Archiwum kategorii ‘Libertarianizm’

Wewnętrzna sprzeczność populizmu

sobota, 20 kwietnia, 2024

Zgodnie z „Indeksem Autorytarnego Populizmu 2024” przygotowanym przez szwedzki think-tank Timbro przy współpracy z m. in. Fundacją Wolności Gospodarczej, cechą charakterystyczną populizmu jest postrzeganie polityki jako konfliktu między ludźmi a elitami. Partie określane jako populistyczne (w przypadku Polski autorzy ww. publikacji zaliczyli do nich obecnie PiS, Konfederację i Kukiz’15) „opierają się (…) na wymiarze konfliktu między ludźmi a elitami. To odróżnia je od innych partii, które wyrosły z różnych podziałów, takich jak miasto kontra wieś, praca kontra kapitał, kościół kontra państwo lub centrum kontra peryferie”. Jednocześnie „ruchy populistyczne, zarówno lewicowe, jak i prawicowe, zakładają istnienie jednolitego „ludu”, który jest marginalizowany przez skorumpowanych polityków i nieprzedstawiającą ich elitę” oraz „preferują mniej przeszkód w procesie demokratycznym, aby umożliwić tymczasowym większościom łatwe stanowienie prawa i egzekwowanie nowych przepisów” oraz, jak zauważa FWG, przejawiają dążenie do usuwania instytucjonalnych ograniczeń władzy, ponieważ „mechanizmy spowalniające procedurę są postrzegane jako przeszkody dla rządów większości”.
Jeżeli przyjąć taką definicję populizmu, to z jednej strony (w przeciwieństwie do tych, którzy głoszą, iż demokratyczni politycy są wyrazicielami woli swoich wyborców bądź narodu, a polityka to praca na rzecz wspólnego dobra) prawidłowo diagnozuje on podstawowy konflikt cechujący funkcjonowanie praktycznie każdego państwa – bo istotą każdego państwa jest zorganizowany przymus, który w praktyce stosowany jest przez grupę dysponującą środkami przymusu (czyli elitę władzy – używając terminologii Leszka Nowaka jest to elita oraz aparat władzy) wobec tych, którzy nimi nie dysponują (wg terminologii L. Nowaka – obywateli); z drugiej strony jednak, pomijając inne konflikty występujące w społeczeństwie (bo lud/obywatele nie są w rzeczywistości jednolitą grupą z tymi samymi interesami) oraz zakładając, że jest możliwe usunięcie konfliktu między ludem a elitą władzy w ramach państwa (poprzez odsunięcie od władzy obecnej elity i zaprowadzenie rządów „ludu”) proponuje lekarstwo, które może być gorsze od choroby. Bo odsunięcie od rządów obecnej elity i zastąpienie jej politykami populistycznymi spowoduje jedynie powstanie nowej elity (zwykle zresztą owa nowa elita ma rozliczne powiązania z dotychczasową), a usunięcie lub osłabienie mechanizmów ograniczających władzę (takich jak do pewnego stopnia niezależne sądownictwo i media, konstytucyjny podział władz, niezależne od państwa finansowanie organizacji społecznych, gwarancje własności prywatnej i innych praw jednostek, „rządy prawa”, niezależność gospodarki od państwa) jedynie zwiększy władzę tej elity nad resztą społeczeństwa i tym samym zaostrzy konflikt pomiędzy nią a (nadal przymusowo) rządzonymi.
Jedyne sposoby na usunięcie tego konfliktu to albo zniesienie państwa i zastąpienie go organizacją społeczną opartą na dobrowolności, albo też doprowadzenie do sytuacji, w której rządzeni są jednocześnie rządzącymi i zbiorowo sprawują faktyczną kontrolę nad środkami przymusu, bez pośrednictwa elity i aparatu władzy. Oba sposoby w chwili obecnej są w praktyce niemożliwe. Jednak możliwe są przynajmniej częściowe kroki w kierunku obu rozwiązań. Z jednej strony – wprowadzenie w jak najszerszym zakresie mechanizmów demokracji bezpośredniej (co sugeruje część populistów), z drugiej – wzmocnienie (a nie osłabienie, jak chcą populiści) mechanizmów ograniczających władzę, takich jak gwarancje praw jednostki (w szczególności własności prywatnej, którą Proudhon uznawał za „potęgę zdolną zrównoważyć (…) potęgę państwa”), podział władz (w tym ich decentralizację), niezależność sądów, rozdział państwa od gospodarki, środków przekazu i edukacji.
Ten kierunek wskazywany jest przez libertarian. Libertarianizm z jednej strony (podkreślając immanentny konflikt między jednostkami a państwem) jest ultra-populizmem, z drugiej strony (podkreślając ważność praw indywidualnego człowieka w stosunku również do „ludu”) jest anty-populizmem. Ci, którzy widzą, że politycy nie działają w ich interesie, nie powinni popierać ani populistów, ani partii „mainstreamowych”. Powinni stworzyć wolnościową alternatywę.

