Łańcuchy regulacji

11 września, 2024

Od czerwca br. Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop łańcuchom, pseudohodowlom i bezdomności zwierząt” zbiera podpisy pod obywatelskim projektem ustawy mającym wzmocnić ochronę zwierząt domowych. Bez dużego ryzyka błędu można zaryzykować stwierdzenie, że projekt ten, jeżeli wszedłby w życie, miałby wpływ na życie większości mieszkańców Polski – 49% gospodarstw domowych w Polsce ma psa, a 41% kota (w obu przypadkach jest to drugi wynik w Europie). W komitecie jest kilku posłów rządzącej obecnie koalicji (Platformy Obywatelskiej, Zielonych i Lewicy) na czele z wicemarszałek Sejmu Moniką Wielichowską, więc można przypuszczać, że projekt, jeśli trafi do parlamentu, ma duże szanse zostać przyjęty.
Projekt promowany jest pod hasłem „Stop łańcuchom”, co sugeruje, że jego głównym celem jest zakazanie trzymania psów na łańcuchu i innych działań, które sprawiają zwierzętom cierpienie. Tak też myślałem sam, dopóki go nie przeczytałem. Niestety, obok rozszerzenia definicji znęcania się nad zwierzętami zawiera szereg przepisów bardzo mocno ingerujących w wolność posiadaczy / opiekunów kotów i psów i faktycznie mogących ograniczyć im możliwość trzymania tych zwierząt.
Po pierwsze, projekt zawiera przepisy nakazujące kastrację / sterylizację wszystkich kotów i psów poza hodowlami. Obu płci, bez względu na wiek – chyba że stan zdrowia zwierzęcia na to nie pozwala. Zasadniczo na koszt posiadacza, chyba że jest on osobą biedną lub zaliczoną do znacznego stopnia niepełnosprawności. Gminy będą miały obowiązek kastracji zwierząt bezdomnych.
Oznacza to, że rozmnażanie kotów i psów będzie dozwolone wyłącznie w oficjalnych hodowlach. Zwykły opiekun psa lub kota nie będzie mógł mieć już legalnie szczeniąt czy kociąt. W praktyce oznacza to, że będą rozmnażały się jedynie psy rasowe, a i koty „dachowce” będą mogły rozmnażać się tylko jako wolnożyjące – choć i tu na gminy jest nałożone zadanie ich sterylizacji. Za kilkanaście lat kundla w Polsce będzie można spotkać tylko jeżeli ktoś go przywiezie z zagranicy lub rozmnoży nielegalnie. Nieważne, że z punktu widzenia całego gatunku mieszanie genów jest zjawiskiem pozytywnym i jak wykazały badania zespołu pod kierownictwem prof. Bogdanowicza z Instytutu Zoologii PAN – kundle stanowią „superrasę”, bardziej odporną na choroby i bardziej inteligentną od psów rasowych. No, chyba, że nastanie moda na psy nierasowe i powstaną ich hodowle…
Założenie i prowadzenie hodowli ma być przy tym trudniejsze niż obecnie. Stowarzyszenia hodowców psów i kotów mają być obowiązkowo wpisane do centralnego rejestru, wykreślenie z którego zabroni prowadzenia działalności. Hodowcy oczywiście obowiązkowo będą musieli należeć do stowarzyszeń figurujących w rejestrze i będą podlegali surowszym wymogom (m. in. zwierzęta będą podlegały badaniom genetycznym, a każdy miot ma być zgłaszany władzom gminy). Na prowadzenie hodowli powyżej 20 zwierząt będzie wymagane zezwolenie wydawane przez gminę. Przy okazji ma być zakazane zrzeszanie w jednym stowarzyszeniu hodowców kotów i hodowców psów.
Hodowca będzie miał trudniej sprzedać zwierzę – zakazana będzie sprzedaż za pośrednictwem internetowych serwisów aukcyjnych lub ogłoszeniowych.
Od każdego szczenięcia i kocięcia urodzonego w hodowli hodowca będzie musiał wnosić specjalną opłatę – faktycznie jednorazowy podatek – w wysokości określonej przez radę gminy.
Regulacjom mają zostać poddane też schroniska dla zwierząt. Między innymi zostanie wprowadzony obowiązek utrzymywania wskaźnika adopcji zwierząt na poziomie nie niższym niż 65% – poniżej 50% gmina będzie mogła rozwiązać umowę, a w przypadku nieprawidłowości w zakresie skutecznego wykonywania programu adopcyjnego będzie mogła być nałożona kara nie niższa niż 10000 złotych. Kierownik schroniska (obligatoryjnie obywatel polski) nie będzie mógł zarabiać więcej niż dwukrotność wynagrodzenia minimalnego, a pracownicy schroniska – nie więcej niż jego półtorakrotność.
Projekt nakazuje również posiadaczom kotów i psów zachipowanie swoich pupili (zasadniczo na własny koszt – jak wyżej) w celu wprowadzenia ich do centralnego rejestru. Pod tym względem idzie dalej niż projekt rządowy, który nakazuje to tylko w przypadku nowo urodzonych zwierząt. Nieważne, że kot może być „niewychodzący”. Dane z rejestru (zawierające m. in. imię, nazwisko i miejsce zamieszkania posiadacza zwierzęcia) mają być udostępniane nie tylko funkcjonariuszom i pracownikom rozmaitych instytucji i urzędów, ale również przedstawicielom organizacji społecznych, których statutowym celem działania jest ochrona zwierząt.
Dodatkowo, projekt zakazuje używania lub wystawiania zwierząt domowych w celach zarobkowych, co delegalizuje m. in. „kocie kawiarnie”, a może i terapię z użyciem zwierząt, o ile pobiera się za nią opłatę.
Podsumowując, jeżeli przepisy zawarte w tym projekcie wejdą w życie i będą egzekwowane, posiadacze niezachipowanych i niewysterylizowanych psów i kotów będą musieli ponieść dodatkowe koszty, które mogą skłonić ich do porzucenia zwierząt lub oddania ich do schroniska. Narzucenie dodatkowych regulacji może zmniejszyć liczbę schronisk dla zwierząt, a w konsekwencji przez jakiś czas pogorszyć warunki bytowania tych ostatnich. Ograniczenie rozmnażania tylko do zarejestrowanych hodowli w połączeniu z ograniczeniami narzucanymi na hodowców i ich stowarzyszenia oraz dodatkowymi opłatami spowoduje zaś, że docelowo – po iluś tam latach – dostępne będą praktycznie tylko coraz droższe psy i koty z hodowli, zapewne wyłącznie rasowe. Alternatywą pozostanie przygarnięcie zwierzęcia bezdomnego (porzuconego lub którego opiekun umarł) lub kota wolnożyjącego.
Projekt uderza nie tylko w ludzi, którzy chcą cieszyć się towarzystwem kota lub psa. Jest wątpliwy również z punktu widzenia etyki uznającej podmiotowość zwierząt. No bo jeżeli mamy traktować zwierzęta podmiotowo, to nakaz ich kastrowania / sterylizacji jest czymś podobnym do sytuacji, w której próbuje się złagodzić niewolnictwo ludzi nakładając taki nakaz na właścicieli niewolników, z wyjątkiem zarejestrowanych hodowców niewolników…
Jako opiekun kota (wysterylizowanego – taki już do mnie trafił) mam nadzieję, że ten projekt w takiej formie nie przejdzie.

