Internet bez porno prawem, nie towarem

11 października, 2022

Minister Cyfryzacji wymyślił sobie, że dostęp do Internetu bez pornografii powinien być „prawem, nie towarem” i, co za tym idzie, chce zmusić wszystkich dostawców Internetu w Polsce do umożliwienia takiego dostępu za darmo. Bo trzeba chronić dzieci. Inaczej mówiąc, wszyscy dostawcy Internetu w Polsce, duzi i mali, mają na własny koszt świadczyć swoim użytkownikom usługę, jaką obecnie świadczą tylko niektórzy z nich i to zwykle za opłatą – blokada stron internetowych nieodpowiednich dla dzieci, w tym pornograficznych, jest obecna np. w usłudze Dzieci w Sieci (T-Mobile) oraz Dzieci w Plus.
To, że nie każdy dostawca Internetu świadczy usługę tak rozumianej kontroli rodzicielskiej oraz to, że bywa ona świadczona odpłatnie wynika z tego, że jej świadczenie jest związane z kosztami. Bo ruch internetowy trzeba wtedy sprawdzać i blokować. Trzeba użyć albo jakichś urządzeń filtrujących w sieci, albo zaoferować użytkownikowi aplikację, która będzie robiła to na jego komputerze lub telefonie. Nawet jeżeli ma to polegać na prostym blokowaniu zapytań o adresy IP pornograficznych domen (co bardzo łatwo obejść ze strony użytkownika), to trzeba odpowiednio skonfigurować swoje serwery DNS i dbać o uaktualnianie ich baz danych.
Rezultatem wprowadzenia pomysłu ministra może więc być wypadnięcie z rynku tych dostawców, których na świadczenie takiej usługi za darmo nie stać, lub też podniesienie cen za dostęp do Internetu, czyli sytuacja, w której wszyscy użytkownicy Internetu będą ponosić koszty usługi używanej przez niektórych.
Tym bardziej, że zgodnie z projektem ustawy, „Usługa ograniczenia dostępu do treści pornograficznych w internecie w szczególności polega na skutecznym i łatwym dla abonenta blokowaniu przez dostawców publicznie dostępnych usług telekomunikacyjnych świadczących usługę dostępu do internetu, dostępu do treści pornograficznych w internecie”. Czyli odpada zarówno wariant oferowania przez dostawców aplikacji do samodzielnej instalacji przez użytkownika (bo blokować mają dostawcy), jak i wariant polegający na blokowaniu pornograficznych domen (tak jak blokuje się obecnie obowiązkowo domeny związane z grami hazardowymi) na poziomie serwerów DNS dostawców (bo nie jest to blokowanie skuteczne – wystarczy, że użytkownik ustawi sobie w komputerze lub telefonie adresy serwerów DNS spoza Polski – a ponadto nie da się tak zablokować treści pornograficznych na np. Twitterze, no chyba że odcinając cały ten serwis).
Pozostaje więc filtrowanie sieciowe w warstwie aplikacji, które co prawda też nie jest stuprocentowo skuteczne, ale obejść je nie jest już tak łatwo. Tylko, że takie coś wymaga mocniejszych urządzeń sieciowych i stale aktualizowanych baz adresów stron internetowych, więc z punktu widzenia dostawcy Internetu może być to już istotny koszt.