Prawo do dyskryminacji

sobota, 21 października, 2023

Pani Karina Bosak, nowo wybrana posłanka Konfederacji, opowiada się (w ślad za swoją organizacją Ordo Iuris) za tym, by hotelarze mieli prawo wynajmować pokoje z jednym łóżkiem tylko tym parom, które są małżeństwami. Na zasadzie swoistej „klauzuli sumienia” – jeżeli ktoś uważa, że seks pozamałżeński jest grzechem, nie powinien być zmuszany do świadczenia usługi, która do takiego grzechu może się przyczynić.
Ponadto zmuszanie hotelarza do świadczenia takiej usługi – jak twierdzi pani Bosak – ogranicza swobodę gospodarczą.
I muszę powiedzieć, że ma tutaj rację.
Każdy powinien mieć prawo swobodnego decydowania, komu świadczyć, a komu nie świadczyć usługi przy użyciu swojej własności. Zwłaszcza, jeżeli świadczenie usługi jest sprzeczne z jego sumieniem. Ale nie tylko – również wtedy, gdy zwyczajnie potencjalny klient mu się nie spodoba, albo gdy ma kaprys świadczyć usługi tylko określonym klientom.
Bo to jego własność i jego potencjalny zarobek.
Oczywiście nie znaczy to, że ktoś powinien móc np. ogólnie zadeklarować w formie oferty, że pokoje w jego hotelu są dostępne dla wszystkich, a następnie dopiero jeśli zgłosi się do niego para i poprosi o pokój z łożem „małżeńskim” stwierdzić, że bez aktu zawarcia małżeństwa go nie wynajmie. Oferta wiąże.
Nie znaczy to też, że odmówić usługi powołując się na „klauzulę sumienia” powinien mieć prawo z własnej inicjatywy pracownik hotelu, na przykład recepcjonista. Bo hotel nie należy do niego i jeżeli właściciel nie zgadza się na taką dyskryminację, jest to działanie na jego szkodę. Jeżeli taka transakcja narusza sumienie pracownika, powinien się zatrudnić gdzie indziej.
No i oczywiście sprawdzanie, czy dana para jest małżeństwem mogłoby być kłopotliwe. Nie każdy podróżuje z aktem zawarcia małżeństwa, a jeśli hotel będzie wymagał jego okazania (w obecnych polskich warunkach – oczywiście po uprzednio wyrażonej zgodzie na przetwarzanie takich danych osobowych i spełnieniu przez hotel obowiązku informacyjnego w tym zakresie), sporo osób może wybrać konkurencję. Ale mogę sobie wyobrazić, że hotel wymaga tylko oświadczeń, przy czym pary jednopłciowe odrzuca od razu, bo wiadomo, że polskie prawo małżeństw jednopłciowych nie uznaje.
Tak, że pod tym względem zgadzam się z posłanką Konfederacji.
Co więcej, uważam, że już obecnie właściciele hotelu mają takie prawo. Bo od 2019 r. odmowa świadczenia do którego zobowiązany jest przedsiębiorca „bez uzasadnionej przyczyny”, nie jest już wykroczeniem – Trybunał Konstytucyjny uznał to za niezgodne z Konstytucją – a ustawa o wdrożeniu niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania nie zakazuje dyskryminacji ze względu na stan cywilny (a nawet orientację seksualną) przy świadczeniu usług.
Pani Bosak twierdzi jednocześnie, że hotelarz nie ma prawa odmowy wynajęcia pokoju np. katolikom. Bo „obowiązuje takie prawo, że nie można tak powiedzieć”, ponieważ „religia jest jedną z cech chronionych”.
Niestety tak jest, choć dużo mogłoby zależeć od interpretacji przepisów przez sądy.
Po pierwsze istnieje odziedziczony po PRL (w kodeksie karnym z 1932 r. nie było podobnego przepisu) art. 194 kodeksu karnego, przewidujący karalność ograniczania „człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość”. Można wprawdzie zadać pytanie, czy istnieje prawo do otrzymania jakiejś usługi świadczonej przez prywatny podmiot, ale o ile przyjmuje się, że np. odmowa przyjęcia ateisty do stowarzyszenia religijnego nie wyczerpuje znamion tego przestępstwa, o tyle odmowa wykonania jakiejś czynności usługowej lub handlowej z uwagi na to, że ktoś jest katolikiem czy ateistą jest już przez prawników uważana za czyn jego znamiona wyczerpujący.
Po drugie istnieje art. 6 ust. 1 wywodzącej się ze schyłkowej PRL ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania, stanowiący, że „nikt nie może być dyskryminowany bądź uprzywilejowany z powodu religii lub przekonań w sprawach religii”. I choć ustawa ta nie przewiduje sankcji za złamanie tego przepisu, to możliwe, że w oparciu o nią teoretycznie sąd mógłby przyznać zadośćuczynienie za doznaną krzywdę z tytułu naruszenia swobody sumienia (dobro osobiste) katolikom dyskryminowanym przez hotelarza.
Jednak tak być nie powinno.
Właściciel hotelu, czy pracownik działający w jego imieniu – powinien mieć prawo do odmowy świadczenia usługi również przedstawicielom określonej religii, na przykład katolikom, muzułmanom, czy żydom. Albo powinien mieć prawo do oferowania usług wyłącznie katolikom, żydom czy muzułmanom. Bo to jego hotel. Tak samo, jak ma prawo odmówienia wpuszczenia osoby wyznającej daną religię do swojego mieszkania. Powinien mieć prawo dyskryminowania nawet na podstawie koloru skóry.
Oczywiście, krytyka takiego działania również nie powinna być w żaden sposób ograniczana i każdy powinien mieć prawo nawoływać do bojkotu takiego hotelu. Ale zakazu być nie powinno.
Dlatego art. 194 kk oraz art. 6 ust. 1 ustawy o gwarancjach wolności sumienia i wyznania powinny zniknąć z polskiego porządku prawnego.
Ciekawe czy pani Bosak się z tym zgadza. A inni działacze i sympatycy Konfederacji?

