Utrudniacze życia, głos nie dla was

18 kwietnia, 2025

Rada Miasta Krakowa odrzuciła moją petycję o rezygnację z projektu ustanowienia na większości obszaru Krakowa tzw. Strefy Czystego Transportu. Dla przypomnienia – ustanowienie tej strefy zgodnie z obecnymi założeniami spowoduje, że m.in. około 50 tysięcy mieszkańców powiatu krakowskiego posiadających (tak jak ja) samochody z silnikiem wysokoprężnym niespełniającym normy Euro 6 będzie mogło wjechać do miasta, w którym nierzadko pracują, prowadzą działalność gospodarczą, robią zakupy, korzystają z rozmaitych usług (w tym lekarzy), szkół i przedszkoli dla swoich dzieci, oferty kulturalnej i rozrywkowej, tylko za dodatkową opłatą, a od połowy 2028 r. w ogóle. Chyba, że kupią nowy samochód albo przesiądą się na autobus lub pociąg. Podobne restrykcje obejmą też mieszkańców powiatu posiadających stare samochody z silnikiem benzynowym.
Za to mieszkańcy samego Krakowa z takimi samymi samochodami będą mogli jeszcze długo po nim jeździć, podobnie jak ci przejeżdżający przez miasto tranzytem (strefa nie obejmie dróg tranzytowych), więc wpływ tego ograniczenia na krakowskie powietrze będzie stosunkowo mały – wyeliminowanych będzie mniej niż 1/3 pojazdów niespełniających norm strefy.
W petycji zwróciłem uwagę, że nie znalazłem żadnej oceny skutków regulacji ani analiz potwierdzających konieczność utworzenia SCT. W odpowiedzi napisano mi jedynie, że „badania pokazały, że wycofanie z ruchu starszych pojazdów (…) skokowo zmniejszy wielkość emisji NOx”. Nie wskazano żadnych konkretnych badań i nie odniesiono się do zarzutu, że w rzeczywistości wycofana z ruchu zostanie tylko niewielka część takich pojazdów.
Rada pozostała głucha nie tylko na moją petycję, ale i na wiele głosów mieszkańców podkrakowskich okolic, wyrażanych w pismach różnych organizacji i konsultacjach. Podobną odpowiedź dał też wcześniej („piórem” swojego urzędnika) prezydent Krakowa Aleksander Miszalski.
Uchwała rady została podjęta większością głosów 27 do 12. Przeciwko odrzuceniu petycji głosowali jedynie radni PiS oraz – jako jedyny ze swojego klubu „Kraków dla Mieszkańców” – były kandydat na prezydenta miasta Łukasz Gibała. Za odrzuceniem głosowali radni Koalicji Obywatelskiej, Nowej Lewicy i pozostali radni klubu „Kraków dla Mieszkańców”.
Najwyraźniej tych radnych nie rusza fakt, że ustanowienie strefy będzie oznaczało poważne utrudnienie życia dla kilkudziesięciu (licząc z rodzinami – ponad stu) tysięcy ludzi związanych mniej lub bardziej z Krakowem, choć w nim niezameldowanych. Bo ci ludzie nie głosują w wyborach radnych i prezydenta miasta.
W związku z tym apeluję, by mieszkańcy okolic podkrakowskich odpłacili się w jedyny dostępny aktualnie sposób – nie głosując w wyborach prezydenckich na kandydatów ugrupowań, których ci radni są członkami. Czyli nie głosując na Rafała Trzaskowskiego ani na Magdalenę Biejat. Niech liderzy partii odczują konsekwencję utrudniania życia ludziom przez ich kolegów w Krakowie.

