W sprawie autonomii regionów

17 lipca, 2022

Nie jestem Ślązakiem i nie mam żadnych śląskich korzeni. Wychowałem się jednak i mieszkałem przez ponad trzydzieści lat w Katowicach. Dziewięć lat temu napisałem dla ówczesnej Partii Libertariańskiej komentarz w sprawie autonomii śląskiej. Dzisiaj, dzień po kolejnym Marszu Autonomii zorganizowanym przez Ruch Autonomii Śląska, chciałbym go (z konieczności w formie lekko skorygowanej) przypomnieć jako swoje stanowisko:
„Autonomia władz regionalnych czy lokalnych, rozumiana jako większa niezależność tych władz od rządu centralnego, nie jest sama w sobie ideałem libertarian. Ideałem tym mogłaby być prędzej dobrowolna przynależność ludzi do wszelkiego typu wspólnot lokalnych czy ponadlokalnych – sytuacja, w której gminy czy regiony, niekoniecznie terytorialne, byłyby dobrowolnymi stowarzyszeniami osób zainteresowanych korzystaniem z ich usług i w której mogłyby istnieć prywatne posiadłości, jurydyki, wolne miasta czy komuny nienależące do żadnego regionu czy gminy.
Jednak decentralizacja państwa, związana z przyznaniem regionom, województwom czy mniejszym jednostkom obecnego samorządu terytorialnego autonomii byłaby z tego punktu widzenia krokiem w dobrym kierunku.
Po pierwsze, stwarzałoby to – ułomną bo ułomną, ale zawsze – konkurencję pomiędzy regionami, województwami czy gminami. Mogłyby ze sobą konkurować różne rozwiązania dotyczące usług publicznych, podatkowe, a nawet częściowo – w ramach wspólnego porządku konstytucyjnego – prawne. Wprawdzie obecnie taka konkurencja zachodzi pomiędzy poszczególnymi państwami, ale o ile łatwiej „zagłosować nogami” i wybrać optymalne dla siebie rozwiązanie przeprowadzając się do sąsiedniego województwa czy nawet gminy, niż do innego państwa, w którym mówi się w innym języku. Co więcej, istniałaby większa szansa dla wprowadzenia – choćby na niewielkim obszarze – rozwiązań wolnościowych. Na przykład niektóre gminy mogłyby zdecydować się na wprowadzenie w życie postulatów libertarianizmu, oddając organizację usług publicznych – takich jak oświata, ochrona zdrowia, drogi czy zapewnianie bezpieczeństwa – w ręce inicjatywy prywatnej lub dobrowolnych stowarzyszeń i redukując do zera podatki lokalne.
Po drugie, pieniądze z podatków zostawałyby w większości w gminie czy regionie. Wprawdzie ludzie nadal musieliby oddawać pod przymusem część swoich pieniędzy władzom, ale byłaby większa szansa na to, że w zamian skorzystają z jakichś usług publicznych tam, gdzie spędzają większość życia, zamiast na to, że pieniądze te zostaną przeznaczone na jakąś inwestycję na drugim końcu Polski.
Po trzecie, władzę będącą „bliżej obywatela” łatwiej jest kontrolować i bardziej liczy się ona ze zdaniem tego obywatela. O ile zdarzają się przypadki odwołania wójtów, prezydentów miast, rad miejskich czy dymisje marszałków województw w trakcie kadencji sejmiku w wyniku nawet niezbyt znaczących lokalnych afer czy dowodów niekompetencji urzędników, o tyle bardzo rzadko zdarza się z tego powodu dymisja premiera rządu centralnego mającego parlamentarną większość w trakcie kadencji Sejmu.
Tak rozumiana autonomia nie oznacza – jak to niektórzy fałszywie rozumieją – tego, że prawo lokalne w całości ma pierwszeństwo przed prawem ogólnokrajowym, a więc faktycznego podziału państwa. Oznacza, że jest tak jedynie w niektórych – ustalonych konstytucyjnie – sferach, w przypadku, jeśli nie wszystkie regiony mają autonomię. Wtedy w takich sferach region autonomiczny może mieć inne przepisy prawne niż reszta kraju. W przypadku, jeśli wszystkie regiony mają jednakową autonomię, po prostu pewne dziedziny należą w całości do właściwości prawa lokalnego, a inne (zwykle polityka zagraniczna, obronność) do prawa ogólnokrajowego.
Ruch Autonomii (de facto Górnego) Śląska jest najbardziej widocznym w Polsce ruchem domagającym się autonomii regionu. Z wyżej wymienionych przyczyn popieram dążenie do takiej autonomii, ale popieram również dążenie do autonomii innych regionów Polski (co zresztą również jest postulatem RAŚ). W tym tych obszarów w ramach obecnego województwa śląskiego, które z różnych przyczyn (np. brak historycznych powiązań ze Śląskiem, poczucie własnej odrębności lokalnej) nie chciałyby być częścią autonomicznego regionu śląskiego lub chciałyby mieć własną autonomię w jego ramach”.

