Polacy bez żółtych kamizelek

18 października, 2021

W 2018 roku we Francji wystarczyła podwyżka podatku od paliw mająca wynieść docelowo około 60 groszy od litra oleju napędowego i około 25 groszy od litra benzyny, oraz wzrost ceny oleju napędowego o niecałe 25% w ciągu roku – do około 6,30 zł – by prawie 300 tysięcy ludzi wyszło na ulice, wkładając żółte kamizelki.
W efekcie rząd wycofał się z planowanej na 2019 r. podwyżki podatku od paliw (ceny nieco spadły i dopiero dziś przebijają ówczesny pułap), obiecał zamrożenie taryf energii elektrycznej (faktycznie od 2019 r. ceny za kilowatogodzinę spadły ponad sześć centów), zwolnienie od podatków nadgodzin oraz premii rocznych, a także wzrost płacy minimalnej o 100 euro miesięcznie bez zwiększania kosztów dla pracodawców.
A protesty trwały i wygasły dopiero z nadejściem epidemii COVID-19.
W Polsce obecnie cena oleju napędowego i benzyny wzrosła w porównaniu do zeszłego roku już o ponad 30% i kosztują one już około 6 zł za litr. Przy czym Polak zarabia średnio około dwóch i pół raza mniej niż Francuz.
Inne dobra też zresztą drożeją i to te podstawowe.
Ale Polacy nie wychodzą z tego powodu na ulice, choć potrafią wyjść na przykład w protestach przeciwko zaostrzaniu prawa antyaborcyjnego, przeciwko ograniczeniom narzucanym z powodu epidemii czy dla zamanifestowania solidarności z Unią Europejską.
Pytanie – jeszcze, czy po prostu różnimy się czymś od Francuzów?

Czy nauczanie zdalne zwiększa agresję?