Wolnorynkowcy głosują na etatystów

6 września, 2024

Dziś pierwsza rocznica opublikowania wyników badania Rainera Zitelmanna dotyczącego nastawienia ludności w 34 krajach do wolności gospodarczej i kapitalizmu. Badanym zadawano do wyboru siedem stwierdzeń na temat wolności gospodarczej i roli państwa w gospodarce oraz dziewiętnaście na temat pojęcia „kapitalizm”. Być może niektórych zaskoczy fakt, że społeczeństwem najbardziej pozytywnie nastawionym zarówno do wolności gospodarczej, jak i do kapitalizmu okazali się Polacy. W tym pierwszym przypadku przewaga wypowiedzi popierających wolność gospodarki nad tymi popierającymi interwencję państwa była bardzo wyraźna, zwłaszcza na tle innych krajów. Najsłabsze poparcie dla wolności gospodarczej ujawniło się w Rosji, co sporo mówi o „rosyjskiej duszy” i „ruskim mirze”.
Mimo to zeszłoroczne wybory pokazały, że Polacy nadal gremialnie głosują na partie wrogie wolności gospodarczej. Rząd się wprawdzie zmienił, ale jednych etatystów zastąpili drudzy, którzy uchwalili budżet z rekordowo wysokim deficytem, zamierzają kontynuować wielkie państwowe inwestycje wymyślone przez poprzedników i nie kwapią się do zwiększenia wolności nawet w tak drobnej kwestii, jak zezwolenie na handel w niedziele.
O ile rządy etatystów można wytłumaczyć tym, że pozbywanie się kontroli nad gospodarką nie jest w interesie przeciętnego polityka, a kontrola demokratyczna nad politykami jest słaba, o tyle trudniej jest już wytłumaczyć to, że mimo tak dużego społecznego poparcia dla wolności gospodarczej na polskiej scenie politycznej nie ma żadnej liczącej się partii z takim programem. Nawet jeśli za taką partię uznać Nową Nadzieję (choć ostatnie wypowiedzi jej lidera Sławomira Mentzena o potrzebie inwestycji w Centralny Port Komunikacyjny oraz tym, że należy opodatkować i kontrolować korporacje każą w to wątpić), to od dłuższego czasu nie jest ona samodzielnym podmiotem na scenie politycznej, tylko występuje pod wspólnym szyldem Konfederacji z jawnie etatystycznym Ruchem Narodowym, wysuwając m. in. postulaty protekcjonizmu w rolnictwie, w tym embarga na produkty z Ukrainy. Polska Liberalna Strajk Przedsiębiorców nie zarejestrowała list we wszystkich okręgach, a inne ugrupowania ze postulatami wolnego rynku na sztandarach nawet tego nie próbowały. O takim sukcesie, jak wygrana wolnorynkowego kandydata w wyborach – tak, jak w Argentynie, która w badaniach Zitelmanna ujawniła współczynnik poparcia dla wolności gospodarczej dwukrotnie niższy od Polski, choć nadal dodatni – w naszym kraju można tylko pofantazjować.
Wygląda to tak, jakby Polacy mimo deklaratywnego dużego poparcia dla wolności gospodarczej nie chcieli głosować na ugrupowania z takimi postulatami. Przyczyny mogą być trzy – albo nie wierzą, że takie ugrupowania mogą odnieść jakikolwiek polityczny sukces (tak jak w powieści Douglasa Adamsa, gdzie planetą zamieszkaną przez ludzi rządziły jaszczurki, bo głosowano na nie po to, by do władzy nie dorwały się gorsze jaszczurki), ogólnie nie wierzą politykom, albo też kwestia wolności gospodarki jest dla nich mało ważna w porównaniu z innymi.
To ostatnie może być prawdopodobne, ponieważ z badania Zitelmanna wynikło, że postawy prokapitalistyczne w Polsce występują częściej u zwolenników umiarkowanej lewicy, niż u zwolenników prawicy. Stąd może brać się słabe poparcie dla wolnorynkowych ugrupowań akcentujących prawicowość (KORWiN/Nowa Nadzieja, Republikanie, Polska Fair Play) czy próbujących koncentrować się głównie na kwestiach gospodarki (Polska Liberalna). Może dla większości polskich zwolenników wolności w gospodarce ważniejsza jest mimo wszystko wolność osobista, taka jak możliwość zapalenia „zioła” czy przerwania ciąży bez groźby represji?