Aha, Internet to nie tylko strony internetowe. To także np. komunikatory. Blokowanie treści pornograficznych w komunikatorach, zwłaszcza z komunikacją szyfrowaną, to już wyższa szkoła jazdy i nie mam pewności, czy ktokolwiek skutecznie zablokuje taki dostęp bez całkowitego „wycięcia” komunikatorów (co zresztą samo w sobie też jest wyzwaniem, o czym przekonał się Roskomnadzor próbując zablokować Telegram). A za nienależyte wypełnianie obowiązków dotyczących umożliwienia abonentowi skorzystania z usługi ograniczenia dostępu do treści pornograficznych mają grozić kary pieniężne nawet do 3% rocznego przychodu.
Internet to także możliwość komunikacji przez VPN, szyfrowane proxy czy TOR – czy skuteczne blokowanie dostępu do treści pornograficznych ma objąć też próby wyeliminowania tej możliwości? Bo w ten sposób można się przecież dostać do normalnie blokowanego porno.
Z uzasadnienia projektu wynika, że dostawca internetu powinien dostosować środki techniczne „odpowiednio do swoich możliwości”, ale jednocześnie powinien spełnić oczekiwania abonentów co do skuteczności. Być może więc wystarczy jedynie „jakaś tam” skuteczność, ale nie oznacza to, że koszty ponoszone przez dostawców Internetu będą niskie. Autorzy projektu nawet nie próbują ustalić, jakie – w ocenie skutków regulacji w punkcie „Wpływ na konkurencyjność gospodarki i przedsiębiorczość, w tym funkcjonowanie przedsiębiorców oraz na rodzinę, obywateli i gospodarstwa domowe” skutki w ujęciu pieniężnym w przypadku przedsiębiorców określone są bez żenady jako „brak danych”, a w przypadku obywateli i gospodarstw domowych optymistycznie jako zerowe, choć całkiem możliwe, że ceny dostępu do Internetu jako takiego przez to dodatkowo wzrosną. Dalej znajduje się wprawdzie stwierdzenie, że „bazując na dostępnych wyliczeniach przeprowadzonych przez dostawców dostępu usługi do internetu, wstępny koszt wdrożenia rozwiązań umożliwiających na blokowanie dostępu do treści nieodpowiednich oraz prowadzenie działań promocyjnych, oscyluje wokół kilkudziesięciu tysięcy złotych do kilkuset tysięcy złotych”, ale ostatecznie „nie jest możliwe oszacowanie ogólnych kosztów wdrożenia rozwiązań przewidzianych ustawą” (w tym również korzyści utraconych przez tych dostawców Internetu, którzy obecnie odpłatnie świadczą usługi kontroli rodzicielskiej).
Tak na marginesie, mimo iż projektowana ustawa nosi tytuł „o ochronie małoletnich przed dostępem do treści nieodpowiednich w internecie”, to zajmuje się jedynie ich ochroną przed pornografią. Nakazywane przez nią środki mają chronić jedynie przed treściami pornograficznymi – nie ma nic o ochronie przed np. treściami propagującymi przemoc, ryzykowne zachowania, narkotyki, hejtem, mową nienawiści i innymi rzeczami, przed którymi prawdopodobnie wielu rodziców chciałoby chronić swoje dzieci. Ochronę przed tym wszystkim w Internecie rodzice najwyraźniej mogą organizować swoim dzieciom sami i na własny koszt, ale przysłowiowa „goła dupa” jest tak groźna, że ochronę przed nią muszą mieć dostępną zawsze i za darmo. Przynajmniej według ministra cyfryzacji.