16 października, 2021

Jeden chłopak pobił drugiego do nieprzytomności przed szkołą w sam Dzień Edukacji Narodowej i to wystarczyło ministrowi edukacji do wydania werdyktu, że problem z agresją w szkołach „na pewno został spotęgowany sytuacją, którą mieliśmy przez ostatnie miesiące, czyli nauką zdalną, izolacją dzieci i młodzieży w domach oraz nieograniczonym dostępem do treści, które są w Internecie (…) które są brutalne, które są agresywne, które tej agresji uczą, bądź podburzają do agresywnych zachowań”.
Zwalić winę na Internet łatwo, choć uznawanych czynników wpływających na agresję wśród młodych ludzi jest dużo, zarówno wrodzonych, jak i środowiskowych, w tym również sama szkoła jako instytucja i zachowania nauczycieli. „Agresję wywołują te działania, które stanowią formę kontroli, jak również w jakiś sposób ingerują w prywatność młodego, dorastającego człowieka” (Monika Stachowicz-Piotrowska, „Agresja w szkole. Przyczyny – problemy – zapobieganie”). Pan Czarnek nie widzi jednak, że praktycznie nieograniczony dostęp do treści w Internecie nastolatki i nawet młodsze dzieci mają bez względu na to, czy jest nauka zdalna, czy stacjonarna. Przecież korzystają z komputerów także po szkole, a poza tym cały czas używają smartfonów. I tak na logikę, będąc poza domem mają nawet łatwiejszy dostęp do treści nieakceptowanych przez ich rodziców, niż w domu, gdzie rodzice w jakimś stopniu mogą jeszcze – o ile sami też są w domu – ich kontrolować. Ale nie, panu ministrowi wydaje się, że „o ile możemy kontrolować nasze dzieci, kiedy jest normalna szkoła stacjonarna, to przy nauce zdalnej uczniowie byli cały czas przed komputerem, ta kontrola była po prostu niemożliwa”.
Z drugiej strony, w systemie nauki zdalnej nie mogłoby dojść do sytuacji, w której jeden uczeń mógłby pobić drugiego w szkole czy też przed nią. Bo uczyliby się w domach, nie musząc narażać się na bezpośredni kontakt ze sobą. No, chyba, że obaj wagarowaliby i pobiliby się na ulicy. Ale nauka zdalna, jakby nie patrzeć, zmniejsza ryzyko wzajemnego kontaktu młodych ludzi, którzy się nie lubią, a co za tym zmniejsza ryzyko bezpośredniej fizycznej agresji. Jak pisze przytoczona wyżej autorka, „słuszne są założenia, że jednym ze źródeł agresji są specyficzne warunki pracy szkoły, gdzie ograniczenia uwidaczniają się w wąskich korytarzach, małych salach, zbyt krótkich przerwach (…) Szkoła (…) nieświadomie wymusza na uczniu brak autonomii, co dzieje się wbrew potrzebom i interesom dziecka”.
Argumentem pana ministra jest to, że „sama izolacja też negatywnie wpływa na dzieci”. Być może – choć sama nauka zdalna to jeszcze nie izolacja, bo po niej można pójść spotkać się z przyjaciółmi – no, chyba, że koledzy pana ministra wprowadzą dla młodzieży godzinę policyjną. Ale należy sobie zadać pytanie, czy jeszcze bardziej negatywnie wpływa na nie przymus codziennego przebywania w zatłoczonych szkołach, w towarzystwie osób, których nie znoszą, klasowych dręczycieli i chuliganów czy też – zdarza się – poniżających ich nauczycieli, od których nie można się w stresowej sytuacji odciąć wyłączając mikrofon i kamerkę. Dla wielu ludzi, zwłaszcza odbiegających wyglądem lub zachowaniem od większości, czy też słabszych fizycznie, szkoła była lub jest bardzo przykrym doświadczeniem – nie dlatego, że trzeba się uczyć, tylko dlatego, że zmusza do przebywania w nieprzyjaznym środowisku.
Bez względu na to, czy faktycznie Internet potęguje agresywne zachowania u młodzieży – moim zdaniem hipoteza mocno wątpliwa – nauka zdalna zapobiega w jakimś stopniu fizycznym atakom, po prostu dlatego, że zmniejsza prawdopodobieństwo niechcianego bezpośredniego kontaktu. Stwarza też zwykle mniej stresujące środowisko dla młodego człowieka, co powinno wpłynąć na obniżenie jego poziomu agresji.
Środki zarządzone w ubiegłym roku z powodu epidemii mogły stać się okazją do tego, by w większym zakresie wprowadzić możliwość nauki zdalnej lub hybrydowej, choćby dla chętnych uczniów w starszych klasach lub chętnych szkół, już na stałe. Ale nie – jak widać, zdaniem ministra edukacji nauczanie zdalne jest jako takie złe, a młodzież powinna spędzać dnie w stresującym i nierzadko wrogim otoczeniu.