Dyktatura i niewolnictwo

czwartek, 25 maja, 2023

Kilka lat temu napisałem artykuł polemizujący z tezą Hansa Hermanna Hoppego, jakoby monarchia (rozumiana dosłownie jako ustrój jak najbardziej zbliżony do rządów jednego człowieka – czyli dyktatura, a nie monarchia parlamentarna typu np. brytyjskiego) była mniej szkodliwa – w sensie naruszania praw własności – w porównaniu z demokracją.
Dzisiaj zauważyłem (dziękuję Rewolucja Rożawy za zwrócenie uwagi na materiał), że do szeregu argumentów tam przytoczonych można dodać jeszcze jeden: dyktatura czy też realna monarchia nieograniczona elementami demokracji wydaje się sprzyjać niewolnictwu – obojętnie, czy jest ono stosowane przez państwo, czy przez osoby prywatne.
Otóż wśród dziesięciu państw z największą liczbą faktycznych niewolników – osób pozbawionych wolności osobistej – na tysiąc mieszkańców są trzy tradycyjne monarchie (Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Kuwejt), dwie totalitarne dyktatury o korzeniach komunistycznych (Korea Północna i Erytrea), jedna dyktatura islamska (Afganistan), dwie faktyczne dyktatury zachowujące fasadę demokracji (Rosja i Tadżykistan) oraz dwa państwa, gdzie wprawdzie istnieją jeszcze jakieś mechanizmy demokratyczne w postaci wyborów, do których dopuszcza się polityków opozycji, ale których przywódcy sprawują władzę „silnej ręki”, a ich środowiska polityczne utrzymują się przy władzy od co najmniej kilkunastu lat (Turcja i Mauretania). Żadne z tych państw nie jest uważane za demokrację w znanym rankingu Freedom House.
Za to dziewięć państw, które najmocniej działają przeciwko współczesnemu niewolnictwu, to kolejno Wielka Brytania, Australia, Niderlandy, Portugalia, Stany Zjednoczone, Irlandia, Norwegia, Hiszpania i Szwecja – wszystkie demokratyczne, choć na czele większości z nich formalnie stoją monarchowie.

[Dziękuję patronom i zachęcam do wsparcia.]