Konfederacja, partia jak inne

9 października, 2022

Działacz partii Konfederacja Sławomir Mentzen napisał na Twitterze, że „libertarianin twierdzący, że przeszkodą dla wolności jest jedyna partia przeciwna temu socjalistyczno-lockdownowemu cyrkowi, który uskuteczniają wszystkie inne partie, orze co najwyżej siebie”. Z tego, co wiem, jest to komentarz do krytyki tej partii, jaką ostatnio wygłosił wiceprezes Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości, Marcin Chmielowski.
W związku z tym zapragnąłem sprawdzić, czym też partia Konfederacja różni się od wszystkich innych partii i zerknąłem na jej nowy program „Po stronie Polski” umieszczony na jej stronie internetowej.
I znalazłem tam na przykład stwierdzenie, że należy „zamknąć rynek polski na niekontrolowany napływ żywności z państw trzecich”. Czyli konsumenci nie powinni mieć swobody wyboru, od kogo kupować żywność – powinni być zmuszeni do kupowania przede wszystkim produktów polskich. Choćby woleli zagraniczne na przykład dlatego, że są tańsze.
Znalazłem też stwierdzenie, że w przypadku zakupów uzbrojenia „Polska musi dawać priorytet zakupom od krajowych firm”. Czyli najważniejsze ma być to, że uzbrojenie ma być produkowane przez polskiego przedsiębiorcę – co z tego, że zagraniczny sprzęt może być lepszy lub tańszy przy takiej samej jakości?
Znalazłem również postulat likwidacji opłat za autostrady – czyli jak rozumiem, autostrady powinny być utrzymywane (inaczej niż np. kolej) w całości z podatków, płaconych również przez tych, którzy tymi autostradami nie jeżdżą lub jeżdżą nimi rzadko.
No i znalazłem cały rozdział poświęcony energetyce, w którym mowa o „wiodącym modelu energetycznym opartym na symbiozie węglowo-jądrowej”, o tym, że należy inwestować w upłynnianie i zgazowanie węgla, unowocześniać techniki wydobywcze rodzimego gazu ziemnego oraz podjąć badania nad ponowną eksploatacją złóż uranu na terenie Polski – czyli że o tym, jak ma wyglądać kształt branży energetycznej w Polsce, mają jak dotąd decydować politycy, a nie ludzie działający na rynku. Choć kształt ten miałby wyglądać inaczej.
Protekcjonizm, socjalizm transportowy (w sensie autostrady „prawem, a nie towarem”), socjalizm lub przynajmniej silny interwencjonizm w energetyce – czy to aż tak bardzo różni się od tego, co „uskuteczniają wszystkie inne partie”?

Fundusz Nacjonalizacji

3 października, 2022

Rząd wydał ponad 10 miliardów złotych z Funduszu Reprywatyzacji na zakup przez Skarb Państwa akcji i udziałów w kilkunastu spółkach. Tak, to nie pomyłka – środki mające z założenia służyć na wypłacanie odszkodowań za niesłusznie znacjonalizowane w czasach komunistycznych mienie (a także osobom represjonowanym za działalność na rzecz niepodległości Polski oraz lokatorom pokrzywdzonym w wyniku tzw. dzikiej reprywatyzacji) zostały wydane na zwiększenie państwowej własności i to w podmiotach, w których państwo i tak już było dominującym właścicielem.
Może chodziło o to, by przewaga głosów ministra Sasina na walnych zgromadzeniach była większa, może o to, by kontrolowane przez niego podmioty miały więcej pieniędzy, a może o to, by pieniądze te trafiły do jakichś innych podmiotów sprzedających swoje udziały i akcje.
Nazwy funduszu na Fundusz Nacjonalizacji wprawdzie nie zmieniono, ale to drobiazg.
Oczywiście, było to zgodne z prawem, gdyż odpowiednią poprawkę do ustawy o o komercjalizacji i niektórych uprawnieniach pracowników (art. 69h) wprowadzono jeszcze w 2019 r. Jednak do tej pory nie korzystano z niej w takiej skali.
Najciekawsze jest to, że Fundusz wydał tu pieniądze, których nie miał – według ustawy budżetowej na 2022 r. jego stan na początku roku wynosił nieco ponad 3 miliardy złotych, z czego w ciągu roku miało być wydane około czterysta milionów. Wygląda jednak na to, że zamiast 2,6 mld zł na jego koncie będzie wielomiliardowy debet.
No bo ważniejsze od spłacania jakichś tam roszczeń prywatnych osób poszkodowanych przez państwo jest to, żeby zarabiali politycy, ich zaufani ludzie oraz ci, co robią z nimi interesy.