„Solidarność”, czyli lobby sklepikarskie

15 października, 2021

Pięć lat temu, analizując ówczesny, pierwszy projekt ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele, napisałem, że tak naprawdę chodzi w nim nie tyle o wolne niedziele dla pracowników, co o utrudnienie życia pewnej grupie przedsiębiorców na rynku w imię interesów innych przedsiębiorców (właścicieli sklepów prowadzących je w formie jednoosobowej działalności gospodarczej), a NSZZ „Solidarność”, popierający projekt ustawy i udostępniający swoją katowicką siedzibę dla komitetu inicjatywy ustawodawczej, „występuje jako reprezentant interesów drobnej burżuazji”.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że ustawa tego celu nie spełniła, a wręcz przeciwnie – bo supermarkety wydłużyły czas pracy w inne dni i konsumenci często robią tam zakupy, zamiast chodzić w niedziele do lokalnego sklepu, za którego ladą stoi właściciel lub członek jego rodziny. A także coraz śmielej zaczęły wykorzystywać lukę „na placówkę pocztową”.
Luka ta jest właśnie likwidowana, ale środowisku, które doprowadziło do ograniczenia niedzielnego handlu to nie wystarcza. Szef sekcji handlowej NSZZ „Solidarność” Alfred Bujara zaczyna przekonywać polityków do przymusowego skrócenia czasu pracy sklepów we wszystkie dni tygodnia na wzór niektórych innych krajów, gdzie po godzinie 20 lub 21 „może się otworzyć tylko malutki sklep”.
I w ten sposób można zobaczyć już jasno, że chodzi i zawsze chodziło o interes drobnych sklepikarzy oraz zwalczanie ich dużych konkurentów, a nie o pracowników. Bo z jednej strony dłuższe godziny otwarcia sklepu nie muszą przecież oznaczać dla nich pracy w nadgodzinach – mogą pracować na różne zmiany i tak jest nawet dla pracodawcy taniej, bo nie ma obowiązku płacenia dodatku za pracę w godzinach nadliczbowych – a z drugiej skrócenie czasu pracy sklepów w wszystkie dni tygodnia z dużym prawdopodobieństwem spowoduje zwolnienie części z nich.
Oczywiście konsumenci, z których część pewnie też należy do NSZZ „Solidarność”, liczą się dla związkowych lobbystów jeszcze mniej. Co z tego, że sami pracują często do godziny 16 lub 17, a nierzadko dłużej w nadgodzinach. I jeśli będzie tak, jak chce pan Bujara („O 18.30, teraz o 19, jak państwo wiecie, w Brukseli sklepy się zamykają”), to będą mieli niewiele czasu na dokonanie zakupów, a w sklepach będą tworzyć się duże kolejki. Bo jednak nie należy liczyć na to, że wszystko, czego potrzebują, znajdą w osiedlowym sklepiku.
Mam nadzieję, że tym razem lobbing „Solidarności” okaże się nieskuteczny, a właściciele małych sklepów będą konkurować na rynku lepszą jakością towarów, dogodniejszą lokalizacją czy uczestnictwem w inicjatywach takich jak Lokalny Rolnik, w ramach której dostarcza się do klienta produkty zamawiane bezpośrednio od małych wytwórców (sam korzystam i polecam).

Samowolka za 1615 milionów

14 października, 2021

Jeśli zwykły człowiek chce wybudować sobie na własnym gruncie dom, budynek gospodarczy lub cokolwiek innego, musi stosować się do przepisów o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, przepisów o ochronie środowiska, przepisów o ochronie gruntów rolnych i leśnych i prawa budowlanego. W większości przypadków musi zdobyć pozwolenie na budowę, wcześniej sporządzić projekt budowlany, w braku lokalnego planu zagospodarowania przestrzennego postarać się o warunki zabudowy, czasami uzyskać decyzję o środowiskowych uwarunkowaniach, a chcąc budować na ziemi rolnej przeprowadzić procedurę jej „odrolnienia”.
Ale jeśli rząd chce budować na granicy mur za 1615 milionów złotych, to okazuje się, że można to wszystko pominąć.
Można budować bez uzyskiwania decyzji, zezwoleń, opinii i uzgodnień lub dokonywania zgłoszeń.
Dodatkowo oczywiście rząd ma móc w razie potrzeby wywłaszczać właścicieli nieruchomości, na których ma być realizowana inwestycja, no i nie przejmować się procedurą zamówień publicznych ani udzielaniem informacji publicznej dotyczącej konstrukcji, zabezpieczeń i parametrów technicznych bariery.
Prawo jest od tego, by wiązać ręce rządzonym, a nie rządzącym.