Poufna komunikacja – coś, czego nie lubią rządy

25 sierpnia, 2024

Jako właściciel i dyrektor generalny VK, Paweł Durow odmawiał usuwania treści zamieszczanych przez rosyjską opozycję oraz przekazywania rosyjskim służbom danych uczestników Euromajdanu.
Jako właściciel Telegrama w 2018 r. odmówił przekazania tym służbom kluczy kryptograficznych umożliwiających odszyfrowywanie wiadomości przesyłanych przez użytkowników serwisu, broniąc ich prawa do tajemnicy korespondencji nawet w sytuacji, gdy umożliwiłoby to dostęp do informacji przekazywanych przez osoby podejrzane o terroryzm. Poskutkowało to trwającym dwa lata – choć w praktyce nieskutecznym – nakazem blokowania dostępu do Telegrama w Rosji, który z kolei wywołał protesty w obronie wolności Internetu w Moskwie i innych miastach.
Dzisiaj Paweł Durow, posiadający między innymi obywatelstwo francuskie, został zatrzymany we Francji – jak czytam, za to, że nie cenzuruje we współpracy z organami ścigania treści na Telegramie, umożliwiając tym samym porozumiewanie się przestępcom.
Czyli za postawę, którą konsekwentnie prezentuje od kilkunastu lat.
Okazuje się, że prywatność komunikacji użytkowników Internetu jest nie do zaakceptowania dla rządu francuskiego dokładnie tak samo jak dla ludzi Putina.
I prawdopodobnie tak samo dla innych rządów „wolnego świata”.
Oficjalnie – bo wtedy trudniej ścigać terrorystów, handlarzy narkotyków, pedofilów i oszustów.
Ale – jak pokazała choćby afera Pegasusa w Polsce – środki mające oficjalnie służyć inwigilacji w celu zwalczania przestępczości mogą być – i są – używane do zwalczania przeciwników politycznych i utrzymania władzy. Również w „wolnym kraju”.
Dlatego usługi zapewniające przy pomocy szyfrowania prywatność komunikacji w Internecie – takie jak Telegram – są solą w oku jakichkolwiek rządów. I dlatego – uważam – wszystkie takie serwisy prędzej czy później zostaną zmuszone do współpracy z organami ścigania liczących się państw oraz do odszyfrowywania wiadomości, którymi interesują się służby.
I dlatego też prywatność w Internecie powinna iść w kierunku szyfrowania end-to-end – najlepiej neutralnego względem usług komunikacyjnych, z których korzysta użytkownik. W postaci aplikacji instalowanej w całości na urządzeniach użytkowników, a nie usługi z centralnymi serwerami. Wtedy nikt nie zmusi właściciela usługi – na przykład komunikatora czy serwera poczty – do odszyfrowania zaszyfrowanej w ten sposób wiadomości, bo ten nie będzie miał w ogóle technicznie takiej możliwości. Nie da się też zablokować takiej komunikacji przez wyłączenie usługi – chyba, że dotyczyłoby to wszystkich możliwych usług komunikacyjnych, z których mogą korzystać użytkownicy. Ani przez atak na centralną bazę kluczy, jeśli te będą przechowywane w sposób rozproszony, z kopią bazy u każdego użytkownika.
Oczywiście, możliwość inwigilacji oprogramowaniem typu Pegasus nadal będzie. Ale to jednak trudniejsze niż stała tylna furtka w serwerach komunikatora.