Konfederacja, partia jak inne

niedziela, 9 października, 2022

Działacz partii Konfederacja Sławomir Mentzen napisał na Twitterze, że „libertarianin twierdzący, że przeszkodą dla wolności jest jedyna partia przeciwna temu socjalistyczno-lockdownowemu cyrkowi, który uskuteczniają wszystkie inne partie, orze co najwyżej siebie”. Z tego, co wiem, jest to komentarz do krytyki tej partii, jaką ostatnio wygłosił wiceprezes Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości, Marcin Chmielowski.
W związku z tym zapragnąłem sprawdzić, czym też partia Konfederacja różni się od wszystkich innych partii i zerknąłem na jej nowy program „Po stronie Polski” umieszczony na jej stronie internetowej.
I znalazłem tam na przykład stwierdzenie, że należy „zamknąć rynek polski na niekontrolowany napływ żywności z państw trzecich”. Czyli konsumenci nie powinni mieć swobody wyboru, od kogo kupować żywność – powinni być zmuszeni do kupowania przede wszystkim produktów polskich. Choćby woleli zagraniczne na przykład dlatego, że są tańsze.
Znalazłem też stwierdzenie, że w przypadku zakupów uzbrojenia „Polska musi dawać priorytet zakupom od krajowych firm”. Czyli najważniejsze ma być to, że uzbrojenie ma być produkowane przez polskiego przedsiębiorcę – co z tego, że zagraniczny sprzęt może być lepszy lub tańszy przy takiej samej jakości?
Znalazłem również postulat likwidacji opłat za autostrady – czyli jak rozumiem, autostrady powinny być utrzymywane (inaczej niż np. kolej) w całości z podatków, płaconych również przez tych, którzy tymi autostradami nie jeżdżą lub jeżdżą nimi rzadko.
No i znalazłem cały rozdział poświęcony energetyce, w którym mowa o „wiodącym modelu energetycznym opartym na symbiozie węglowo-jądrowej”, o tym, że należy inwestować w upłynnianie i zgazowanie węgla, unowocześniać techniki wydobywcze rodzimego gazu ziemnego oraz podjąć badania nad ponowną eksploatacją złóż uranu na terenie Polski – czyli że o tym, jak ma wyglądać kształt branży energetycznej w Polsce, mają jak dotąd decydować politycy, a nie ludzie działający na rynku. Choć kształt ten miałby wyglądać inaczej.
Protekcjonizm, socjalizm transportowy (w sensie autostrady „prawem, a nie towarem”), socjalizm lub przynajmniej silny interwencjonizm w energetyce – czy to aż tak bardzo różni się od tego, co „uskuteczniają wszystkie inne partie”?

Alternatywa dla wynajmowanych pokoi

wtorek, 27 września, 2022

Właściciel mieszkania w Gliwicach, który postanowił przerobić je na „cztery niezależne kawalerki” – czyli jakby podmieszkania wyposażone w odrębne łazienki, ubikacje i aneksy kuchenne, do których wchodzi się ze wspólnego korytarza – spotkał się z hejtem. No bo jak można wynajmować ludziom mieszkania o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych? Toż to nieludzkie warunki!
Tyle, że tak naprawdę te mieszkania mogą być teraz wynajmowane zamiast zwykłych pokoi we wspólnym mieszkaniu, z których to pokoi zostały przerobione. Być może czterech, choć prawdopodobnie trzech, bo musiała tam być pierwotnie wspólna łazienka z ubikacją i może kuchnia.
Czyli zamiast trzech lub czterech osób wynajmujących niewiele większe pokoje we wspólnym mieszkaniu i dzielących łazienkę, WC oraz kuchnię mogą tam teraz mieszkać cztery osoby wynajmujące zestawy pokój + łazienka z WC + aneks kuchenny, bez potrzeby dzielenia czegokolwiek poza korytarzem.
Cena jest tylko nieco wyższa – w ogłoszeniu sprzedaży tego mieszkania na otodom.pl jest napisane, że „każdą kawalerkę można wynająć za 1200 zł – 1500 zł odstępnego”. A w Gliwicach zdarzają się pokoje za 1200 zł, a 900 zł to już częsta cena.
Podejrzewam, że wielu ludzi wolałoby wynająć taką „kawalerkę” zamiast pokoju o podobnej, a nawet większej powierzchni w zwykłym mieszkaniu ze współlokatorami. Choćby więcej płacąc. Bo brak konieczności dzielenia łazienki, ubikacji i kuchni z obcymi ludźmi, którzy mogą się zdarzyć różni, dla wielu jest dużym plusem. Dla mnie by był.
Oczywiście jeśli każdego byłoby stać na wynajęcie lub kupienie normalnego dużego mieszkania dla siebie, to taka inwestycja nie miałaby racji bytu. Jednak tak nie jest. Wielu ludzi z powodów ekonomicznych skazanych jest na wynajmowanie pokoi. I części z nich takie inwestycje dają możliwość mieszkania w nieco lepszych – z ich punktu widzenia – warunkach.