Gospodarce świeczkę i elektoratowi ogarek

13 października, 2021

W 2020 Polska wydała prawie 600 tysięcy pozwoleń na pierwszy pobyt dla cudzoziemców. Oczywiście cudzoziemców w Polsce jest dużo więcej – jak już kilka razy pisałem, około dwóch milionów – bo dochodzą ci, którzy takie pozwolenia dostali w poprzednich latach oraz ci, którzy pracują w Polsce na podstawie wiz z zamiarem uzyskania takich pozwoleń lub krótkoterminowego zarobku, studenci oraz pewna liczba osób objętych ochroną międzynarodową. A także obywatele innych państw Unii Europejskiej, którzy zezwoleń na pobyt nie potrzebują. Ogromna większość przyczynia się do wytwarzania rozmaitych dóbr i usług, powiększa polskie PKB i dokłada się do obecnych emerytur Polaków.
Rząd zdaje sobie sprawę, że imigranci przydają się polskiej gospodarce, więc wydaje te pozwolenia, a obywatelom niektórych państw ułatwia przyjazd i procedury związane z zatrudnianiem.
Jednocześnie ten sam rząd nie robi nic, by ułatwić legalny wjazd (np. na podstawie wiz humanitarnych) ludziom z szeregu innych krajów, którzy są tak zdesperowani, że przekraczają polską granicę nielegalnie ryzykując koczowanie w lasach i wydają jeszcze w tym celu spore pieniądze – bywa, że tysiące dolarów. Woli angażować spore siły w ochronę granicy, ogłosić stan wyjątkowy i utrzymywać sytuację, w której białoruskiemu reżimowi opłaca się używać imigrantów jako broni. Mimo, że ci ludzie i tak w dużej mierze nawet nie chcą zostać w Polsce, tylko przedostać się na zachód Europy. Do innych państw Unii Europejskiej, z którą ten rząd i tak ma na pieńku w sprawach sądownictwa, „stref wolnych od ideologii LGBT” i kopalni Turów, więc pełnienie dla nich roli zapory przed być może niechcianymi przez nich imigrantami zakrawa na nadgorliwość.
Skąd takie „rozdwojenie jaźni”?
Ano, gospodarce świeczkę i elektoratowi ogarek.
Najwyraźniej sporo potencjalnych wyborców to ludzie irracjonalnie bojący się cudzoziemców, wyobrażający sobie, że to gwałciciele, terroryści, bandyci i lenie czekający tylko, by żyć jak królowie z polskich zasiłków. Jednocześnie tym samym ludziom wydaje się zapewne, że cudzoziemców w Polsce nie ma wielu, bo nie rzucają się specjalnie w oczy i nie ma cudzoziemskich gett, które przecież musiałyby w takim przypadku powstać.
I takim ludziom trzeba pokazać, że władza chroni ich przed imigrantami dybiącymi na ich głowy, córki i podatki. Najlepiej w sposób dobitny. Przy okazji można też pokazać, że broni się ich przed Łukaszenką i Putinem, którzy wypowiedzieli Polsce „wojnę hybrydową”.
Taktyka skuteczna – słupki w sondażach rosną.
Jednocześnie nadal wpuszcza się wielu imigrantów i wydaje się najwięcej w Unii Europejskiej pozwoleń na pierwszy pobyt.
I tylko ludzi cierpiących i umierających na zimnie żal.

„Wśród dotychczas nagrodzonych Noblem ekonomistów nie ma Polaków”

12 października, 2021

Dla dziennikarza portalu gazeta.pl Kacpra Kolibabskiego, tego samego, który niedawno napisał, że fale radiowe są znacznie wolniejsze niż światło, noblista Leonid Hurwicz – który posiadał polskie obywatelstwo (do pewnego momentu jako jedyne), od dziecka mówił po polsku, posługiwał się tym językiem w domu, ukończył w Polsce szkołę i studia prawnicze, i którego rodzice wrócili do Polski z Moskwy (gdzie się urodził) natychmiast po odzyskaniu przez Polskę niepodległości – nie jest Polakiem. Czyżby dlatego, że wyemigrował do USA? To w takim razie co z Marią Skłodowską-Curie, która wyemigrowała do Francji, a polskiego obywatelstwa nigdy nie miała?
A może dlatego, że był Żydem?
W takim razie, czy dla redaktora Kolibabskiego redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” (z którą powiązana jest gazeta.pl) Adam Michnik też – jako niewątpliwy Żyd – to nie Polak? A Julian Tuwim? Bolesław Leśmian? Berek Joselewicz? Irena Szewińska?
Widzę, że do Leonida Hurwicza, który jako student Uniwersytetu Warszawskiego pochodzenia żydowskiego protestował przeciwko religijno-etnicznej segregacji w salach wykładowych i który – wg jego brata – został zwolniony od służby w polskim wojsku dlatego, że jako absolwent wyższej uczelni musiałby odbyć ją w szkole oficerskiej, a nie chciano zbyt wielu oficerów-Żydów, wielu Polaków nadal nie chce się przyznać. Nawet tych dalekich od nacjonalizmu.