Chleba i igrzysk

17 sierpnia, 2024

Jeżeli Donald Tusk chce, by w Polsce były organizowane igrzyska olimpijskie, niech znajdzie odpowiednich prywatnych sponsorów, którzy wyłożą te kilka czy kilkanaście miliardów dolarów na ten cel – bo tyle dotychczas kosztowały igrzyska organizowane w ostatnich latach.
Nie ma jednak żadnego powodu, by marnotrawić na ten cel pieniądze zabrane podatnikom, czy też pożyczone na poczet zwrotu z kieszeni podatników.
Rozumiem, że już od czasów rzymskich wiadomo, że pospólstwo domaga się „chleba i igrzysk”, czyli tego, by ktoś dawał im dobra materialne oraz rozrywkę. Jednak w dzisiejszych czasach rozrywka polegająca na kibicowaniu zawodnikom w igrzyskach olimpijskich będzie dostępna tak samo, gdy igrzyska te będą organizowane w Kinszasie czy Aszchabadzie, jak gdy będą organizowane w Krakowie czy Warszawie. Bo umożliwiają to nowoczesne środki komunikacji.
Owszem, może nieco mniej Polaków zobaczy zawody na żywo. Ale tych, co oglądają na żywo jest i tak stosunkowo niewielu – na igrzyska w Paryżu sprzedano niecałe 9 milionów biletów na wszystkie zawody, faktycznie kibiców musiało być trochę mniej, bo pewnie byli tacy, którzy kupili więcej niż jeden bilet, no i nie wszyscy z nich byli Francuzami.
Dlaczego całe społeczeństwo ma dopłacać do tego, by jakaś grupa polskich kibiców – niechby i trzy-cztery miliony – miała większą okazję zobaczyć jakieś zawody olimpijskie bezpośrednio, a nie na ekranie?
To nie jest nawet cel wspólny.
W starożytnym Rzymie za czasów republiki igrzyska finansowane były w większości ze środków prywatnych. Urzędnicy, którzy je organizowali – edylowie lub pretorzy – musieli wykładać najczęściej własne pieniądze. Dopiero w czasach cesarstwa – wraz ze wzrostem autorytaryzmu – rozpowszechniła się (wraz ze wzrostem ich kosztów) praktyka finansowania ich przez władców głównie z pieniędzy publicznych.
Donalda Tuska niektórzy nazywają żartobliwie „cesarzem Europy”, ja jednak wolałbym idee republikańskie. Niech współcześni edylowie – minister sportu i przewodniczący Polskiego Komitetu Olimpijskiego – finansują igrzyska z własnej, lub sponsorskiej, kiesy.

Więcej pieniędzy – mniej sukcesów

12 sierpnia, 2024

Nie pamiętam tak słabego startu Polaków na igrzyskach olimpijskich, bo… nie mogę. Polska reprezentacja kończy igrzyska w Paryżu na najgorszym (42.) miejscu w stuletniej historii dotychczasowych startów (m. in. za toczącymi wojny Ukrainą i Izraelem, a także Gruzją, Azerbejdżanem, Bahrajnem, Algierią czy Hongkongiem, nie mówiąc o większości krajów europejskich) oraz z dorobkiem medalowym najgorszym od 68 lat.
Przed igrzyskami Nielsen’s Gracenote typował dla Polski 3 złote, 7 srebrnych i 7 brązowych medali, a włoski magazyn OA Sport 3 złote, 5 srebrnych i 6 brązowych. Wg Instytutu Sportu Polska miała statystyczne szanse na 13 medali. Rzeczywistość okazała się dużo gorsza, przede wszystkim z uwagi na tylko jeden złoty medal.
Najbardziej do tegorocznej klęski przyczynili się lekkoatleci, którzy z poprzednich igrzysk przywieźli 4 złote, 2 srebrne i 3 brązowe medale (najlepszy wynik w historii polskich startów), a tym razem zdobyli zaledwie jeden brązowy. Co ciekawe, akurat związek lekkoatletyczny zanotował w 2024 r. jeden z najwyższych wzrostów dofinansowania z ministerstwa sportu do zadań związanych z przygotowaniem zawodników kadry narodowej do udziału w igrzyskach olimpijskich oraz przygotowaniem i udziałem w mistrzostwach świata i Europy w sportach olimpijskich w porównaniu do poprzedniego roku olimpijskiego (2021 r.) – o prawie 67% (27,5 mln zł w 2024 r. w porównaniu do 16,5 mln zł w 2021 r.).
Ogólnie państwowe dofinansowanie do ww. zadań dla wszystkich związków sportowych w letnich dyscyplinach olimpijskich wzrosło od poprzednich igrzysk nominalnie o ok. 54% – na pewno powyżej inflacji, która wyniosła trochę ponad 30% – i wyniosło w 2024 r. ponad 170 mln zł. Efekt? Wyraźny regres.