Alternatywa dla wynajmowanych pokoi

27 września, 2022

Właściciel mieszkania w Gliwicach, który postanowił przerobić je na „cztery niezależne kawalerki” – czyli jakby podmieszkania wyposażone w odrębne łazienki, ubikacje i aneksy kuchenne, do których wchodzi się ze wspólnego korytarza – spotkał się z hejtem. No bo jak można wynajmować ludziom mieszkania o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych? Toż to nieludzkie warunki!
Tyle, że tak naprawdę te mieszkania mogą być teraz wynajmowane zamiast zwykłych pokoi we wspólnym mieszkaniu, z których to pokoi zostały przerobione. Być może czterech, choć prawdopodobnie trzech, bo musiała tam być pierwotnie wspólna łazienka z ubikacją i może kuchnia.
Czyli zamiast trzech lub czterech osób wynajmujących niewiele większe pokoje we wspólnym mieszkaniu i dzielących łazienkę, WC oraz kuchnię mogą tam teraz mieszkać cztery osoby wynajmujące zestawy pokój + łazienka z WC + aneks kuchenny, bez potrzeby dzielenia czegokolwiek poza korytarzem.
Cena jest tylko nieco wyższa – w ogłoszeniu sprzedaży tego mieszkania na otodom.pl jest napisane, że „każdą kawalerkę można wynająć za 1200 zł – 1500 zł odstępnego”. A w Gliwicach zdarzają się pokoje za 1200 zł, a 900 zł to już częsta cena.
Podejrzewam, że wielu ludzi wolałoby wynająć taką „kawalerkę” zamiast pokoju o podobnej, a nawet większej powierzchni w zwykłym mieszkaniu ze współlokatorami. Choćby więcej płacąc. Bo brak konieczności dzielenia łazienki, ubikacji i kuchni z obcymi ludźmi, którzy mogą się zdarzyć różni, dla wielu jest dużym plusem. Dla mnie by był.
Oczywiście jeśli każdego byłoby stać na wynajęcie lub kupienie normalnego dużego mieszkania dla siebie, to taka inwestycja nie miałaby racji bytu. Jednak tak nie jest. Wielu ludzi z powodów ekonomicznych skazanych jest na wynajmowanie pokoi. I części z nich takie inwestycje dają możliwość mieszkania w nieco lepszych – z ich punktu widzenia – warunkach.

Prawo do mieszkania?

24 września, 2022

Donald Tusk powiedział, że mieszkanie nie jest towarem, tylko prawem.
Mimo iż wiem, że z powodu cen mieszkań wielu ludzi ma problem i nie stać ich na własny lub choćby samodzielnie wynajęty kawałek dachu nad głową, lub też muszą mieszkać w złych warunkach, to jednak nie mogę zgodzić się z takim ujęciem sprawy.
Mieszkanie jako takie nie jest prawem z prostego powodu – takie prawo na obecnym etapie rozwoju cywilizacji musiałoby być zapewnione przez innych ludzi ich pracą, a nikt nie ma prawa do pracy innych ludzi i jej owoców inaczej, niż za ich dobrowolną zgodą. Uznawanie takiego prawa oznacza uznawanie przymusowego wyzysku jednych ludzi przez innych. (Tak przy okazji, w szczególności powinna pamiętać o tym marksistowska lewica, krytykująca właścicieli kapitału za przywłaszczanie sobie tych owoców pracy).
Natomiast dobrze byłoby, gdyby było powszechnie dostępnym i tanim towarem.

Państwo ograniczy prawa, nie wypłaci odszkodowań?