Arcybiskup, PiS i imigranci

5 października, 2021

Kościół katolicki to nie moja bajka – jestem niewierzący – ale widzę, że przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski rozsądnie proponuje „rozwiązanie w pełni kontrolowanej relokacji uchodźców, opierające się na ich samodzielnej decyzji co do wyboru kraju docelowego” oraz napomina, iż „nie można (…) stygmatyzować przybyszów, dokonując krzywdzących uogólnień, że „każdy uchodźca to potencjalny terrorysta””, choć „obowiązkiem władz jest wykrycie potencjalnego zagrożenia ze strony osób usiłujących przekroczyć granice państwowe”.
Postawa w gruncie rzeczy wolnościowa – zasadniczo pozwalać ludziom legalnie migrować tam, gdzie chcą i chronić się jedynie przed tymi, którzy stanowią faktycznie rozpoznane zagrożenie.
I zgodna z Biblią, bo „Nie będziesz gnębił i nie będziesz uciskał cudzoziemców, bo wy sami byliście cudzoziemcami w ziemi egipskiej”.
Zupełnie odwrotnie, niż polski rząd, który utrudnia legalne migrowanie, dając tym samym pożywkę dla przemytu ludzi, wyrzuca siłą tych, którzy przedostają się nielegalnie (samemu przy tym łamiąc ustanowione przez siebie prawo), traktuje wszystkich migrantów jako zagrożenie, straszy terrorystami i zoofilami oraz wprowadza stan wyjątkowy, ograniczając swobody i prawa własnych obywateli.
Czy rządząca partia, która w swoim programie twierdzi, że „nauce moralnej Kościoła można przeciwstawić tylko nihilizm”, posłucha arcybiskupa Gądeckiego?

„Push-backi” a libertarianizm

30 września, 2021

Poseł Konfederacji, który jeszcze półtora roku temu mówił, że ma poglądy „skrajnie libertariańskie”, mówi teraz o „agresywnym nielegalnym przekraczaniu granicy” oraz przyrównuje ludzi przez nią przechodzących do złodziei i włamywaczy.
Może więc warto wyjaśnić, jak to wygląda z punktu widzenia libertarianizmu: samo w sobie przekraczanie granicy państwa niezgodnie z wydanymi przez to państwo przepisami nie jest działaniem agresywnym. Nie narusza bowiem niczyjej prywatnej własności ani wolności osobistej. Nie można też zakładać, że ktoś, kto ją przekracza bez zgody władz państwa, robi to w celu okradzenia kogoś, czy nawet skorzystania z efektów zinstytucjonalizowanej kradzieży dokonywanej przez to państwo w formie wsparcia dla imigrantów (abstrahując już od tego, że skorzystanie z tego wsparcia nie musi wcale oznaczać zwiększenia poziomu tej kradzieży).
Odwrotnie, agresją z punktu widzenia libertarianizmu jest stosowanie przemocy w odpowiedzi na takie zachowanie. A przestępstwo naruszania granicy państwowej jest „przestępstwem bez ofiar” – taki samym jak np. posiadanie marihuany, posiadanie broni palnej bez zezwolenia, odmowa pełnienia służby wojskowej czy publiczne znieważenie państwa albo jego organów. I jako takie nie powinno istnieć w porządku prawnym.
Artur Dziambor nie tylko więc nie ma poglądów „skrajnie libertariańskich”, ale prezentuje w tym przypadku postawę całkowicie przeciwną libertarianizmowi, popierając agresywną przemoc funkcjonariuszy państwowych wobec imigrantów.
Może więc jest po prostu legalistą – zwolennikiem poszanowania i egzekwowania prawa, choćby było antywolnościowe?
Otóż też nie. Bo, jak wskazałem w poprzednim wpisie – „push-backi” są sprzeczne z obowiązującym prawem. Tak wewnętrznym polskim (ustawa o cudzoziemcach określająca, jak powinna wyglądać procedura wydalania osób nielegalnie przebywających na terytorium Polski), jak i międzynarodowym (rozporządzenie unijne 2016/399, dyrektywa unijna 2008/115/WE, umowa między Polską a Białorusią w sprawie przejść granicznych). A rozporządzenie, na które powołuje się Straż Graniczna jest nie tylko sprzeczne z przepisami ustawy o cudzoziemcach, ale i wydane z przekroczeniem delegacji ustawowej.
Najwyraźniej poseł Dziambor prezentuje pogląd, zgodnie z którym zwykli ludzie – w tym przypadku migranci – powinni bezwzględnie przestrzegać państwowego prawa, ale samo państwo nie powinno się do tego prawa stosować. Jak władcy w monarchiach despotycznych, albo XVIII-wieczny rosyjski imperator, „który nikomu na świecie nie jest zobowiązany tłumaczyć się ze swoich czynów”.
Może uczciwiej, aby określił się jako zwolennik państwa policyjnego?