Tusk repolonizator

15 kwietnia, 2025

Donald Tusk ogłosił, że czas na „repolonizację polskiej gospodarki, rynku, kapitału” i że „musimy zadbać w sposób bezwzględny i egoistyczny o interesy polskich przedsiębiorców”. Między innymi w taki sposób, że inwestycje spółek Skarbu Państwa będą realizowane przez firmy polskie, a nie zagraniczne.
Chciałbym jednak zauważyć, że polityka sztucznie uprzywilejowująca polskich przedsiębiorców (BTW – czy spółka z siedzibą w Polsce, ale należąca w większości do np. obywateli Niemiec to polski przedsiębiorca?) w rzeczywistości szkodzi większości Polaków. Przedsiębiorcy to mniejszość. W interesie Polaka-konsumenta jest przede wszystkim kupowanie produktów lepszych lub tańszych, a nie koniecznie takich, które wyprodukowali polscy przedsiębiorcy. W interesie Polaka-podatnika jest, by inwestycje publiczne kosztowały jak najmniej pieniędzy z jego podatków lub były jak najwyższej jakości, a nie, żeby zarabiały na nich koniecznie polskie firmy. W interesie Polaka-pracownika jest natomiast, by zarabiał jak najwięcej – niekoniecznie u polskiego pracodawcy.
Jeżeli metodami politycznymi ograniczy się możliwość angażowania zagranicznego kapitału w polskiej gospodarce, będzie w niej mniej kapitału niż to możliwe. A to oznaczy, że pracownicy będą zarabiali mniej (bo gospodarka będzie mniej wydajna i prawdopodobnie będzie mniej miejsc pracy), konsumenci będą kupowali droższe lub gorsze produkty (bo będzie się ich produkowało mniej i będzie mniejsza konkurencja), a podatnicy będą płacić w podatkach więcej na inwestycje państwa i jego spółek (bo zagraniczny wykonawca, który może coś zrobić lepiej lub taniej, zostanie odgórnie wykluczony).
Zapowiadana przez Tuska polityka gospodarcza jest tak naprawdę antypolska. I tak samo antypolski jest każdy, kto mówi o „repolonizacji” gospodarki rozumianej jako polityczne uprzywilejowanie polskich przedsiębiorców.

Wojna celna Donalda Trumpa

3 kwietnia, 2025

Prezydent USA nałożył dodatkowe cła na import towarów z 83 państw świata (nie wliczając w to Kanady i Meksyku, na towary z których cła zostały nałożone już wcześniej), w celu „zrównoważenia światowego handlu” i zmniejszenia deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Cłami „oberwały” zarówno gospodarcze potęgi, takie jak Chiny (maksymalna stawka 34%), Indie (stawka 27%) czy Unia Europejska (stawka 20%) – jak i bardzo małe kraje, takie jak Lesotho (stawka 50%), Nauru (stawka 30%) czy Liechtenstein (stawka 37%). Zarówno państwa skonfliktowane z USA, jak Wenezuela (stawka 15%) czy Nikaragua (stawka 19%), jak i wierni sojusznicy, tacy jak Tajwan (stawka 32%), Izrael (stawka 17%), Japonia (stawka 24%) czy Korea Południowa (stawka 26%). Zarówno kraje biedne, takie jak Zimbabwe (stawka 18%), Syria (stawka 41%) czy Demokratyczna Republika Konga (stawka 11%), jak i bogate: Szwajcaria (stawka 32%) czy Norwegia (stawka 16%).
Co ciekawe, na liście nie ma Rosji. Dziennikarze dowiedzieli się, że to dlatego, że „sankcje nałożone w związku z wojną na Ukrainie już wyzerowały handel między tymi krajami”. Ale w 2024 roku import dóbr z Rosji do USA, mimo iż dużo niższy niż przed wybuchem wojny, nadal istniał i wynosił 3 miliardy dolarów, a deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych wyniósł w tym wypadku 2,5 mld dolarów.
Jeżeli Donald Trump w imię „zrównoważenia światowego handlu” jest gotów iść na wojnę handlową z całym światem, a Rosję, z którą bilans handlowy USA wciąż mają bardzo niekorzystny, postanowił potraktować pod tym względem łagodniej, to znaczy, że bardzo zależy mu na dobrych stosunkach akurat z tym konkretnym państwem. Najwyraźniej Rosja może dać mu coś, na czym mu zależy.
To nie jest dla nas w Polsce dobra wiadomość.