Abramowski o szkole

środa, 17 sierpnia, 2022

Jedni nie chcą w szkołach nowo wprowadzonego przedmiotu „Historia i teraźniejszość” oraz podręcznika do tego przedmiotu napisanego przez Wojciecha Roszkowskiego. Inni (młodzieżówka Lewicy Razem) domagają się usunięcia ze szkół przedmiotu „Podstawy przedsiębiorczości” i wprowadzenia na ich miejsca zajęć na temat prawa pracy, spółdzielczości i związków zawodowych. Jeszcze inni chcą usunięcia ze szkół nauki religii, podczas gdy ich przeciwnicy najchętniej widzieliby ten przedmiot jako obowiązkowy. Sprzeciw kolejnych budzi nauczanie w szkole o ludzkiej seksualności, ale są i tacy, którzy chcieliby, by edukacja seksualna była obowiązkowa, podobnie jak edukacja „antyprzemocowa”. Ciągłe dyskusje trwają w związku z listą lektur do nauki języka polskiego.
A ja przypomnę, co pisał wybitny polski (choć urodzony w Stepaniwce pod Kijowem) myśliciel Edward Abramowski, którego 154. rocznica urodzin wypada akurat dzisiaj:
„Potrzeba szkoły wolnej,
to znaczy, żeby nauczanie nie było pod wyłączną władzą ani rządu ani gminy, lecz żeby każdy człowiek i każde stowarzyszenie mogło zakładać szkoły, jakie uważa za potrzebne i nauczać według swoich przekonań. Wystąpiliśmy teraz do walki o szkołę gminną polską, o szkołę, któraby od gminy a nie od rządu zależała. I to będzie nasza pierwsza zdobycz na polu wolności nauki. Lecz pamiętajmy, że w kraju prawdziwie wolnym, nietylko rząd ale nawet i gmina nie powinna mieć monopolu nauczania; nie powinna mieć prawa zakazać otwierania innych szkół, ani osobom prywatnym ani towarzystwom. Każdy powinien mieć wolność nauczania, tak samo jak wolność myśli i słowa. Bez wolnej szkoły niema wolności duszy ludzkiej. Szkoła urabia człowieka, urabia jego pojęcia i jego charakter; jest to więc zbyt ważna rzecz, abyśmy ją w ręce rządu jakiegokolwiek oddawać mieli. Szkoła rządowa trzymać się musi ściśle programów nauczania ułożonych przez ministra oświaty i z tego powodu wpaja ona w umysły młodzieży te tylko pojęcia i przekonania, jakie wyznają przedstawiciele rządu. Wszystkie zaś inne pojęcia i uczucia są w szkole rządowej zabronione; wszystko, co myśl ludzka stwarza nowego, wszystko co jest odmiennem od sposobu widzenia ludzi, stojących u steru władzy, chociażby to były rzeczy najbardziej piękne i prawdziwe, wszystko to niema dostępu do szkoły rządowej. I dlatego szkoła, która zostaje pod wyłączną władzą rządu, wypacza umysły młodzieży i tamuje ich rozwój, urabia je wszystkie na jedną modłę i zabija najcenniejszy skarb człowieka — wolność myśli. Dlatego też potrzeba nam szkoły wolnej i wolnego nauczania w jaknajszerszym zakresie”.
I ten postulat Abramowskiego wciąż jest aktualny.