Straż Graniczna łamie prawo?

29 września, 2021

Coś dla legalistów.
Z przytoczonej przez dziennikarzy wypowiedzi rzeczniczki prasowej podlaskiego oddziału Straży Granicznej można wnioskować, że osoby, które nielegalnie przekroczyły granicę i przebywały już w Polsce, zostały przez Straż Graniczną odwiezione nie na przejście graniczne, ale po prostu gdzieś do linii granicy i zmuszeni do jej przekroczenia z powrotem, albo po prostu przez nią wypchnięci.
W związku z tym przypominam art. 5, ust. 1 rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/399 w sprawie unijnego kodeksu zasad regulujących przepływ osób przez granice, czyli tzw. kodeksu granicznego Schengen (takie rozporządzenia, w odróżnieniu od dyrektyw wymagających implementacji w przepisach krajowych, obowiązują bezpośrednio):
„Przekraczanie granic zewnętrznych dozwolone jest jedynie na przejściach granicznych i w ustalonych godzinach ich otwarcia”.
Wprawdzie ust. 2 punkt b) tegoż artykułu dopuszcza ustanowienie wyjątków „dla osób lub grup osób w przypadku nieprzewidzianej sytuacji wyjątkowej”, ale umowa między Rządem Rzeczypospolitej Polskiej a Rządem Republiki Białoruś w sprawie przejść granicznych po pierwsze stanowi, że przekraczanie granicy między tymi państwami odbywa się przez określone przejścia graniczne, a po drugie uzależnia możliwość zezwolenia na przekroczenie granicy poza czynnym przejściem granicznym od wzajemnego porozumienia się Komendanta Głównego Straży Granicznej RP i Dowódcy Pogranicznych Wojsk Republiki Białoruś.
A teraz art. 264, par. 3 kodeksu karnego:
„Kto organizuje innym osobom przekraczanie wbrew przepisom granicy Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”.
Jeśli faktycznie funkcjonariusze Straży Granicznej zmusili imigrantów do przekroczenia granicy poza przejściem granicznym, bez uprzedniego porozumienia się w tej sprawie ich Komendanta Głównego oraz jego białoruskiego odpowiednika, to popełnili przestępstwo.
Rzeczniczka podlaskiego oddziału SG wspomniała wprawdzie, że „zastosowano procedurę zgodną z rozporządzeniem”. Być może miała na myśli wprowadzony w sierpniu br. punkt 2b paragrafu 1 rozporządzenia w sprawie czasowego zawieszenia lub ograniczenia ruchu granicznego na określonych przejściach granicznych, stanowiący, że „W przypadku ujawnienia osób, o których mowa w ust. 2a” (chodzi o osoby inne niż wymienione wcześniej w tym rozporządzeniu, ogólnie osoby nielegalnie przebywające na terytorium RP) „w przejściu granicznym, na którym ruch graniczny został zawieszony lub ograniczony oraz poza zasięgiem terytorialnym przejścia granicznego, osoby takie zawraca się do linii granicy państwowej”.
Ale po pierwsze przepisy ustaw i ratyfikowanych umów międzynarodowych są w hierarchii wyżej niż przepisy rozporządzeń, więc nawet, gdyby stosować tę procedurę, to „linia granicy państwowej” nie może oznaczać tu dowolnego punktu na tej granicy, ale przejście graniczne.