Zrzutka na polskie drony bojowe dla Ukrainy

16 lipca, 2022

Jeśli popierasz obecny rząd – możesz wpłacić i tym samym aktywnie poprzeć jego politykę wobec Ukrainy.
Jeśli go nie popierasz – również możesz wpłacić, bo producent jest przedsiębiorstwem należącym w większości do dwóch prywatnych osób, a nie do spółki Skarbu Państwa.
Jeśli jesteś narodowcem lub gospodarczym patriotą – też możesz wpłacić i tym samym wesprzeć polski przemysł zbrojeniowy.
Jeśli nie lubisz Erdogana i tego, co jego armia wyprawia na północy Syrii i Iraku – możesz wpłacić zamiast wpłacać na Bayraktara.
Jeśli jesteś libertarianinem i nie lubisz podatków – możesz wpłacić i pokazać, że obronę przed zbrojną napaścią można finansować w sposób dobrowolny.
A jeśli jesteś po prostu przyzwoitym człowiekiem i nie podoba ci się, że wojsko agresora regularnie bombarduje obiekty cywilne, domy i zabija zwykłych ludzi na Ukrainie – to możesz wpłacić po to, by ukraińska armia mogła się lepiej przed nimi bronić.
Ja wpłaciłem.

Małe zaufanie do państwowych nadawców

13 lipca, 2022

Jedynie 23% Polaków uznaje państwową telewizję i radio za źródło informacji, któremu można najbardziej ufać (drugi najgorszy wynik w Unii Europejskiej po Węgrzech). Prywatne telewizje i radia za takie uznaje 43% Polaków (drugi najlepszy wynik w UE po Portugalii). Drugim najbardziej wiarygodnym źródłem informacji dla mieszkańców Polski są znajomi i osoby obserwowane w mediach społecznościowych.
To wyniki News & Media Survey 2022 przeprowadzonego przez Eurobarometr.
To znaczy, że wszyscy przymusowo płacimy państwu miliardy na źródło informacji, które jest z punktu widzenia ogółu ludzi w Polsce mniej wiarygodne nie tylko od prywatnej – darmowej lub co najwyżej dobrowolnie płatnej – konkurencji, ale i od tego, co przekazują w Internecie tacy ludzie jak np. ja.
Może czas dać sobie spokój z upieraniem się, że państwowe radio i telewizja realizują jakąś „misję publiczną” i oferują usługi „cechujące się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością oraz innowacyjnością, wysoką jakością i integralnością przekazu”, jak głosi ustawa o radiofonii i telewizji. Może czas na ich likwidację, prywatyzację, przejęcie przez pracowników lub przekształcenie w coś w rodzaju amerykańskiej PBS, tyle, że finansowanej dobrowolnie. I wprowadzenie większego pluralizmu na telewizyjno-radiowym rynku – bez koncesji, których państwowy organ może nie przyznać lub je odebrać.