Marnowanie wykształcenia

1 kwietnia, 2025

Tak na marginesie wypowiedzi Sławomira Mentzena, który zadeklarował się jako zwolennik odpłatnych studiów: około 20% Polaków z wykształceniem wyższym pracuje w zawodach poniżej swoich kwalifikacji – wynik mniej więcej podobny do całej UE – a ponad 30% specjalistów i menedżerów (czyli ludzi zwykle z wykształceniem wyższym i wykonującym zawód na poziomie wykształcenia wyższego) nie pracuje w zawodzie wyuczonym na studiach. Czyli podsumowując – przynajmniej ponad 40% ludzi z wykształceniem wyższym w Polsce nie pracuje w zawodzie zgodnym ze swoim wykształceniem, a więc wydatki na ich studia oraz czas tych ludzi na nie poświęcony zostały zmarnowane.
Czy to nie jest tak, że w sytuacji, gdy studia najróżniejszych opcji są dla studenta bezpłatne – finansowane z pieniędzy zabranych całemu społeczeństwu – wybiera on częściej kierunek zgodny z zainteresowaniami, choć już niekoniecznie z zapotrzebowaniem rynkowym na adeptów tego kierunku? Albo taki, na który łatwiej się dostać – byle byłby ten papierek licencjata czy magistra?
I czy w sytuacji, gdyby studia były dla wszystkich odpłatne więcej ludzi nie wybierałoby kierunków bardziej przydatnych w przyszłej pracy lub zamiast studiować uczyłoby się zawodu w innych szkołach lub na różnych kursach? I odsetek pracujących w zawodzie innym niż wyuczony byłby niższy?
Z drugiej strony – co takiego strasznego w odpłatnych studiach, gdy prawie połowa studentów w Polsce i tak studiuje odpłatnie na studiach zaocznych lub na uczelniach niepublicznych, gdy płaci się za studia podyplomowe, za rozmaite szkolenia zawodowe, certyfikacje, za ofertę szkół językowych czy za prawo jazdy? Wygląda na to, że ten, kto chce podwyższać swoje kompetencje na rynku pracy, i tak musi zapłacić (chyba, że funduje mu to pracodawca).
Owszem, ludzie z wyższym wykształceniem łatwiej znajdują jakąkolwiek pracę – ale można postawić pytanie, czy faktycznie pomagają im w tym ukończone studia, czy raczej posiadana inteligencja – bo na studia idą zwykle ci bardziej inteligentni?
Mentzen i Konfederacja to nie moja bajka. Mam diametralnie inne poglądy niż oni na szereg spraw, takich jak imigracja, prawo do przerywania ciąży, związki osób tej samej płci, „ochrona” polskiego rynku przed żywnością z zagranicy, restytucja mienia m.in. ofiar Holokaustu znacjonalizowanego przez komunistów czy polityka zagraniczna. Ale w przypadku odpłatności za studia mam podobne zdanie. I nie podoba mi się, że wśród kandydatów w tegorocznych wyborach nie ma kogoś, kto prezentuje taki postulat bez nacjonalistyczno-ksenofobicznej otoczki.