Po drugie, ten przepis rozporządzenia nie ma faktycznie podstawy ustawowej. Rozporządzenie wydane jest na podstawie art. 16 ust. 3 pkt 2 ustawy o ochronie granicy państwowej, który stanowi, iż „Minister właściwy do spraw wewnętrznych, w drodze rozporządzenia, może zarządzić czasowe zawieszenie lub ograniczenie ruchu na określonych przejściach granicznych, uwzględniając konieczność zapewnienia bezpieczeństwa państwa lub bezpieczeństwa publicznego albo ochronę przed zagrożeniem życia lub zdrowia ludzi, a także zapobieganie szerzeniu się epidemii chorób zwierząt”. Nie ma tam nic o zarządzeniu procedury postępowania z osobami, które przekroczyły granicę poza tymi przejściami lub znajdują się na terenie Polski nielegalnie.
A po trzecie, procedura określona w tym przepisie jest sprzeczna z polską ustawą o cudzoziemcach, artykułem 13 wymienionego wyżej rozporządzenia unijnego 2016/399 oraz dyrektywą 2008/115/WE, którą ten artykuł przywołuje. A więc nielegalna.
Ustawa o cudzoziemcach przewiduje bowiem określoną (zgodną z ww. przepisami unijnymi) procedurę wydalania cudzoziemców przebywających nielegalnie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Zgodnie z art. 302 tej ustawy, cudzoziemcowi, który m. in. „przebywa lub przebywał na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej bez ważnej wizy lub innego ważnego dokumentu uprawniającego go do wjazdu na to terytorium i pobytu na nim” lub „przekroczył lub usiłował przekroczyć granicę wbrew przepisom prawa” wydaje się decyzję o zobowiązaniu cudzoziemca do powrotu. Jedynie w przypadku nieumyślnego przekroczenia granicy i zatrzymania go bezpośrednio potem w strefie nadgranicznej wbrew przepisom prawa można go niezwłocznie doprowadzić do granicy (co nie oznacza oczywiście dowolnego punktu na tej granicy) bez wydania takiej decyzji. Decyzja o zobowiązaniu cudzoziemca do powrotu może podlegać przymusowemu wykonaniu (art. 329), ale zobowiązanemu przysługuje odwołanie do Szefa Urzędu ds. Cudzoziemców oraz skarga do sądu administracyjnego, która z mocy prawa wydłuża termin takiego wykonania (art. 331). Również złożenie przez cudzoziemca wniosku o ochronę międzynarodową, a nawet samo zadeklarowanie chęci jego złożenia, wstrzymuje wykonanie takiej decyzji.
Podsumowując:
Nie wolno imigrantów, którzy nielegalnie przekroczyli granicę Polski z Białorusią, po prostu odstawić na dowolne miejsce tej granicy i zmusić ich do przekroczenia jej z powrotem. Jeśli chce się ich wydalić z Polski, należy wydać decyzję zobowiązującą ich do powrotu, poczekać na rozpatrzenie ewentualnych odwołań czy skarg do sądu administracyjnego oraz – jeśli zadeklarowali taką chęć – na złożenie przez nich i rozpatrzenie wniosków o ochronę międzynarodową, i dopiero po odrzuceniu tych odwołań, skarg i wniosków doprowadzić ich do przejścia granicznego lub odtransportować drogą lotniczą lub morską do kraju pochodzenia. No, chyba, że odpowiedni organ na Białorusi zgodzi się, by przekroczyli granicę poza przejściem.
I jeśli tych ludzi po prostu „wypchnięto” przez granicę bez decyzji, to zwyczajnie złamano prawo.