7 września, 2022

W Rządowym Centrum Legislacji pojawił się projekt ustawy o ochronie ludności oraz o stanie klęski żywiołowej. Jeśli przejdzie w zaproponowanej formie, to:
– nie będzie można już występować z roszczeniami o odszkodowania za straty majątkowe poniesione w następstwie ograniczenia wolności i praw człowieka i obywatela w czasie stanu klęski żywiołowej (dotychczasowe przepisy zostaną uchylone pod pretekstem „kompleksowego ujęcia zagadnienia w jednym akcie prawnym” i nie będą zastąpione nowymi);
– premier, a także właściwy minister będą mogli wydawać bez uzasadnienia podlegające natychmiastowemu wykonaniu polecenia obowiązujące m. in. przedsiębiorców nie tylko w stanie klęski żywiołowej, ale i w sytuacji wprowadzenia rozporządzeniem nieprzewidzianego w Konstytucji stanu zagrożenia – w celu przeciwdziałania zaistniałemu zagrożeniu. Teraz premier może to wprawdzie robić w sytuacji kryzysowej (art. 7a ustawy o zarządzani kryzysowym) lub – w związku z przeciwdziałaniem COVID-19 – w okresie obowiązywania stanu zagrożenia epidemicznego albo stanu epidemii, ogłoszonego z powodu COVID-19, oraz 3 miesięcy po ich odwołaniu (art. 11h ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych). Ale nowy projekt wprowadza jeszcze dodatkowe uzupełnienie – w związku z wykonywaniem tych poleceń funkcjonariusze Policji, Straży Granicznej, Państwowej Straży Pożarnej lub Sił Zbrojnych RP będą mogli wydawać każdemu polecenia określonego zachowania się, a niestosowanie się do nich będzie wykroczeniem zagrożonym karą aresztu lub grzywny.
Czyli, popuszczając wodze wyobraźni – jeśli np. wskutek rosnącej inflacji pojawią się braki w zaopatrzeniu, premier będzie mógł legalnie ogłosić „stan zagrożenia” i nakazać właścicielom sklepów i producentom wydanie określonych towarów, wysyłając w celu ich zabrania policjantów lub żołnierzy. Albo stan klęski żywiołowej – wtedy będzie miało to umocowanie konstytucyjne, a nie trzeba będzie płacić odszkodowań.