MSWiA: migrantom na Białorusi prześladowania nie grożą

4 lipca, 2022

„Podkreślenia wymaga, że na terytorium Białorusi nie są prowadzone działania wojenne, a przebywający tam migranci nie są zagrożeni prześladowaniem ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej” – stwierdził podsekretarz stanu w MSWiA Bartosz Grodecki, odpowiadając 13 czerwca, z upoważnienia Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji, na oświadczenie senatora Wadima Tyszkiewicza z 24 marca br., którego projekt zdarzyło mi się napisać.
Ta odpowiedź była nie na temat, gdyż senator Tyszkiewicz pytał o co innego: „Czy Białoruś jest uznawana za kraj, w którym prawo tych osób do życia, wolności lub bezpieczeństwa osobistego nie jest zagrożone oraz w którym te osoby nie mogłyby zostać poddane torturom lub poniżającemu traktowaniu albo karaniu?”. Pytał dlatego, że ratyfikowana przez Polskę Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności zakazuje tortur lub poniżającego traktowania albo karania i orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka już dawno dookreśliło, że należy rozumieć przez to również zakaz wydalania do kraju, w którym coś takiego grozi. A polska ustawa przewiduje w przypadku, gdy wydalenie może nastąpić jedynie do takiego państwa, lub do państwa, w którym zagrożone byłoby jego prawo do życia, wolności i bezpieczeństwa osobistego, możliwość wydania zgody na pobyt ze względów humanitarnych, lub (jeżeli zachodzą przesłanki do odmowy jej wydania) zgody na pobyt tolerowany. Warunkiem zakazu wydalania czy przyznania ww. zgód na pobyt nie jest koniecznie zagrożenie prześladowaniem ze względu na rasę, religię, narodowość, poglądy polityczne lub przynależność do określonej grupy społecznej.
A czy faktycznie na Białorusi migrantom grożą tortury, poniżające traktowanie lub karanie? Zaledwie kilka dni wcześniej organizacja Human Rights Watch opublikowała raport, w którym poinformowała – w oparciu o relacje samych migrantów oraz pomagających im działaczy z organizacji pozarządowych – o licznych przypadkach przemocy wobec migrantów ze strony białoruskich funkcjonariuszy. Takich, jak zmuszanie do przepłynięcia granicznej rzeki (w tym przypadku jeden miał utonąć, a inny zaginąć porwany przez nurt), szczucie psami, gwałty i napastowanie seksualne, pobicia oraz przetrzymywanie zimą w nieogrzewanym obozie przerobionym z magazynu. I według autorów raportu stanowi to okrutne, nieludzkie lub poniżające traktowanie, a może być nawet uznane za tortury. O podobnych przypadkach (bicie, szczucie psami, zmuszanie do przekraczania zamarzających rzek, przetrzymywanie wiele dni w uwięzieniu bez jedzenia albo z minimalną jego ilością) informowała już w grudniu 2021 r. Amnesty International, a Ministerstwo Obrony Narodowej prezentowało nagrania, na których białoruscy strażnicy kopali migrantów oraz strzelali nad ich głowami.
Najwyraźniej jednak pan Grodecki – lub jego zwierzchnik – postanowił uniknąć oficjalnej odpowiedzi na to, czy w państwie Łukaszenki grozi migrantom poniżające traktowanie lub tortury. Bo mogłoby się jeszcze okazać, że działania podejmowane wobec nich w Polsce są nielegalne (ratyfikowana za zgodą Sejmu konwencja międzynarodowa stoi w hierarchii prawa wyżej niż ustawa zezwalająca na „push-backi”).
Odpowiedział za to oficjalnie, że „cudzoziemcy zatrzymani w związku z nielegalnym przekroczeniem granicy, którzy nie wyrażają chęci złożenia wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej na terytorium Polski, są zawracani do linii granicy państwowej”, natomiast „w przypadku wyrażenia przez cudzoziemca chęci złożenia wniosku o udzielenie takiej ochrony funkcjonariusze dokonują czynności przewidzianych w ustawie z dnia 13 czerwca 2003 r. o udzielaniu cudzoziemcom ochrony na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej”. Załączając do tego statystyki, które zdają się potwierdzać, że postanowienie o opuszczeniu RP, skutkujące doprowadzeniem do linii granicy, wydawane jest tylko w stosunku do tych, którzy wniosku o ochronę nie złożyli (choć ustawa zezwala na pozostawienie w takim przypadku wniosku bez rozpatrzenia – jednak nie w sytuacji, gdy cudzoziemiec „przybył bezpośrednio z terytorium, na którym jego życiu lub wolności zagrażało niebezpieczeństwo prześladowania lub ryzyko wyrządzenia poważnej krzywdy”). I że takich wniosków złożono w tym okresie zaledwie 231, przy 1079 postanowieniach o opuszczeniu RP i 2658 „zapobieżeniach przekroczeniu granicy”.
Problem w tym, że Human Rights Watch wspomina o kilkudziesięciu przypadkach, w których migranci wyrażali chęć złożenia wniosku o ochronę, natomiast tego wniosku po prostu nie pozwolono im złożyć. Wygląda więc na to, że ktoś tu nie mówi prawdy. Kto?