Czas gnębienia kulturowych wrogów

20 marca, 2025

Podczas gdy polski Sejm uchwalił przepisy rozszerzające karalność „nawoływania do nienawiści” (przypomnę, że „nawoływanie do nienawiści” to coś więcej niż nawoływanie do przemocy – zgodnie z jednym z orzeczeń Sądu Najwyższego są to „wypowiedzi, które wzbudzają uczucia silnej niechęci, złości, braku akceptacji, wręcz wrogości do poszczególnych osób lub całych grup (…) bądź też z uwagi na formę wypowiedzi podtrzymują i nasilają takie negatywne nastawienia” – czyli tak naprawdę silna emocjonalna krytyka) na powody takie jak niepełnosprawność, wiek, płeć lub orientacja seksualna (uchwalona ustawa trafiła na razie do Senatu), Węgry ustanowiły prawo zakazujące organizacji publicznych imprez LGBT, takich jak marsze godności (po angielsku pride marches, po polsku niezbyt trafnie nazywane „marszami równości”) oraz uczestnictwa w takich imprezach. Pod pretekstem ochrony dzieci. Węgierska ustawa w odróżnieniu od polskiej została przyjęta w trybie ekspresowym – parlament uchwalił ją dzień po wniesieniu projektu, a kolejnego dnia została podpisana przez prezydenta Tamasa Sulyoka.
W jednym i drugim przypadku jest to ograniczenie wolności głoszenia określonych poglądów i wolności zgromadzeń, formalnie gwarantowanych tak w konstytucji Węgier (artykuły VIII i IX), jak i Polski (artykuły 54 i 57). No ale w obu konstytucjach jest klauzula umożliwiająca ograniczanie tych i innych swobód ustawą (w polskiej „gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób”, w węgierskiej „z uwagi na potrzebę realizacji innego prawa podstawowego, bądź obrony wartości konstytucyjnych”). Polscy posłowie uznali, że wolność wypowiedzi można coraz bardziej ograniczać w imię ochrony różnych grup przed dyskryminacją, węgierscy – w imię ochrony dzieci.
I prawda jest taka, że zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech można całkiem w zgodzie z ustawą zasadniczą wprowadzić oba rodzaje ograniczeń. Jak i najróżniejsze inne. Jeżeli w Polsce za parę lat dojdzie do władzy nacjonalistyczna i konserwatywna prawica (co jest bardzo prawdopodobne), to wprowadzenie ustawy na wzór węgierskiej pod pretekstem np. ochrony moralności publicznej będzie całkowicie z polską konstytucją zgodne (a Trybunał Konstytucyjny w obecnym składzie skwapliwie to potwierdzi). A jeżeli na Węgrzech dojdą do władzy ugrupowania bardziej lewicowe, to całkiem możliwe, że karalne będzie uczestnictwo nie w imprezach LGBT, ale w zgromadzeniach protestujących przeciwko nim.
Różnica jest jedynie taka, że o ile na Węgrzech ograniczające wolność prawo wprowadzono w dwa dni, o tyle w Polsce może nie wejść w życie w ogóle wskutek sprzeciwu prezydenta. Podział władzy ustawodawczej między różne – najlepiej skonfliktowane ze sobą – siły polityczne jest czynnikiem utrudniającym wprowadzanie nowych ograniczeń wolności. Niestety jest również czynnikiem utrudniającym uchylanie już istniejących ograniczeń wolności. No i nic takiego podziału nie gwarantuje, bo przy kolejnych wyborach układ sił może się zmienić.
Wprowadzanie takich ograniczających wolność praw, zamiast porozumienie na rzecz takiego skonstruowania systemu, by nikt nie mógł ich wprowadzić (brak wyjątków od konstytucyjnych swobód i kontrola konstytucyjności przez realnie niezależne od polityków sądy) pokazuje, że politykom i popierającym ich grupom bardziej zależy na gnębieniu tych, którzy mają odmienne poglądy, postrzeganych jako wrogów niż na pokojowym współistnieniu z nimi dającym szanse na brak gnębienia z obu stron (nie muszącym od razu oznaczać akceptacji). To nic nowego – pisałem o tym już w tekście „Polityka dokopywania” w 2011 roku. Wolność wypowiedzi, wolność zgromadzeń i inne liberalne wartości, pomyślane jako gwarancje takiego pokojowego współistnienia (my nie będziemy naruszać waszej wolności, wy naszej) są coraz mniej cenione nawet przez tych, którzy rytualnie – w coraz większym stopniu jedynie rytualnie – odwołują się do nich.
Milsza jest mi wizja świata bez okazywania sobie nienawiści od wizji świata, w której ludzie nie mogą swobodnie eksponować swojego stylu życia, jakkolwiek nietypowy lub dziwaczny by nie był. Dlatego łatwiej przełknę obecne polskie przepisy od węgierskich. Jednak wiem, że te przepisy nienawiści nie zlikwidują, a jedynie spowodują, że stanie się bardziej skryta. (Podobnie węgierskie przepisy nie spowodują, że będzie mniej osób LGBT). Wiem też, że za parę lat nienawiść ta może zaowocować rewanżem w postaci ustawy takiej jak obecnie ta na Węgrzech, a może jeszcze bardziej represyjnej. I nie wiem, jak przekonać ludzi, że kulturowy pokój jest lepszy od kulturowej wojny.