Myśl Hilarego Minca nadal żywa

24 sierpnia, 2022

Dzisiaj 117. rocznica urodzin Hilarego Minca. Młodsi mogą nie wiedzieć, kto to taki, więc wyjaśniam: bolszewik i stalinowiec (faktycznie był przed wojną członkiem nie tylko Komunistycznej Partii Polski, ale i bezpośrednio Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)), po wojnie osoba mająca decydujący wpływ – jako minister przemysłu i handlu, a potem wicepremier – na polską gospodarkę aż do dojścia do władzy Gomułki.
Z inicjatywy Minca pod koniec lat 40. XX w. podjęto między innymi tak zwaną „bitwę o handel”. Za wzrost cen towarów w sklepach obwiniono „elementy spekulanckie” i w celu zapobiegania drożyźnie wprowadzono rozwiązania takie, jak ustalanie wysokości zysku brutto oraz cen maksymalnych (za nieprzestrzeganie czego groziło do pięciu lat więzienia i do pięciu milionów złotych grzywny, a dodatkowo orzekane przez urzędników komisji do walki z nadużyciami i szkodnictwem gospodarczym: konfiskata towarów, zamknięcie przedsiębiorstwa lub skierowanie do pracy przymusowej) przez komisje cennikowe, uznaniowe wymierzanie dodatkowych podatków przez „obywatelskie komisje podatkowe” korzystające z informacji dostarczonych przez płatnych donosicieli zwanych „lustratorami społecznymi”, zezwolenia na prowadzenie prywatnych przedsiębiorstw handlowych, a także powołanie państwowej sieci sklepów „Powszechne Domy Towarowe” oraz przymusowa centralizacja handlu spółdzielczego.
W efekcie „bitwy o handel” liczba prywatnych sklepów w ciągu dwóch lat spadła o połowę, a hurtowni o dwie trzecie – państwo stało się tu niemal monopolistą. Potem ta liczba nadal malała. Zaopatrzenie w towary się pogorszyło.
Ktoś może myśleć, że to dawne dzieje i przekonano się, że to błędna droga.
Jednak nadal są tacy, którzy myślą jak Minc. Kamil Łukaszek, działacz Ruchu Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza, publikujący od czasu do czasu ma różnych mocno lewicowych portalach, takich jak wPunkt, strajk.eu czy nawet Pracownicza Demokracja, określający się na Twitterze jako „leworęczny lewicowiec z sercem po lewej stronie” i „niepraktykujący filozof”, napisał – w odniesieniu do obecnego wzrostu cen – „że za drożyznę zawsze (celowy duży kwantyfikator) odpowiedzialne są spekulacje cenami przez molochy i brak kontroli nad marżami”. I na dowód tego przytoczył fakt, że UOKiK zamierza ukarać właściciela sieci sklepów Biedronka za wprowadzanie w błąd klientów reklamą promocji „Tarcza Biedronki Antyinflacyjna” (dla tych, co nie wiedzą: chodzi o brak wywieszenia regulaminu promocji w sklepach, brak informowania w reklamie o faktycznych warunkach promocji oraz brak informacji, że zwrot różnicy cen w przypadku zakupu tańszego produktu w innym sklepie będzie w formie nie pieniężnej, a rabatu na zakupy w Biedronce).
Oczywiście „lewicowiec z sercem po lewej stronie” nie zastanowił się, jak to, jest, że mimo iż Biedronka i inne „molochy” działają na polskim rynku od wielu lat, to znaczący wzrost cen pojawił się dopiero w ostatnim roku-dwóch. Skoro wzrost cen zawsze jest spowodowany przez ich spekulacje, to dlaczego nie było go wcześniej? Nie spekulowały? Dlaczego, skoro mamy niby „liberalne państwo”, które nie kontroluje marż, a przed 2015 rokiem rządziła ekipa uważana za takich jak on za skrajnych liberałów?
Nie zastanowił się też, jak Biedronka i inne „molochy” mogą podnosić ceny na rynku bynajmniej nie zmonopolizowanym, na którym udział małych i średnich sklepów wciąż wynosi prawie 40%, a ich liczba wynosi ponad 60 tysięcy. Nie licząc sklepów internetowych sprzedających towary prosto od lokalnych producentów. W jaki sposób podnoszenie cen przez Biedronkę – jawne lub zaciemnione promocjami – miałoby wpłynąć na podnoszenie cen przez małe sklepy? Prędzej można już sobie wyobrazić, że te ostatnie – a także więksi konkurenci Biedronki – spróbują wykorzystać sytuację i pozostaną przy niższych cenach. No, chyba, że nie będą mogły, bo przyczyną wzrostu cen jest ogólny wzrost kosztów.
Wyjątkiem jest oczywiście podnoszenie cen i marż przez molochy takie jak Orlen czy PGNiG, bo tutaj rynek jest mocno zmonopolizowany, a ceny surowców energetycznych przekładają się na wzrost kosztów innej działalności. Ale jakoś towarzysz Łukaszek o nich nie wspomina, bo to wszak firmy z dominującym udziałem Skarbu Państwa, z definicji mocno kontrolowane przez rząd.
„Niepraktykujący filozof” nie zadał sobie chyba też pytania, jakie to „molochy” przyczyniły się do wzrostu cen w podążającej dość mocno w stronę socjalistycznych rozwiązań Wenezueli. Albo w Zimbabwe.
Po co się zastanawiać, jak już od czasów Minca wiadomo, że za drożyznę są odpowiedzialni spekulanci, najlepszym środkiem jest kontrola marż, a państwo ma nie oszczędzać na aparacie kontroli i „kombinatorów typu Jeronimo Martins powinno kosić na równi z murawą”.