Komu zależy na pokoju, ten zawsze cofnie się przed gwałtem

czwartek, 4 sierpnia, 2022

Krytykowanie oporu przed agresją i domaganie się jak najszybszego jego zaprzestania w sytuacji, gdy taki opór przedłuża konflikt skutkujący niszczeniem życia, wolności i własności niewinnych ludzi nie jest wolnościowe, choć może się takie wydawać. „Libertarianie”, którzy stoją na takim stanowisku podważają sam fundament wolnościowej doktryny, jakim jest zasada nieagresji. Zastępują ją zasadą „nie-nadmiernej obrony”.
Zasada nieagresji mówi, że nie wolno stosować przymusu w celu naruszenia wolności osobistej lub własności innej osoby (zostawmy na boku rozważania, czym jest ta wolność i własność), chyba że w obronie przed takim właśnie przymusem. Inaczej mówiąc wolno się bronić – stosować przymus (w tym bezpośrednią przemoc) wobec kogoś, kto jako pierwszy narusza czyjąś wolność osobistą lub własność. Co więcej, w celu skutecznego wprowadzenia zasady nieagresji w życie należy się bronić oraz pomagać tym, którzy się bronią.
Zasada „nie-nadmiernej obrony” mówi co innego: że nie wolno się bronić (stosować przymusu wobec kogoś, kto jako pierwszy narusza czyjąś wolność osobistej lub własność), jeżeli w wyniku tej obrony skala agresywnych naruszeń wolności osobistej (w tym m.in. prawa do życia) lub własności się zwiększy – obojętnie, czy jest to skutek bezpośredni czy pośredni. W celu skutecznego wprowadzenia w życie tej zasady należy się nie bronić oraz nie pomagać tym, którzy się bronią.
Oczywiście, zasada „nie-nadmiernej obrony” prowadzi w praktyce do radykalnie pacyfistycznej zasady „nieobrony w ogóle”, ponieważ w społeczności stosującej się do takiej zasady każdemu agresorowi wystarczy szantaż, że w przypadku jakiejkolwiek obrony zaatakuje kogoś innego.
Innymi słowy, zasada „nie-nadmiernej obrony” uprzywilejowuje agresję, w szczególności agresję na skalę wykraczającą poza konflikty między jednostkami. W świetle tej zasady agresor wojenny, lub choćby grożący wojną, jest nietykalny, ponieważ przeciwstawienie się mu oznacza więcej ofiar, więcej agresywnych naruszeń wolności osobistej lub własności.
Czyli ktoś, kto wyznaje tę zasadę, nie jest żadnym wolnościowcem, tylko zwolennikiem wielkoskalowej agresji, choćby pośrednim. Nawet, jeżeli tego wprost nie deklaruje.
No dobrze, ale przecież nie chodzi o samo w sobie bycie wolnościowcem, tylko o postępowanie w sposób właściwy. Może pokój i ludzkie życie są ważniejszymi wartościami od wolności i Ukraina powinna ustąpić – skapitulować – w obliczu rosyjskiej napaści, zamiast bronić się przedłużając wojnę, w której giną niewinni ludzie i niszczone są całe miasta? A ci, którzy np. wspierają Ukrainę bronią, powinni przestać to robić – tak rządy, jak i osoby prywatne. Zaś Izrael w przypadku rakietowych ataków z Gazy na ludność i obiekty cywilne powinien ograniczyć się do strącania wrogich rakiet, a najlepiej spełnić postulaty Hamasu i samozlikwidować się, zamiast ostrzeliwać i bombardować wroga, z nieuchronnymi w tym przypadku ofiarami cywilnymi w gęsto zaludnionym terenie?
Problem polega na tym, że takie postępowanie, choć na krótką metę może zmniejszyć skalę cywilnych ofiar i zniszczeń, to – konsekwentnie stosowane – prowadzi do tego, że po prostu agresja w wykonaniu państw czy organizacji terrorystycznych dużo bardziej się opłaca. Wystarczy mieć wystarczającą siłę, by atakując nie przegrać błyskawicznie lub by choćby zagrozić licznymi ofiarami i zniszczeniami, których nie da się uniknąć – i już się na takiej postawie zyskuje.
A skoro tak, to przy dominacji takiej postawy agresji w skali globalnej będzie więcej. I choć wojny mogą trwać krócej i być mniej krwawe, to może być ich po pierwsze więcej, a po drugie będą prowadzić do większego zniewolenia podbitej ludności oraz wprowadzenia przez rządzących terroru odpowiedzialności zbiorowej. Bo oczywiście bunt oraz pomaganie buntownikom też przy takiej postawie jest niedozwolone, zwłaszcza, jeśli tyran zagrozi konsekwencjami dla całej społeczności.
Oczywiście rządy będą wtedy bardziej uciskać również „własną” ludność, a nie tylko tę podbitą. Niewykluczone, że będą również częściej przy tym zabijać.
Jak zauważył w swojej piosence „Jałta” Jacek Kaczmarski – „komu zależy na pokoju, ten zawsze cofnie się przed gwałtem; wygra, kto się nie boi wojen”.
Stawianie pokoju – idei niewątpliwie szczytnej i atrakcyjnej – przed wolnością jest w interesie tyranów. Nieprzypadkowo ZSRR szermował hasłem obrony pokoju na świecie, stworzył międzynarodowy ruch Obrońców Pokoju, a na pierwszomajowych pochodach obok flag czerwonych były niebieskie z gołąbkiem pokoju. Obrońcy Pokoju występowali m.in. – oczywiście pod hasłem obrony pokoju – przeciwko „podżegaczom wojennym” stawiającym opór rzeczywistemu agresorowi w wojnie koreańskiej, czyli Korei Północnej. Dzisiaj rolę stalinowskich Obrońców Pokoju przyjmują ci wszyscy, którzy wzywają Ukrainę do zaprzestania walki, a świat do zaprzestania jej wspierania – od lewicowych intelektualistów w Niemczech po „libertarian”.