To nie transseksualizm

1 sierpnia, 2024

Czytam na Facebooku, że na igrzyskach olimpijskich występuje algierska bokserka Imane Khelif, która rzekomo jest osobą transpłciową, czyli inaczej mówiąc biologicznym mężczyzną, który przeszedł procedurę „zmiany płci”.
W rzeczywistości jest inaczej. Imane Khelif faktycznie ma dość męski wygląd oraz zmierzono jej podwyższony poziom testosteronu, co wcześniej skutkowało dyskwalifikacją w innych zawodach. Jednak jest oficjalnie kobietą od urodzenia, o czym można przeczytać np. tutaj. Jeśli ktoś nie wierzy, to niech zastanowi się chwilę nad tym, że w Algierii nie ma legalnej procedury „zmiany płci” ani uznawania osób niebinarnych, a praktykowanie homoseksualizmu jest karane (patrz np. tu czy tu). W jaki sposób ktoś mógłby być w tym kraju uznany za osobę płci innej niż płeć stwierdzona przy urodzeniu i dopuszczony jako taki do jego reprezentowania?
Imane Khelif jest prawdopodobnie osobą interseksualną. To znaczy kimś naturalnie przejawiającym pewne cechy płci przeciwnej niż biologiczna lub cechy obu płci. Tak jak np. polskie złote medaliski olimpijskie, Stanisława Walasiewicz i Ewa Kłobukowska. O ile dopuszczanie takich osób do startu w zawodach sportowych kobiet może być kwestią dyskusyjną (kto jednak chciałby odebrać medale polskim biegaczkom?) o tyle nie mamy tu do czynienia z kimś, kto „zmienił płeć”.

Państwo wie lepiej, co jest szkodliwe?

25 lipca, 2024

Sejmowa Komisja ds. Petycji, w której większość (9 osób na 16) mają posłowie należący do obecnej koalicji rządowej, przekazała do dalszych prac w komisjach zdrowia i praw człowieka projekt ustawy złożony przez Ordo Iuris, zakazujący lekarzom (pod groźbą kary pozbawienia wolności do 3 lat) podejmowania „działań medycznych w celu uzyskania cech płciowych typowych dla płci przeciwnej względem męskiej albo żeńskiej płci pacjenta, rozpoznanej przy urodzeniu” wobec pacjentów niepełnoletnich, ubezwłasnowolnionych (nawet częściowo) oraz u których stwierdzono „zaburzenia neurorozwojowe, choroby lub zaburzenia psychiczne, w tym zaburzenia osobowości”.
Póki co, nie przetłumaczono jeszcze oficjalnie na język polski klasyfikacji chorób ICD-11 opublikowanej przez WHO w 2018 r., więc nadal obowiązuje w Polsce klasyfikacja ICD-10, zgodnie z którą zaburzenia identyfikacji płci zaliczają się do zaburzeń psychicznych. A prawnej definicji zaburzenia psychicznego nie ma. Gdyby więc tę ustawę uchwalono w takim brzmieniu dzisiaj, terapia w kierunku korekty płci u ogromnej większości osób byłaby zabroniona, a przynajmniej byłyby uzasadnione obawy, że tak jest.
Nie mam pojęcia, czy terapia polegająca na upodobnieniu ciała pacjenta do ciała osoby płci przeciwnej niż biologiczna jest właściwą czy też najlepszą metodą leczenia niezgodności płci. Jednak uważam, że powinni decydować o tym lekarze, a nie państwo. A każdy jest właścicielem swojego ciała i ma prawo korzystać z takiej zaoferowanej mu terapii, z jakiej uzna za stosowne skorzystać, nawet jeśli ktoś, czy nawet większość środowiska medycznego, uznaje ją za nienaukową. Dotyczy to w takim samym stopniu terapii w kierunku korekty płci, jak i np. terapii mających leczyć homoseksualizm, projekt zakazu których został złożony w Sejmie w 2019 r. przez posłów Nowoczesnej i których zakazu domagał się jako Rzecznik Praw Obywatelskich obecny minister sprawiedliwości Adam Bodnar.
Rozumiem, że pewne osoby, np. niepełnoletnie albo cierpiące na niektóre choroby psychiczne, mogą mieć trudność w ocenie swojej sytuacji i że w takich przypadkach mogłaby być wskazana dodatkowo zgoda ich rodziców, opiekunów czy kuratorów. Obecnie w stosunku do wszystkich terapii i zabiegów o podwyższonym ryzyku obowiązuje zasada, że można je wykonać za zgodą przedstawiciela ustawowego osoby małoletniej, ubezwłasnowolnionej lub niezdolnej do świadomego wyrażenia pisemnej zgody – i to w przypadku pacjentów poniżej 16 roku życia nawet bez zgody ich samych. Dlaczego akurat w przypadku terapii w kierunku korekty płci przedstawiciele ustawowi mieliby nagle okazać się niegodni zaufania? O ile z chęcią przyjąłbym tu bezwzględny wymóg zgody samego pacjenta, nawet takiego poniżej 16 lat, o tyle zakaz nawet przy łącznej zgodzie pacjenta oraz jego przedstawiciela ustawowego oznacza, że dysponentem ciała człowieka staje się w tym zakresie państwo, które „wie lepiej” (od pacjenta, jego przedstawiciela ustawowego oraz lekarza), że taka terapia jest szkodliwa.
Co ciekawe, w przypadku szczepień ochronnych Ordo Iuris sprzeciwiało się ingerencji państwa w wolność wyboru ludzi, w tym również rodziców odmawiających szczepienia swoich dzieci. Jak widać, zdaniem członków tej organizacji rodzice są wystarczająco kompetentni, by decydować o szczepieniu lub nieszczepieniu swoich dzieci (mimo iż taka decyzja jest obarczona ryzykiem), są jednak niekompetentni, by zgodzić się na terapię swoich dzieci w kierunku korekty płci.
To, że Ordo Iuris wyznaje filozofię Kalego (jeśli ktoś chce narzucać coś, czego my nie lubimy – źle, jeśli my chcemy narzucać coś, czego inni nie lubią – dobrze) nie jest niespodzianką. Jednak poparcie sejmowej komisji petycji dla ich projektu świadczy o tym, że chęć do ingerencji w życie ludzi jest zakorzeniona w politykach wszystkich opcji.