Mało popularne żeńskie końcówki

2 lipca, 2022

Pani Agata Komosa-Styczeń, autorka książki o taterniczkach, stwierdziła w wywiadzie dla Gazeta.pl, że „Jak czemuś nadajemy wyraźnie kobiecy charakter, to nagle to słowo zaczyna uwierać. Co ciekawe, dzieje się tak tylko w przypadku zawodów, które wiążą się z prestiżem lub wysokimi zarobkami. Nikogo nie drażni słowo dozorczyni, a kierowczyni, która jest gramatycznie według tego samego wzorca, już tak”.
Pozwolę sobie wyrazić odmienne zdanie. Słowo „kierowczyni” drażni, to znaczy brzmi sztucznie dla naszych uszu, po prostu dlatego, że używane jest rzadko (choć jest najzupełniej poprawne) i nie jesteśmy do niego przyzwyczajeni. A używane jest rzadko najprawdopodobniej dlatego, że zawód kierowcy do dziś jest zawodem praktycznie męskim (zaledwie 2% zawodowych kierowców to kobiety, pierwsza kobieta w Polsce zasiadła zawodowo za kierownicą autobusu dopiero w 1997 r. i to naruszając ówczesne przepisy Kodeksu Pracy), a początkowo również zdecydowana większość kierowców-amatorów była płci męskiej (jeszcze dziś mężczyźni stanowią ok. 60% posiadaczy prawa jazdy w Polsce). I rzadko trafiała się okazja do użycia żeńskiej formy słowa „kierowca”, w konsekwencji czego nie wykształcił się powszechny zwyczaj jej używania.
Nie ma to jednak nic wspólnego z prestiżem ani wysokimi zarobkami, bo zawód kierowcy ani samo prowadzenie pojazdu nie są niczym prestiżowym, a kierowcy nie zarabiają też jakoś wyjątkowo dużo. Ponadto nikogo nie drażni na przykład słowo „władczyni” (bo władczyń zarówno w historii, jak i obecnie jest sporo i jest dużo okazji mówić o nich z zaznaczaniem ich płci), drażnią natomiast (jak przypuszczam) słowa „śmieciarka”, „tragarka” czy „grabarka” oznaczające żeńskie wersje śmieciarza, tragarza czy grabarza. Zawodów jeszcze mniej prestiżowych i jeszcze gorzej płatnych niż kierowca, ba – stojących niemal na samym dnie drabiny społecznej. Z tej samej przyczyny, jaką wskazałem powyżej: nie przyjął się zwyczaj ich używania, bo bardzo niewiele kobiet wykonuje te zawody. Z przyczyn zupełnie innych, niż dążenie mężczyzn do monopolizacji prestiżowych i wysokopłatnych funkcji w społeczeństwie.