W sprawie autonomii regionów

niedziela, 17 lipca, 2022

Nie jestem Ślązakiem i nie mam żadnych śląskich korzeni. Wychowałem się jednak i mieszkałem przez ponad trzydzieści lat w Katowicach. Dziewięć lat temu napisałem dla ówczesnej Partii Libertariańskiej komentarz w sprawie autonomii śląskiej. Dzisiaj, dzień po kolejnym Marszu Autonomii zorganizowanym przez Ruch Autonomii Śląska, chciałbym go (z konieczności w formie lekko skorygowanej) przypomnieć jako swoje stanowisko:
„Autonomia władz regionalnych czy lokalnych, rozumiana jako większa niezależność tych władz od rządu centralnego, nie jest sama w sobie ideałem libertarian. Ideałem tym mogłaby być prędzej dobrowolna przynależność ludzi do wszelkiego typu wspólnot lokalnych czy ponadlokalnych – sytuacja, w której gminy czy regiony, niekoniecznie terytorialne, byłyby dobrowolnymi stowarzyszeniami osób zainteresowanych korzystaniem z ich usług i w której mogłyby istnieć prywatne posiadłości, jurydyki, wolne miasta czy komuny nienależące do żadnego regionu czy gminy.
Jednak decentralizacja państwa, związana z przyznaniem regionom, województwom czy mniejszym jednostkom obecnego samorządu terytorialnego autonomii byłaby z tego punktu widzenia krokiem w dobrym kierunku.
Po pierwsze, stwarzałoby to – ułomną bo ułomną, ale zawsze – konkurencję pomiędzy regionami, województwami czy gminami. Mogłyby ze sobą konkurować różne rozwiązania dotyczące usług publicznych, podatkowe, a nawet częściowo – w ramach wspólnego porządku konstytucyjnego – prawne. Wprawdzie obecnie taka konkurencja zachodzi pomiędzy poszczególnymi państwami, ale o ile łatwiej „zagłosować nogami” i wybrać optymalne dla siebie rozwiązanie przeprowadzając się do sąsiedniego województwa czy nawet gminy, niż do innego państwa, w którym mówi się w innym języku. Co więcej, istniałaby większa szansa dla wprowadzenia – choćby na niewielkim obszarze – rozwiązań wolnościowych. Na przykład niektóre gminy mogłyby zdecydować się na wprowadzenie w życie postulatów libertarianizmu, oddając organizację usług publicznych – takich jak oświata, ochrona zdrowia, drogi czy zapewnianie bezpieczeństwa – w ręce inicjatywy prywatnej lub dobrowolnych stowarzyszeń i redukując do zera podatki lokalne.
Po drugie, pieniądze z podatków zostawałyby w większości w gminie czy regionie. Wprawdzie ludzie nadal musieliby oddawać pod przymusem część swoich pieniędzy władzom, ale byłaby większa szansa na to, że w zamian skorzystają z jakichś usług publicznych tam, gdzie spędzają większość życia, zamiast na to, że pieniądze te zostaną przeznaczone na jakąś inwestycję na drugim końcu Polski.
Po trzecie, władzę będącą „bliżej obywatela” łatwiej jest kontrolować i bardziej liczy się ona ze zdaniem tego obywatela. O ile zdarzają się przypadki odwołania wójtów, prezydentów miast, rad miejskich czy dymisje marszałków województw w trakcie kadencji sejmiku w wyniku nawet niezbyt znaczących lokalnych afer czy dowodów niekompetencji urzędników, o tyle bardzo rzadko zdarza się z tego powodu dymisja premiera rządu centralnego mającego parlamentarną większość w trakcie kadencji Sejmu.
Tak rozumiana autonomia nie oznacza – jak to niektórzy fałszywie rozumieją – tego, że prawo lokalne w całości ma pierwszeństwo przed prawem ogólnokrajowym, a więc faktycznego podziału państwa. Oznacza, że jest tak jedynie w niektórych – ustalonych konstytucyjnie – sferach, w przypadku, jeśli nie wszystkie regiony mają autonomię. Wtedy w takich sferach region autonomiczny może mieć inne przepisy prawne niż reszta kraju. W przypadku, jeśli wszystkie regiony mają jednakową autonomię, po prostu pewne dziedziny należą w całości do właściwości prawa lokalnego, a inne (zwykle polityka zagraniczna, obronność) do prawa ogólnokrajowego.
Ruch Autonomii (de facto Górnego) Śląska jest najbardziej widocznym w Polsce ruchem domagającym się autonomii regionu. Z wyżej wymienionych przyczyn popieram dążenie do takiej autonomii, ale popieram również dążenie do autonomii innych regionów Polski (co zresztą również jest postulatem RAŚ). W tym tych obszarów w ramach obecnego województwa śląskiego, które z różnych przyczyn (np. brak historycznych powiązań ze Śląskiem, poczucie własnej odrębności lokalnej) nie chciałyby być częścią autonomicznego regionu śląskiego lub chciałyby mieć własną autonomię w jego ramach”.