Urzędnicy paraliżują inwestycje

19 sierpnia, 2022

Pojemność polskich magazynów gazu to nieco ponad 3 miliardy metrów sześciennych. Wszystkie należą do PGNiG, czyli pośrednio do Skarbu Państwa. Dla porównania pojemność magazynów gazu na Ukrainie to 31 mld metrów sześciennych, w Niemczech – 23 mld, we Francji – ponad 12 mld.
W sytuacji, gdy nie jest już dostarczany gaz z Rosji, a wielkość dostaw przez rurociąg bałtycki stoi pod znakiem zapytania, stosunkowo mała pojemność magazynów zwiększa ryzyko niedoborów gazu, nawet przy całkowitym ich wypełnieniu.
Pojemność ta mogłaby być większa, gdyby państwo nie utrudniało budowy i eksploatacji magazynów gazu innym podmiotom. Niestety to wymaga nie tylko koncesji, ale i uzyskania innych pozytywnych decyzji urzędów. A te, jak się okazuje, mogą przewlekać ich wydanie tak długo, by całkowicie uniemożliwić inwestycję. Postępowania administracyjne w sprawie budowy magazynu gazu w okolicach Milicza trwają już 16 lat (!) – przedsiębiorca Andrzej Brzozowski czekał najpierw sześć lat na koncesję, następnie kolejne trzy lata na jej przedłużenie (w ciągu pierwszych sześciu lat zdezaktualizował się pierwotny termin realizacji inwestycji), następnie próbowano mu odmówić zgody na przedłużenie terminu realizacji inwestycji, zasłaniając się względami „bezpieczeństwa państwa” (uchylił to sąd), a przez ostatnie cztery lata burmistrz Milicza blokuje – naruszając prawo – wydanie decyzji środowiskowej dla budowy gazociągu.
Z oporem urzędników spotykają się też inni przedsiębiorcy usiłujący wejść w tę branżę. A ilu w ogóle nie próbuje, wiedząc, jak wygląda sytuacja?
Takie są skutki państwowej – urzędniczej – kontroli nad gospodarką.
Podejrzewam, że dotyczy to nie tylko branży magazynowania gazu.
Oczywiście przewlekłość postępowań jest formalnie niezgodna z prawem, bo na wydanie decyzji urzędy mają z reguły ustawowe terminy. Ale za ich złamanie nie ponoszą żadnych konsekwencji.
Co, jeżeli urząd – albo, jeszcze lepiej, osobiście urzędnik odpowiedzialny za wydanie decyzji, na przykład burmistrz czy minister – musiałby płacić odszkodowanie za każdy dzień zwłoki w wydaniu decyzji? Z mocy samego prawa.
Jeśli już państwo czy samorządy muszą kontrolować i regulować, to niech przynajmniej działa to sprawnie. Straty będą mniejsze.
Wprowadźmy przepisy o odszkodowaniach za przewlekłość.