Równość płci dwojako rozumiana

24 czerwca, 2022

Te postulaty Parady Równości są wzajemnie sprzeczne. Jeśli zatrudniać i wynagradzać ma się w zależności od wykonywanej pracy i kompetencji, a nie płci, to nie może być parytetu płci w gremiach kierowniczych, strukturach politycznych ani w mediach. Bo parytet płci oznacza, że zatrudnienie na danym stanowisku – np. członka zarządu, ministra czy dziennikarza – jest właśnie w jakimś stopniu zależne od płci. Jeżeli np. gazeta zatrudnia dwudziestu dziennikarzy, z których piętnastu jest kobietami, a pięciu mężczyznami i wchodzi w życie prawo narzucające w mediach parytet płci po połowie, to trzeba albo dziesięć kobiet zwolnić bez względu na ich kompetencje i wykonywaną przez nie pracę, albo zatrudnić dziesięciu dodatkowych mężczyzn – choćby zgłaszały się bardziej kompetentne kandydatki, albo zrobić coś pośredniego, kierując się kryterium płci (np. zwolnić osiem kobiet i zatrudnić dwóch mężczyzn). To samo z zarządem spółki, sekretarzami stanu w ministerstwie czy Radą Ministrów.
Albo jedno, albo drugie. Albo równość płci polega na niekierowaniu się kryterium płci przy zatrudnianiu konkretnej osoby – czyli niedyskryminowaniu jej ze względu na płeć – albo na kierowaniu się tym kryterium w imię wyrównywania liczebności przedstawicieli obu płci (a może i osób niebinarnych) w jakichś grupach i tym samym dyskryminowaniu w pewnych sytuacjach indywidualnych osób ze względu na płeć. Nie da się mieć jednocześnie równości płci w obu znaczeniach.
Przy czym, żeby była jasność: jestem przeciwnikiem parytetów i zwolennikiem niedyskryminowania ze względu na płeć przy zatrudnianiu i wynagradzaniu, ale jeszcze bardziej jestem przeciwny temu, by było to narzucane prawnie – czyli państwowym przymusem – prywatnym podmiotom. Prywatny właściciel (czy to klasyczny kapitalista, czy spółka z rozproszonym akcjonariatem, czy spółka pracownicza, stowarzyszenie lub spółdzielnia) powinien móc w swoim przedsiębiorstwie stosować dowolne kryteria zatrudniania, w tym takie, które naruszają równość płci w obu podanych wyżej znaczeniach. Obojętnie, czy są one kaprysem wynikającym z uprzedzeń – w tym przypadku preferowanie kryterium płci kosztem kompetencji może przynieść zatrudniającemu finansowe straty – czy też ktoś uważa, że w danym przypadku właśnie płeć jest dowodem kompetencji lub kompetencją samą w sobie (np. nie chcąc zatrudniać mężczyzn jako modeli do reklamowania damskich kosmetyków lub odzieży). Bo to jego pieniądze, jego biznes i jego ryzyko. Co nie znaczy, że takie postępowanie nie może być przedmiotem krytyki czy protestów.