Równość płci dwojako rozumiana

piątek, 24 czerwca, 2022

Te postulaty Parady Równości są wzajemnie sprzeczne. Jeśli zatrudniać i wynagradzać ma się w zależności od wykonywanej pracy i kompetencji, a nie płci, to nie może być parytetu płci w gremiach kierowniczych, strukturach politycznych ani w mediach. Bo parytet płci oznacza, że zatrudnienie na danym stanowisku – np. członka zarządu, ministra czy dziennikarza – jest właśnie w jakimś stopniu zależne od płci. Jeżeli np. gazeta zatrudnia dwudziestu dziennikarzy, z których piętnastu jest kobietami, a pięciu mężczyznami i wchodzi w życie prawo narzucające w mediach parytet płci po połowie, to trzeba albo dziesięć kobiet zwolnić bez względu na ich kompetencje i wykonywaną przez nie pracę, albo zatrudnić dziesięciu dodatkowych mężczyzn – choćby zgłaszały się bardziej kompetentne kandydatki, albo zrobić coś pośredniego, kierując się kryterium płci (np. zwolnić osiem kobiet i zatrudnić dwóch mężczyzn). To samo z zarządem spółki, sekretarzami stanu w ministerstwie czy Radą Ministrów.
Albo jedno, albo drugie. Albo równość płci polega na niekierowaniu się kryterium płci przy zatrudnianiu konkretnej osoby – czyli niedyskryminowaniu jej ze względu na płeć – albo na kierowaniu się tym kryterium w imię wyrównywania liczebności przedstawicieli obu płci (a może i osób niebinarnych) w jakichś grupach i tym samym dyskryminowaniu w pewnych sytuacjach indywidualnych osób ze względu na płeć. Nie da się mieć jednocześnie równości płci w obu znaczeniach.
Przy czym, żeby była jasność: jestem przeciwnikiem parytetów i zwolennikiem niedyskryminowania ze względu na płeć przy zatrudnianiu i wynagradzaniu, ale jeszcze bardziej jestem przeciwny temu, by było to narzucane prawnie – czyli państwowym przymusem – prywatnym podmiotom. Prywatny właściciel (czy to klasyczny kapitalista, czy spółka z rozproszonym akcjonariatem, czy spółka pracownicza, stowarzyszenie lub spółdzielnia) powinien móc w swoim przedsiębiorstwie stosować dowolne kryteria zatrudniania, w tym takie, które naruszają równość płci w obu podanych wyżej znaczeniach. Obojętnie, czy są one kaprysem wynikającym z uprzedzeń – w tym przypadku preferowanie kryterium płci kosztem kompetencji może przynieść zatrudniającemu finansowe straty – czy też ktoś uważa, że w danym przypadku właśnie płeć jest dowodem kompetencji lub kompetencją samą w sobie (np. nie chcąc zatrudniać mężczyzn jako modeli do reklamowania damskich kosmetyków lub odzieży). Bo to jego pieniądze, jego biznes i jego ryzyko. Co nie znaczy, że takie postępowanie nie może być przedmiotem krytyki czy protestów.

Masajowie i państwowa ochrona przyrody

poniedziałek, 20 czerwca, 2022

Pod koniec lat 50. XX wieku brytyjskie kolonialne władze Tanganiki wysiedliły lud Masajów z tradycyjnie zamieszkiwanych przez nich ziem na terenie utworzonego kilka lat wcześniej Parku Narodowego Serengeti. Pozwolono im zamieszkać w sąsiednim rejonie Ngorongoro. Ale po kilkudziesięciu latach okazało się, że i tam przeszkadzają, bo – rzecz jasna – należy powstrzymać „degradację środowiska”. Do czego zachęcają urzędnicy ONZ (Ngorongoro, tak jak i Park Narodowy Serengeti, jest obszarem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO).
W chwili obecnej rząd niepodległej Tanzanii używa już nie tylko marchewki, ale i kija w postaci broni palnej, by zmusić niepokornych Masajów do opuszczenia zamieszkiwanych przez nich od lat terenów. Żeby można było na nich lepiej „chronić przyrodę”, urządzając safari i polowania dla turystów.
Starszyzna Masajów napisała do społeczności międzynarodowej list z prośbą o przeciwstawienie się wysiedleniom. Avaaz zbiera poparcie pod petycją.
Pytanie, czy rząd Tanzanii się tym przejmie.
Taki jest skutek nieuznawania i nieszanowania przez rządy naturalnych, wynikłych nie z państwowego nadania, ale wprost z użytkowania / zagospodarowania terenu, praw własności, w imię celów uznanych przez rząd za wyższe – takich jak w tym przypadku ochrona przyrody. Z wątpliwym zresztą skutkiem dla tej ostatniej.