Państwo strachu, czyli maseczki na ulicach

27 września, 2021

Jeszcze w kwietniu br. szereg lekarzy i ekspertów wskazywał, że noszenie maseczek na świeżym powietrzu w celu ochrony przed wirusem SARS-Cov-2 nie jest potrzebne, gdyż z badań (np.) wynika, iż prawdopodobieństwo zakażenia się na otwartej przestrzeni jest małe. Taką opinię wyrazili m. in.: immunolog dr Paweł Grzesiowski, ekspert Naczelnej Rady Lekarskiej ds. walki z COVID-19; specjalista chorób zakaźnych prof. Miłosz Parczewski, członek Rady Medycznej przy premierze; dr Paweł Basiukiewicz, kierownik Oddziału Obserwacyjno-Zakaźnego Szpitala Zachodniego w Grodzisku; prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych; wirusolog dr hab. Tomasz Dzieciątkowski. Ten ostatni wskazał jedynie, że lepiej nie manipulować przy maseczce, zdejmować jej, chować do kieszeni i ponownie wkładać np. wchodząc i wychodząc ze sklepu.
15 maja, gdy dzienna liczba nowych zakażeń wynosiła 2897, dzienna liczba zgonów w związku z COVID-19 298, a w pełni zaszczepionych było niecałe 12% ludności, obowiązek noszenia maseczek na otwartej przestrzeni przestał w Polsce obowiązywać.
Dziś, gdy w pełni zaszczepionych jest ponad 50% mieszkańców Polski, liczba nowych zakażeń dobija do tysiąca, a dzienna liczba zgonów w związku z COVID-19 jest w okolicach 10-20, rozważa się ponowne przywrócenie tego obowiązku, choć najpierw w tych regionach, w których zakażeń będzie najwięcej. No, ale w zeszłym roku „czerwona strefa” bardzo szybko rozprzestrzeniła się na cały kraj.
Równocześnie Dania, w której jest obecnie ok. 350 nowych zakażeń dziennie (w przeliczeniu na liczbę ludności więcej niż w Polsce) i kilka zgonów w związku z COVID-19 dziennie (w przeliczeniu na liczbę ludności mniej więcej tyle samo, co w Polsce) całkowicie zniosła wszelkie obostrzenia związane z epidemią.
Wcześniej zniesiono prawie wszystkie obostrzenia w Anglii oraz znacznie złagodzono je w pozostałych częściach Zjednoczonego Królestwa. W chwili zniesienia obostrzeń w Anglii (19 lipca) w UK było około 40 tysięcy nowych zakażeń dziennie, obecnie jest ich około 30 tysięcy. Liczba dziennych zgonów w związku z COVID-19 nieco od tamtego momentu wzrosła i wynosi ok. 100-200, czyli w przeliczeniu na liczbę mieszkańców kilkakrotnie więcej niż w Polsce. Mimo to w żadnej części Zjednoczonego Królestwa nie ma obowiązku noszenia masek na zewnątrz.
Obowiązku noszenia maseczek na otwartej przestrzeni (z wyjątkiem zgrupowań ludzi) nie ma obecnie także we Francji, w której liczba nowych zakażeń dwa dni temu była ponad sześciokrotnie większa niż w Polsce.
Najwyraźniej polski rząd chce po prostu zrobić wrażenie, że aktywnie walczy z zagrożeniem naszego zdrowia. A może i utrzymać ludzi w poczuciu zagrożenia większego, niż jest. Obowiązkiem noszenia masek na zewnątrz zrobić to najłatwiej – każda mijana na ulicy osoba z maską na twarzy będzie przypominać, że panuje zaraza.
Bo ludźmi w strachu łatwiej się rządzi.