Minister Agnieszka Ścigaj

22 czerwca, 2022

Jeżeli mamy ordynację wyborczą, w której:
– głosuje się na listy partyjne lub tworzonych ad hoc komitetów wyborczych wyborców, a niezrzeszeni są faktycznie pozbawieni biernego prawa wyborczego;
– listy, które w skali kraju zdobyły poniżej 5% głosów nie uczestniczą (z wyjątkiem list mniejszości narodowych) w podziale mandatów, nawet jeśli ich kandydaci zdobyli w jakimś okręgu więcej głosów od innych;
– sposób przydzielania mandatów i podział na okręgi dodatkowo premiuje ugrupowania, które zdobyły dużo głosów, przyznając im więcej miejsc w Sejmie niż wynikałoby to z czystej proporcjonalności;
– partie, które uzyskały minimum 3% głosów w wyborach otrzymują subwencję z kieszeni podatników, co stawia je w sytuacji uprzywilejowanej w stosunku do małych lub nowych ugrupowań, a także komitetów wyborców;
– zarejestrowanie list kandydatów w całym kraju uzależnione jest każdorazowo od zebrania w ponad połowie okręgów łącznie prawie (w praktyce) stu tysięcy podpisów pod kandydaturami, składanych metodą wyłącznie tradycyjną, a nie elektroniczną, w sytuacji, gdy ludzie coraz niechętniej podają swoje dane osobowe –
to nie opłaca się być politykiem niezależnym, z małego ugrupowania, trudniej jest tworzyć nowe ugrupowanie czy głosować w Sejmie zgodnie ze swoim sumieniem wbrew woli lidera.
Za to opłaca się być wiernym żołnierzem wodza dużej partii. I łatwo dużej partii, zwłaszcza rządzącej (która ma do zaoferowania nie tylko „biorące” miejsca na listach wyborczych, ale i inne stanowiska) „wyciągać” posłów z mniejszych kół i ugrupowań.
I oficjalnie po to, by zmienić ten stan rzeczy, kandydował w 2015 roku Paweł Kukiz oraz jego komitet Kukiz’15.
Jednak wielu z tych, którzy to mieli zmienić, uznało prędzej czy później, że bardziej opłacalne jest poparcie rządzącej partii.
Ireneusz Zyska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Klimatu.
Tomasz Rzymkowski jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Edukacji i Nauki.
Norbert Kaczmarczyk jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Adam Andruszkiewicz jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS i sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Anna Siarkowska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Elżbieta Zielińska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Małgorzata Janowska jest posłem Klubu Parlamentarnego PiS.
Małgorzata Zwiercan do Sejmu z listy PiS się nie dostała, ale jest komendantem głównym Ochotniczych Hufców Pracy.
Sylwester Chruszcz do Sejmu z listy PiS się nie dostał, ale jest dyrektorem Oddziału Elektrownia Dolna Odra PGE GiEK S.A.
Jarosław Porwich kandydował do Sejmu z listy PiS, nie uzyskał mandatu, ale został pełnomocnikiem wojewody lubuskiego ds. rozwoju inwestycji.
Jerzy Kozłowski kandydował do Sejmu z listy PiS, nie uzyskał mandatu.
Kornel Morawiecki kandydował do Senatu z listy PiS, zmarł przed wyborami.
Krzysztof Sitarski w poprzedniej kadencji Sejmu przeszedł do klubu PiS, nie ubiegał się o reelekcję. Jest pełnomocnikiem zarządu ds. rozwoju w Węglokoks S.A., spółce Skarbu Państwa.
Magdalena Błeńska jest wiceprezesem wchodzącej w skład Zjednoczonej Prawicy Partii Republikańskiej Adama Bielana, wcześniej była doradcą Ministra Rozwoju do spraw planowania i zagospodarowania przestrzennego.
Barbara Chrobak jest członkiem Solidarnej Polski oraz Państwowej Komisji do spraw wyjaśniania przypadków czynności skierowanych przeciwko wolności seksualnej i obyczajności wobec małoletniego poniżej lat 15.
Andrzej Kobylarz został przewodniczącym zarządu okręgu Solidarnej Polski w okręgu słupsko-gdyńskim.
Paweł Skutecki został członkiem Solidarnej Polski.
A teraz Agnieszka Ścigaj (która w wyborach do Sejmu w 2015 r., jako „jedynka” na liście Kukiz’15 w okręgu krakowskim pośrednio skorzystała z mojego głosu oddanego w komisji wyborczej w Podlipiu na Krzysztofa Zająca kandydującego z tej samej listy) została ministrem – członkiem Rady Ministrów zajmującym się integracją społeczną.
Nie liczę samego Pawła Kukiza i Jarosława Sachajki z koła Kukiz’15, których poparcie dla projektów PiS w Sejmie ma wynikać z umowy dotyczącej uchwalenia kilku ustaw (których jednak poza „ustawą antykorupcyjną” póki co nie uchwalono), a nie „stołków”. Choć Jarosław Kaczyński stwierdził niedawno, że są ustalenia dotyczące kandydowania Pawła Kukiza z listy PiS.
Jakże łatwo przejść od deklarowanej próby zmiany systemu do próby – często udanej – wpasowania się w niego.

Masajowie i państwowa ochrona przyrody

20 czerwca, 2022

Pod koniec lat 50. XX wieku brytyjskie kolonialne władze Tanganiki wysiedliły lud Masajów z tradycyjnie zamieszkiwanych przez nich ziem na terenie utworzonego kilka lat wcześniej Parku Narodowego Serengeti. Pozwolono im zamieszkać w sąsiednim rejonie Ngorongoro. Ale po kilkudziesięciu latach okazało się, że i tam przeszkadzają, bo – rzecz jasna – należy powstrzymać „degradację środowiska”. Do czego zachęcają urzędnicy ONZ (Ngorongoro, tak jak i Park Narodowy Serengeti, jest obszarem wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO).
W chwili obecnej rząd niepodległej Tanzanii używa już nie tylko marchewki, ale i kija w postaci broni palnej, by zmusić niepokornych Masajów do opuszczenia zamieszkiwanych przez nich od lat terenów. Żeby można było na nich lepiej „chronić przyrodę”, urządzając safari i polowania dla turystów.
Starszyzna Masajów napisała do społeczności międzynarodowej list z prośbą o przeciwstawienie się wysiedleniom. Avaaz zbiera poparcie pod petycją.
Pytanie, czy rząd Tanzanii się tym przejmie.
Taki jest skutek nieuznawania i nieszanowania przez rządy naturalnych, wynikłych nie z państwowego nadania, ale wprost z użytkowania / zagospodarowania terenu, praw własności, w imię celów uznanych przez rząd za wyższe – takich jak w tym przypadku ochrona przyrody. Z wątpliwym zresztą skutkiem dla tej ostatniej.