Rasistowska RPA

9 marca, 2025

Czytam, że rząd RPA nie chce pozwolić na uruchomienie w tym kraju Starlinka, ponieważ obowiązuje tam rozporządzenie „Black Economic Empowerment Act”, nakazujące m.in., by odpowiednią ilość udziałów w przedsiębiorstwie mieli czarni (ten termin obejmuje tu również Koloredów i Hindusów, ale już nie np. Chińczyków) obywatele RPA. Elon Musk (będący obywatelem RPA z urodzenia) nazwał to prawo haniebnym i rasistowskim, komentując na X, że Starlinkowi nie wolno działać w RPA, bo on sam nie jest czarny.
Oczywiście właściciel Starlinka ma tu rację. Wymóg, by określoną część udziałów w przedsiębiorstwie mieli przedstawiciele określonych grup etnicznych, w dodatku tak się składa, że wyróżniających się określonymi odcieniami skóry, jest jednoznacznie rasistowski. Gdyby chodziło o to, że 30% udziałów muszą mieć biali, nikt nie miałby wątpliwości. RPA wprowadzając takie prawa jest państwem rasistowskim, podobnie jak było nim w czasach apartheidu, tyle, że prawne uprzywilejowanie dotyczy innych grup.
Co więcej, te rasistowskie przepisy wcale nie przyczyniają się do poprawy sytuacji większości czarnoskórej populacji. Bo ta sytuacja nie poprawi się od tego, że kilku czarnych kapitalistów zostanie akcjonariuszami Starlinka lub innych przedsiębiorstw. Bardziej już poprawiłaby się wtedy, gdyby Muskowi zezwolono na uruchomienie usług Starlinka w RPA mimo tego, że jego udziałowcami nie są czarni. Dostęp do Internetu w RPA ma bowiem jedynie ok. 75% ludności, a czarnoskórzy stanowią tam prawie 80% populacji (wraz z Koloredami i Hindusami ok. 90%). Jeżeli Starlink umożliwiłby dostęp do Internetu jedynie 1% kolorowej ludności RPA, byłoby to około pół miliona ludzi – na pewno więcej niż ci, którzy mogą uzyskać udziały w południowoafrykańskim Starlinku wskutek Black Economic Empowerment Act, i prawdopodobnie więcej, niż ci, którzy uzyskali jakiekolwiek udziały w przedsiębiorstwach w rezultacie tych przepisów.

Targi w Białym Domu

2 marca, 2025

Myślę, że Trumpa niespecjalnie interesują dalsze losy tej wojny. Chce pokazać Amerykanom, że 1) doprowadził do „pokoju” (choćby ten pokój miałby być za chwilę znowu zerwany przez Rosję), 2) nie dopuścił do wysłania żołnierzy USA do Ukrainy, 3) zrobił deal dający szansę na odzyskanie pieniędzy, jakie Biden w tę wojnę włożył (oczywiście w rzeczywistości zarobiliby na tym głównie amerykańscy oligarchowie). Sądzę, że po zawarciu takiej umowy dogadałby się z Putinem, żeby ewentualny prorosyjski rząd Ukrainy ją honorował. Dlatego w umowie nie było żadnych gwarancji dla bezpieczeństwa Ukrainy, których chciał jej prezydent.
Trump myśli, że przedstawiając sprawę Zełeńskiemu w sposób: „jesteś na przegranej pozycji, więc tak czy inaczej podpisując z nami umowę odnosisz korzyść, bo jedynie my możemy uchronić cię przed całkowitą klęską” uzyska to co chce. Ale z punktu widzenia Zełeńskiego wygląda to tak, że zawierając tę umowę nie tylko przegra wojnę z Rosją (bo Amerykanie palcem nie kiwną, skoro nie chcą dać gwarancji – a Ukraina ma już nawet doświadczenie z niedotrzymywanymi gwarancjami), ale i dodatkowo doprowadzi do ograbienia Ukrainy.
Uważam, że dużo rozmów między przywódcami państw i innymi politykami tak wygląda, i myślę też, że Trump w podobny sposób prowadzi swoje negocjacje biznesowe (i nie tylko on). Niezwyczajne było tu upublicznienie tych rozmów. Myślę, że prezydent USA wiedział, w jakim kierunku pójdzie rozmowa i specjalnie chciał to pokazać. Czemu? Żeby albo wycofać się z negocjacji (i z zaangażowania w Ukrainie) i zwalić winę na Zełeńskiego, albo żeby Zełeńskiego zmiękczyć.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa Polaków najlepiej byłoby, gdyby do podpisania umowy doszło, ale żeby ze strony USA były jednak jakieś realne gwarancje utrzymania pokoju. Sama amerykańska współwłasność ukraińskich złóż to jednak zbyt mało. Liczę na to, że po efektownym targowaniu się właśnie do tego dojdzie.