„Liberałowie”

17 lipca, 2024

Tak się zastanawiam, dlaczego właściwie ktoś widzi jakąś różnicę między ludźmi Kaczyńskiego a ludźmi Tuska i nazywa tych drugich „liberałami”. Czy obecny rząd zrobił choćby jakiś krok w kierunku nawet umiarkowanego liberalizmu?
Powiedzmy w sferze wolności handlu?
Czy zniesiono wprowadzone przez rząd PiS ograniczenia handlu w niedziele? Nie. Nawet nie uchwalono ustawy, którą prezydent mógłby zawetować.
Czy zniesiono wprowadzone przez rząd PiS ograniczenia dotyczące rynku aptek („apteka dla aptekarza”)? Odpowiedź jest taka sama, nie próbowano.
Czy zniesiono wprowadzone przez rząd PiS regulacje w obrocie ziemią rolną? Również nie próbowano. (Pewna liberalizacja nastąpiła jeszcze za poprzedniego rządu – na mocy ustawy z lipca 2023 r.)
„Podatku cukrowego” też oczywiście nie zniesiono. Za to przygotowywany jest projekt zakazu sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych oraz ograniczenia w sprzedaży e-papierosów.
No to może zrobiono jakiś kroczek w kierunku liberalizmu w sferze wycofywania się państwa z gospodarki?
Czy sprywatyzowano jakieś państwowe spółki? Nie, zmieniono tylko ich władze na politycznie zależne od nowego rządu.
Rozpoczęte za rządów PiS projekty wielkich państwowych inwestycji – Centralny Port Komunikacyjny, produkcja samochodów elektrycznych, elektrownia atomowa – też są kontynuowane. Oczywiście podobnie jak za czasów PiS, to znaczy nic konkretnego nie powstało – ale są spółki zasilane państwowymi pieniędzmi.
A może krok w kierunku liberalizmu zrobiono w sferze polityki socjalnej lub dyscypliny finansów publicznych? Nie, jest budżet z nominalnie największym w historii deficytem. (Jeśli chodzi o relację do PKB, to pomijając „pandemiczny” rok 2020, wyższy deficyt był tylko w latach 2009 i 2010 – też za rządów Tuska – oraz w 2003 i 2004 r., za rządów Leszka Millera). I tak samo, jak za czasów PiS państwo dopłaca miliardy z kieszeni podatników do rodzin z dziećmi, tylko już więcej – „500 plus” zamieniono na „800 plus” i wprowadzono dodatkowo „babciowe”. Planuje się również ponownie dopłacać wybranym grupom do zakupu mieszkań, choć doświadczenie pokazało, że bogacą się na tym raczej deweloperzy, a mieszkania drożeją – zamiast „kredytu 2%” planowany jest kredyt „0%”.
Nie wygląda również na to, by zrobiono jakiś krok w kierunku kojarzonego zwykle z liberalizmem „państwa prawa”. Podobnie jak za czasów PiS rząd i większość sejmowa lekceważy wyroki nieprzychylnego im Trybunału Konstytucyjnego, a czasami i sądów (sprawa mandatu Macieja Wąsika) oraz przejmuje instytucje państwowe działając na granicy prawa (zmiany władz mediów publicznych, prokuratury, odwołanie Jacka Kurskiego z Banku Światowego, planowane zmiany w placówkach dyplomatycznych).
No to może liberalne kroki poczyniono przynajmniej w dziedzinie wolności osobistej – jakkolwiek rozumianej – i praw człowieka?
Ustawy dekryminalizującej aborcję i pomoc w niej nie uchwalono.
„Pushbacki” wobec osób nielegalnie przekraczających granicę polsko-białoruską nadal się stosuje – i tak samo jak za czasów PiS zakazano przebywania w wybranych miejscowościach w strefie przygranicznej, choć na mniejszym obszarze niż wtedy, na podstawie ustawy uchwalonej za rządów PiS.
Żołnierze i funkcjonariusze mają za chwilę dostać możliwość używania w niektórych sytuacjach na granicy broni palnej niezgodnie z zasadami – teoretycznie nawet bezkarnego zastrzelenia kogoś, kto nie podporządkuje się wezwaniu do porzucenia „niebezpiecznego przedmiotu”.
Legalna imigracja została ograniczona – trudniej dostać polską wizę.
Ekipa Tuska nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek liberalizmem i w ogromnej większości kontynuuje politykę ekipy Kaczyńskiego – cokolwiek jedni i drudzy by tu sądzili. Różnią się od siebie mniej niż kiedyś frakcje w PZPR. Niby tam też byli „liberałowie” i „twardogłowi”…