Abramowski o szkole

17 sierpnia, 2022

Jedni nie chcą w szkołach nowo wprowadzonego przedmiotu „Historia i teraźniejszość” oraz podręcznika do tego przedmiotu napisanego przez Wojciecha Roszkowskiego. Inni (młodzieżówka Lewicy Razem) domagają się usunięcia ze szkół przedmiotu „Podstawy przedsiębiorczości” i wprowadzenia na ich miejsca zajęć na temat prawa pracy, spółdzielczości i związków zawodowych. Jeszcze inni chcą usunięcia ze szkół nauki religii, podczas gdy ich przeciwnicy najchętniej widzieliby ten przedmiot jako obowiązkowy. Sprzeciw kolejnych budzi nauczanie w szkole o ludzkiej seksualności, ale są i tacy, którzy chcieliby, by edukacja seksualna była obowiązkowa, podobnie jak edukacja „antyprzemocowa”. Ciągłe dyskusje trwają w związku z listą lektur do nauki języka polskiego.
A ja przypomnę, co pisał wybitny polski (choć urodzony w Stepaniwce pod Kijowem) myśliciel Edward Abramowski, którego 154. rocznica urodzin wypada akurat dzisiaj:
„Potrzeba szkoły wolnej,
to znaczy, żeby nauczanie nie było pod wyłączną władzą ani rządu ani gminy, lecz żeby każdy człowiek i każde stowarzyszenie mogło zakładać szkoły, jakie uważa za potrzebne i nauczać według swoich przekonań. Wystąpiliśmy teraz do walki o szkołę gminną polską, o szkołę, któraby od gminy a nie od rządu zależała. I to będzie nasza pierwsza zdobycz na polu wolności nauki. Lecz pamiętajmy, że w kraju prawdziwie wolnym, nietylko rząd ale nawet i gmina nie powinna mieć monopolu nauczania; nie powinna mieć prawa zakazać otwierania innych szkół, ani osobom prywatnym ani towarzystwom. Każdy powinien mieć wolność nauczania, tak samo jak wolność myśli i słowa. Bez wolnej szkoły niema wolności duszy ludzkiej. Szkoła urabia człowieka, urabia jego pojęcia i jego charakter; jest to więc zbyt ważna rzecz, abyśmy ją w ręce rządu jakiegokolwiek oddawać mieli. Szkoła rządowa trzymać się musi ściśle programów nauczania ułożonych przez ministra oświaty i z tego powodu wpaja ona w umysły młodzieży te tylko pojęcia i przekonania, jakie wyznają przedstawiciele rządu. Wszystkie zaś inne pojęcia i uczucia są w szkole rządowej zabronione; wszystko, co myśl ludzka stwarza nowego, wszystko co jest odmiennem od sposobu widzenia ludzi, stojących u steru władzy, chociażby to były rzeczy najbardziej piękne i prawdziwe, wszystko to niema dostępu do szkoły rządowej. I dlatego szkoła, która zostaje pod wyłączną władzą rządu, wypacza umysły młodzieży i tamuje ich rozwój, urabia je wszystkie na jedną modłę i zabija najcenniejszy skarb człowieka — wolność myśli. Dlatego też potrzeba nam szkoły wolnej i wolnego nauczania w jaknajszerszym zakresie”.
I ten postulat Abramowskiego wciąż jest aktualny.

Zapora za 1615 milionów nie powstrzymuje migrantów

10 sierpnia, 2022

30 czerwca br. Straż Graniczna ogłosiła na swojej stronie internetowej zakończenie prac przy budowie bariery fizycznej na granicy polsko-białoruskiej.
Czy wpłynęło to na liczbę cudzoziemców próbujących przedostać się nielegalnie przez tę granicę do Polski?
W kwietniu Straż Graniczna wykryła 1071 przypadków nielegalnego przekroczenia tej granicy (35,7 dziennie). W maju 913 (29,45 dziennie). W czerwcu tylko 593 (19,77 dziennie).
A w lipcu 914 (29,48 dziennie). Natomiast od początku sierpnia do wczoraj już 326 (36,22 dziennie).
(Dane o liczbie przypadków naruszenia granicy:
dane z kwietnia do 27 kwietnia (977 prób);
dane z 28 kwietnia (30 osób);
dane z 29 kwietnia – 1 maja (z tego na 29-30 kwietnia przypadają 64 osoby);
dane z maja (913 prób);
dane z czerwca do 28 czerwca (578 prób);
dane z 29-30 czerwca (15 osób);
dane z lipca do 27 lipca (762 próby);
dane z 28 lipca (27 osób);
dane z 29-31 lipca (125 osób);
dane z sierpnia do 9 sierpnia (326 osób)).
Wygląda na to, że od chwili zbudowania zapory, której planowany koszt wynosił 1615 milionów złotych, funkcjonariusze SG wykrywają więcej przypadków nielegalnego naruszenia granicy, na której ona stoi. Poziom wrócił do poziomu z maja-kwietnia. A skoro tak, to można przypuszczać, że i przypadków niewykrytych jest mniej więcej tyle samo, co w tych miesiącach.
Czyli tak jakby zbudowanie bariery (która tak naprawdę pokrywa niecałe 45% długości granicy Polski z Białorusią) nic nie zmieniło. Zdesperowani ludzie nadal próbują się przedostawać, a Straż Graniczna nadal wyłapuje ich w podobnej liczbie.