Zyski państwowych spółek, strata obywateli

12 czerwca, 2022

Tę grafikę, pokazującą zyski dziesięciu spółek z dominującym lub wyłącznym udziałem Skarbu Państwa, pewnie wiele osób już widziało. Okazuje się, że spółki te zarobiły netto (czyli już po odliczeniu kosztów, nieważne jak wysokich) w pierwszym kwartale 2022 r. o ponad 100% więcej niż rok wcześniej – o ponad dziewięć miliardów złotych więcej. Gdyby zyski te byłyby podobne jak w pierwszym kwartale 2021 r., to te dziewięć miliardów zostałoby w kieszeniach konsumentów i przedsiębiorców np. kupujących paliwa (Orlen, Lotos), gaz (PGNiG), węgiel (JSW), energię elektryczną (PGE), nawozy sztuczne (Azoty) czy biorących kredyty (PKO BP, Pekao SA). A pośrednio i w innych kieszeniach, bo wysokie koszty nawozów sztucznych mają wpływ na wzrost cen żywności, a wysokie koszty paliw i energii przekładają się na wzrost cen praktycznie wszystkiego.
Jeśli taka tendencja utrzyma się w skali całego roku, to będzie to ponad 35 miliardów. Tylko z tych dziesięciu spółek. A one mają przecież wpływ na inne podmioty konkurujące z nimi na rynku.
Można powiedzieć, że celem prowadzenia działalności gospodarczej jest maksymalizacja zysku. Owszem, tak jest w przypadku podmiotów prywatnych. Ale państwo podobno nie jest przedsięwzięciem nastawionym na zysk, tylko, jak głosi Konstytucja RP, „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. I będąc podmiotem kontrolującym te spółki lub mającym w nich decydujący wpływ, mogło w obliczu inflacyjnego kryzysu zadziałać w interesie tych obywateli – swoich „udziałowców” – i wpłynąć na obniżenie cen sprzedawanych towarów i usług, tak, by te miliardy zostały w ich kieszeniach.
Tak jednak nie zrobiło, co prowadzi do wniosku, że albo państwo ma w nosie swoich obywateli i faktycznie jest podmiotem nastawionym na zysk – tych, którzy nim rządzą i tych, którzy zarabiają w porozumieniu z nim – albo też z jakichś powodów uznało, że w obliczu inflacji należy te miliardy ściągnąć z rynku. Jeśli to drugie, to mamy sytuację, w której nadmiar pieniądza wypuszczonego wcześniej przez to samo państwo w ramach wsparcia z „tarcz” – które to wsparcie trafiło do niektórych – jest ściągany teraz praktycznie od wszystkich. Najgorzej wychodzą na tym ci, którzy żadnego wsparcia nie dostali i nie dostają – czyli przeciętnie i nieco bardziej niż przeciętnie zarabiający ludzie niebędący ani poszkodowanymi przez lockdowny przedsiębiorcami, ani emerytami, ani rodzicami przynajmniej jednego dziecka.

Ropa nadal z Rosji, paliwa droższe

8 czerwca, 2022

Wg „The Economist” Polska zwiększyła od dnia rosyjskiej inwazji na Ukrainę import ropy naftowej z Rosji przez rurociąg „Przyjaźń” – bardziej niż niechętne sankcjom Węgry. Przeciwnie niż Niemcy, które ten import zmniejszyły. Wygląda na to, że najbardziej antyrosyjski kraj na świecie (wg tegorocznego badania Democracy Perception Index 76% Polaków popiera całkowite zerwanie więzi gospodarczych z Rosją, a 87% ocenia Rosję negatywnie) najbardziej przyczynił się do wzrostu eksportu rosyjskiej ropy tą drogą. Oczywiście dzięki swojemu rządowi, bo ta gałąź gospodarki jest w Polsce w praktyce kontrolowana przez rząd i podległe mu spółki.
Jednak nie przeszkodziło to w gwałtownym wzroście cen paliw na polskim rynku – mimo iż cena rosyjskiej ropy jest zbliżona do tej z dnia inwazji (nawet nieco niższa, jeśli liczyć w dolarach). Warto zwrócić uwagę, że modelowa marża rafineryjna Orlenu wzrosła od lutego dziewięciokrotnie (z 2,7% do 24.3%).
Wygląda na to, że Polacy ponoszą koszty wcale nie walki z Putinem, tylko czegoś zupełnie innego.