Rząd Tuska nie chce cudzoziemców

25 czerwca, 2024

Taki paradoks – elektorat PiS jest bardziej ksenofobiczny (co można sądzić na podstawie tego, że partia ta regularnie – również obecnie – straszy imigrantami, których do Polski ma jakoby ściągać Tusk), a wyborcy Koalicji Obywatelskiej i jej koalicjantów wydają się być bardziej przyjaźnie nastawienie do cudzoziemców (co z kolei pokazywały propagandowe działania polityków KO w związku z sytuacją na granicy polsko-białoruskiej w ubiegłych latach). Ale to za rządów PiS, jeszcze w zeszłym roku, wydawano cudzoziemcom więcej wiz pracowniczych (prawie trzykrotnie więcej w przeliczeniu na miesiąc), wiz humanitarnych (ponad czterokrotnie więcej w przeliczeniu na miesiąc) i wiz Schengen.
Nie jest to wynik zmniejszonego zainteresowania ze strony obcokrajowców, ale celowej polityki rządu. Rząd Donalda Tuska zaczął prowadzić pod tym względem politykę, której mógłby przyklasnąć Ruch Narodowy. Opłaty za wydanie polskiej wizy krajowej są obecnie wyższe niż w innych krajach strefy Schengen i wynoszą 135 euro.
Ponieważ imigranci z prawem do pobytu na podstawie ww. wiz nie powodowali dotąd żadnych istotnych problemów w Polsce – ci, którzy chcieli tu pracować, robili to i przyczyniali się do wzrostu bogactwa w naszym kraju, a ci, którzy tego nie chcieli, bo np. woleli wysoki „socjal”, wyjeżdżali legalnie do innych krajów Europy – można sądzić, że obecny rząd realizuje tu bardziej interesy Niemiec i innych państw Unii, które nie chcą na swoim terytorium imigrantów z polskimi papierami, aniżeli polskie.
Niewykluczone że dzięki tej polityce odczujemy za chwilę większy brak pracowników w niektórych branżach, a także większy napór imigrantów usiłujących przedostać się na teren Unii Europejskiej nielegalnie (to ostatnie być może już się dzieje). Ale Niemcy będą zadowoleni.

