma. Więc do tego nie dojdzie. Za to pewnie usłyszymy o tym, jak to opozycja broni bezkarności elit.

Komu nie podoba się edukacja domowa?

środa, 9 listopada, 2022

Od ponad roku – dokładnie od 1 lipca 2021 r. – rodzice chcący uczyć swoje dzieci w domu nie muszą szukać szkoły, której dyrektor się na taką formę kształcenia zgodzi, w swoim województwie. Po trzydziestu latach funkcjonowania edukacji domowej w Polsce został zniesiony obowiązek tzw. rejonizacji. Zmiana ta została pozytywnie przyjęta przez jej zwolenników.
I przyniosła błyskawicznie wymierny efekt – istniejąca platforma e-learningowa zwana Szkołą w Chmurze (prowadzona przez Fundację Społeczeństwo) przekształciła się w pełnoprawną szkołę wyspecjalizowaną w edukacji domowej, nie tylko dostarczając uczniom materiały edukacyjne, ale i oferując im konsultacje nauczycieli oraz przeprowadzając zdalnie wymagane egzaminy. Bezpłatnie dla uczniów i ich rodziców, bo zgodnie z prawem korzysta z takiego samego wsparcia z państwowej subwencji oświatowej, jak szkoły publiczne – a nie musi ponosić kosztów (np. utrzymywania budynku szkolnego) takich jak tradycyjna szkoła prywatna.
Do Szkoły w Chmurze zostało zapisanych ponad dziesięć tysięcy uczniów z całej Polski, co stanowi jedną trzecią wszystkich uczniów korzystających obecnie z edukacji domowej. Uczniów, których rodzice uznali, że lepiej, by ich dzieci nie musiały tracić czasu na dojazdy na lekcje, uczyć się według narzuconego odgórnie harmonogramu, stresować się na co dzień sprawdzianami, ocenami i przymusowym przebywaniem w towarzystwie ludzi, którzy ich niekoniecznie lubią.
Niestety najwyraźniej się to komuś nie spodobało, bo ustawa przyjęta przez Sejm 4 listopada br. (tzw. „lex Czarnek 2.0”) z powrotem przywraca rejonizację, choć w nieco łagodniejszej formie (uczniowie korzystający z edukacji domowej będą musieli być zapisani do szkoły we własnym województwie lub województwie sąsiednim). Czyli uczeń z województwa np. śląskiego nie będzie już mógł być zapisany do Szkoły w Chmurze, która formalnie znajduje się w Warszawie. Chyba, że (wierzę w ludzką pomysłowość i ducha przedsiębiorczości) powstaną jej klony w innych województwach.
Ponadto ustawa ta narzuca wymóg przeprowadzania egzaminów w szkole, do której zapisany jest uczeń. Koniec z egzaminami online. Co z tego, że mamy XXI wiek i rozwinięte techniki komunikacji na odległość – uczniowie mają zdawać egzaminy w wyznaczonym miejscu. To też cios w Szkołę w Chmurze – po pierwsze będzie musiała ponieść dodatkowe koszty, by mieć miejsce na egzaminy, po drugie część uczniów i ich rodziców może się zniechęcić w obliczu konieczności przyjazdu na egzamin do innego miasta czy województwa.
Trzecią zmianą jest to, że wniosek do dyrektora szkoły o zezwolenie na edukację domową będzie można składać jedynie od 1 lipca do 21 września. Koniec z możliwością składania takich wniosków później – nawet jeżeli rodzice dojdą do wniosku, że ich dziecko jest w dotychczasowej szkole prześladowane albo poziom nauki w niej jest rażąco niski.
Dlaczego rok temu minister Czarnek i jego koledzy z rządzącej partii okazali przychylność edukacji domowej, a teraz zmienili zdanie?
Czy chodzi o to, że zbyt dużo osób – choć to i tak jest kropla w morzu – zaczyna się uczyć „poza systemem”?
A może o to, że zbyt dużo publicznych pieniędzy przeznaczonych na oświatę zaczyna trafiać do szkół innych niż publiczne?
A może po prostu właściciel Szkoły w Chmurze komuś się naraził?