Imigranci nie dostaną więcej od Polaków

19 czerwca, 2024

Od kilku dni krążą po Internecie alarmujące informacje, że w następstwie dyrektywy unijnej 2024/1346 w sprawie ustanowienia norm dotyczących przyjmowania osób ubiegających się o ochronę międzynarodową imigranci w Polsce będą dostawać wyższe świadczenia finansowe od obywateli polskich i lepsze warunki pobytowe niż Polacy. O takiej możliwości informuje m.in. Niezależna, powołując się na twitterowy wpis ustępującego europosła Jacka Saryusza-Wolskiego. Według Niezależnej, wynika to z „punktu 11. dyrektywy”. Niektórzy wysnuli stąd wniosek, że będą to świadczenia o takiej wysokości, jak w Niemczech.
Nie jest to jednak prawda. Wspomniany „punkt 11. dyrektywy” wskazywany przez europosła Saryusza-Wolskiego, to tzw. motyw (przyczyna wskazana w dyrektywie jako powód jej ustanowienia), a nie artykuł dyrektywy. Motywy nie są legalnie wiążące dla państw członkowskich i mogą służyć co najwyżej jako pomocnicza interpretacja, gdyby dyrektywa była niejasna. A jak stanowi sama dyrektywa w swoich artykułach?
Po pierwsze, na co warto zwrócić uwagę, dyrektywa dotyczy osób ubiegających się o ochronę międzynarodową. Nie dotyczy osób, które taką ochronę już uzyskały czy też osób przebywających w Polsce legalnie na innej podstawie (wizy humanitarne, wizy pracownicze, pobyt tolerowany itp.). Zasadniczo (wyjąwszy zapewnienie edukacji małoletnim) nie dotyczy też osób, co do których zapadła prawomocna decyzja o odmowie takiej ochrony i wydaleniu. Tak więc dotyczy stosunkowo wąskiego grona migrantów. Jeżeli polscy urzędnicy sprawnie będą legalizować ich pobyt, bądź wydawać decyzje odmowne, państwo polskie nie będzie miało wobec nich żadnych zobowiązań wynikających z tej akurat dyrektywy.
Po drugie, artykuły 16-22 tej dyrektywy, dotyczące świadczeń i uprawnień, jakie państwa członkowskie zapewniają osobom ubiegającym się o ochronę międzynarodową, określają ich poziom następująco:
Edukacja – „taki sam dostęp do edukacji, jaki mają ich obywatele oraz na podobnych warunkach”.
Zatrudnienie – „dostęp do rynku pracy nie później niż sześć miesięcy od dnia rejestracji wniosku o udzielenie ochrony międzynarodowej (…) rzeczywisty dostęp do rynku pracy zgodnie z prawem krajowym”, w pewnych przypadkach ten dostęp może być gorszy niż obywateli.
Kursy językowe i szkolenie zawodowe – „dostęp do kursów językowych, kursów wychowania obywatelskiego lub szkoleń zawodowych, które te państwa członkowskie uznają za odpowiednie, aby pomóc w zwiększeniu zdolności osób ubiegających się o ochronę międzynarodową do samodzielnego działania i kontaktu z właściwymi organami lub aby znaleźć zatrudnienie”, a w przypadku, gdy „osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową dysponują wystarczającymi środkami” można żądać od nich pokrycia kosztów tych kursów i szkoleń.
Opieka zdrowotna – ma zapewniać „odpowiedni poziom życia, gwarantujący im utrzymanie i ochronę ich zdrowia fizycznego i psychicznego”, dalej jest sprecyzowane, że „musi być odpowiedniej jakości oraz musi obejmować co najmniej opiekę medyczną w nagłych przypadkach, podstawowe leczenie chorób, w tym poważnych zaburzeń psychicznych, a także opiekę zdrowotną w zakresie zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego, która jest niezbędną w przypadku poważnych problemów zdrowotnych”. Od osób, które „posiadają do tego wystarczające środki” można żądać partycypacji w kosztach w przypadku, jeżeli obywatele nie dostają danego świadczenia nieodpłatnie.
Świadczenia materialne – również mają zapewniać „odpowiedni poziom życia, gwarantujący im utrzymanie i ochronę ich zdrowia fizycznego i psychicznego”, przy czym „państwa członkowskie mogą uzależnić przyznanie wszystkich lub niektórych świadczeń materialnych w ramach przyjmowania od nieposiadania przez osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową wystarczających środków do życia na odpowiednim poziomie”, a w przypadku świadczeń pieniężnych lub w talonach „ich wysokość ustala się na podstawie wartości określonych na podstawie prawa lub praktyki danego państwa członkowskiego w celu zapewnienia odpowiedniego poziomu życia obywatelom”. Co więcej, państwa członkowskie „mogą w tym zakresie traktować osoby ubiegające się o ochronę międzynarodową mniej korzystnie niż obywateli”, a także mogą ograniczyć lub cofnąć świadczenia materialne w przypadku, jeżeli cudzoziemiec nie współpracuje, opuszcza bez zezwolenia miejsce pobytu lub wyznaczony obszar, ucieka albo zachowuje się w sposób agresywny.
Z żadnego z tych artykułów nie wynika, że osoba ubiegająca się o ochronę międzynarodową może dostać świadczenie wyższe niż obywatel, a z niektórych wynika coś odwrotnego.
Co najważniejsze – dyrektywa nie jest aktem prawnym stosującym się bezpośrednio do osób fizycznych czy organów państwa. Zobowiązuje jedynie państwo członkowskie – np. Polskę – do wydania odpowiednich przepisów krajowych. O tym więc, jakie faktycznie świadczenia i uprawnienia będą przysługiwały w Polsce cudzoziemcom ubiegającym się o ochronę międzynarodową będą decydowały polskie przepisy.
Nie jestem zwolennikiem regulowania tej kwestii na poziomie europejskim, ani też nie jestem zwolennikiem finansowania świadczeń dla kogokolwiek z podatków, ale obawy o wyższy „socjal” dla imigrantów niż dla Polaków wymuszony tą dyrektywą wydają mi się bzdurne.