Bezemisyjność, czyli pogorszenie poziomu życia

wtorek, 1 listopada, 2022

Polska jest krajem, w którym liczba tak samochodów osobowych na 1000 mieszkańców (664 wg danych Eurostatu z 2020 r., 642 wg danych Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodów (ACEA) z 2021 r.), jak i pojazdów silnikowych ogółem na 1000 mieszkańców (747 wg danych ACEA z 2021 r.) jest jedną z najwyższych w Europie – w pierwszym przypadku trzecie miejsce w UE za Luksemburgiem i Włochami, w drugim przypadku drugie miejsce w UE za Luksemburgiem. Wg danych GUS z 2020 roku samochód osobowy posiadało 73,5% najuboższych gospodarstw domowych i 78,1% najbogatszych. Jednocześnie jest krajem, w którym średni wiek użytkowanego samochodu to ponad 14 lat (wg ACEA) czy nawet 15,5 roku (wg Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar).
Co to oznacza? Że z jednej strony większości mieszkańców Polski nie stać na nowy samochód, z drugiej zaś – samochód jako taki jest niezbędny co najmniej połowie z nich. Między bajki można włożyć głoszoną przez niektórych tezę, że samochód kupuje się zwykle jako symbol statusu społecznego – jakim symbolem statusu może być coś, co posiada większość nawet najuboższych sąsiadów? Ludzie potrzebują samochodów, nawet starych, by dojeżdżać do pracy, do sklepów, do krewnych i znajomych, podwozić dzieci do szkoły i wykonywać swój zawód.
Owszem, są rowery i komunikacja zbiorowa, ale mają swoje ograniczenia. I nie są to jedynie ograniczenia związane z brakiem odpowiedniej infrastruktury. Jazda na rowerze wymaga wysiłku fizycznego, rowerzysta narażony jest na deszcz, wiatr, śnieg i upał. O ile rower dobrze radzi sobie w miejskich korkach, o tyle pokonanie dłuższego dystansu na nim zabiera więcej czasu niż samochodem. Trudniej jest nim przewozić większe zakupy i inne towary. Z kolei autobusy, tramwaje i pociągi poruszają się po wyznaczonych trasach i zatrzymują na wyznaczonych przystankach – co powoduje konieczność dostosowania czasu podróży do ich rozkładu jazdy, konieczność przesiadania się w wielu przypadkach i pieszego pokonywania trasy do końcowych, a czasami i pośrednich przystanków. Zdarza się odbywać podróż w niewygodnych warunkach, w tłumie ludzi, w towarzystwie nieprzyjemnych współpasażerów, na stojąco. Jeżeli ktoś ma do przebycia np. do pracy kilkadziesiąt kilometrów (rzecz wcale nie niezwykła w np. konurbacji górnośląskiej), to podróż komunikacją zbiorową trwa wyraźnie dłużej.
I w takiej sytuacji Unia Europejska jest u progu podjęcia decyzji, że od 2035 roku nie będą już rejestrowane nowe samochody osobowe i dostawcze z silnikami na benzynę i olej napędowy, nawet hybrydowe. Jedynie bezemisyjne – czyli te w pełni elektryczne i z ogniwami wodorowymi. Obecna cena nowego samochodu elektrycznego jest mniej więcej dwukrotnie większa od ceny jego odpowiednika z silnikiem spalinowym czy hybrydowym (patrz Opel Corsa, Fiat 500 czy Peugeot 208), a koszt jego eksploatacji – o ile ktoś nie ma własnego domu lub garażu wyposażonego w gniazdko, z którego może np. w nocy podładować swój pojazd – jest już tylko trochę niższy (przejechanie 100 km z ładowaniem na stacji może kosztować już nawet 30 zł).
Jeżeli przeciętnego Polaka nie stać na nowy samochód spalinowy, to tym bardziej nie stać go na nowy samochód elektryczny. Co więcej, na nowy samochód elektryczny nie stać też pewnej grupy tych, których stać na nowy samochód spalinowy. Używane samochody elektryczne też są droższe od spalinowych, więc wielu z tych, którzy kupują te ostatnie nie stać nawet na używanego „elektryka”. Wprawdzie nie jest wykluczone, że za 13 lat samochody elektryczne mogą stanieć, ale tego z całą pewnością wiedzieć nie można. A jeżeli nadal będą droższe, to wzrośnie popyt na używane samochody spalinowe.
Jednak w sytuacji, gdy nie będzie rejestrować się już nowych samochodów z silnikami na benzynę i olej napędowy, liczba takich używanych samochodów zacznie maleć, co przy zwiększonym popycie spowoduje, że i one zdrożeją. Jest więc bardzo prawdopodobne, że decyzja UE odbije się na kieszeni i poziomie życia zwykłego człowieka w Polsce, który albo będzie musiał więcej wydać na samochód, albo nie będzie mógł go kupić i będzie zmuszony korzystać z komunikacji zbiorowej lub jeździć rowerem – ze wszystkimi opisanymi wyżej ograniczeniami. Dodatkowo, jeżeli zdecyduje się na kupno „elektryka”, może pogorszyć mu się jakość korzystania z samochodu – dzisiaj samochód elektryczny ma mniejszy zasięg na jednym „tankowaniu” od swojego spalinowego odpowiednika i takie „tankowanie” trwa o wiele dłużej – doładowanie dające możliwość przejechania 100-150 km nawet na stacji szybkiego ładowania zajmuje około godziny.
Najbardziej uderzy to w najmniej zamożnych (przypominam – 73,5% najuboższych gospodarstw domowych już posiada samochód, więc proszę nie mówić, że są to głównie użytkownicy „zbiorkomu”), wykonujących pracę, której nie da się „uzdalnić” i dojeżdżających daleko do tej pracy.
Grozi też dodatkowy wzrost cen usług transportowych i innych, do których niezbędna jest inwestycja w samochód osobowy lub dostawczy. A w konsekwencji dodatkowy wzrost cen towarów.
A wszystko to oficjalnie po to, by zmniejszyć emisję dwutlenku węgla w Unii Europejskiej o 15%, czyli na świecie o nieco ponad 1% (w 2019 r. UE bez Wielkiej Brytanii przyczyniała się do 7,73% światowej emisji tego gazu).
Uważam, że ta decyzja Unii, jeżeli wejdzie w życie, powinna być przez Polskę całkowicie zignorowana. Nawet, jeżeli fabryki w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpanii, Czechach i innych państwach UE przestaną produkować samochody napędzane benzyną lub olejem napędowym, nadal powinna istnieć możliwość rejestrowania nowych takich samochodów wyprodukowanych poza Unią. Jeżeli takowe będą produkowane, co moim zdaniem jest prawdopodobne. Oraz produkowania ich w Polsce. Dopóki będzie to opłacalne dla konsumentów i producentów.