Imigranci zagrożeniem?

23 lutego, 2025

Czy ktoś mi wytłumaczy, czemu w ciągu trzech ostatnich lat można było zwyczajnie otworzyć granicę przed paroma milionami Ukraińców i pewną liczbą obywateli innych państw przebywających na Ukrainie, masowo ich wpuścić, dać im bez zbędnej biurokracji ochronę czasową z wciąż przedłużanym prawem do pobytu i pracy w Polsce, i nie spowodowało to szczególnego zagrożenia bezpieczeństwa państwa – ale kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie próbujących przedostać się przez granicę z Białorusią (w 2024 r. prób nielegalnego przekroczenia tej granicy było niecałe 30 tysięcy) ma być dla tego bezpieczeństwa takim zagrożeniem, że nie tylko tej granicy nie można dla nich legalnie otworzyć, ale i trzeba zawiesić możliwość ubiegania się przez nich o ochronę międzynarodową (o którą to wystąpiło w ubiegłym roku w Polsce łącznie nieco ponad 14 tysięcy osób)?

Bogacze nie powodują biedy

20 stycznia, 2025

Działaczka Oxfam ubolewa, że „gdy bogacze pomnażali majątki na potęgę„, to liczba osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wynoszącej 6,85 USD dziennie prawie nie zmieniła się od 1990 r. i wynosi blisko 3,6 miliarda ludzi, czyli 44% populacji świata.
Tyle, że w 1990 r. liczba ludzi na świecie wynosiła 5,3 miliarda. Czyli jeżeli osób żyjących poniżej tak zdefiniowanej granicy ubóstwa (tak naprawdę odnoszącej się do poziomu życia w państwach o „wyższym-średnim” dochodzie) było wówczas tyle samo, to znaczy, że wówczas było to 68% populacji świata. Ponad dwie trzecie.
I przez ostatnie 35 lat, gdy „bogacze pomnażali majątki na potęgę”, odsetek populacji świata żyjącej poniżej ww. granicy ubóstwa spadł z 68% do 44%.
No ale może spadłby dużo bardziej, gdyby bogacze się tak nie bogacili? Gdyby ten majątek bogaczy przekazać tym najbiedniejszym?
Majątek bogaczy to tak naprawdę wartość posiadanego przez nich kapitału – korporacji. Dywidendy wypłacone przez korporacje wyniosły w 2023 r. w skali świata 1,66 biliona dolarów (amerykański „trillion” to polski bilion). Gdyby przekazać to wszystko tym żyjącym poniżej granicy ubóstwa, to każdy z nich dostałby dziennie o raptem dolara i ćwierć dziennie więcej. A gdyby rozdzielić to po równo pomiędzy ludność świata, to każdy dostałby nieco ponad 50 centów dziennie więcej.
Tyle co najwyżej mogłaby przynieść likwidacja klasy właścicieli korporacji lub opodatkowanie ich zysków w stu procentach.
Pytanie jednak, czy by nawet tyle przyniosła w rzeczywistości? Bo należy sobie zadać pytanie, czy osoby zarządzające tym całym kapitałem w sytuacji, gdy cały zysk miałby trafiać do najbiedniejszych lub wszystkich członków populacji świata miałyby bodziec do jego najefektywniejszego wykorzystywania. I czy w takiej sytuacji te korporacje przynosiłyby taki zysk jak obecnie, czy mniejszy – a może straty?
Bo jaki jest sens podejmować ryzykowne decyzje biznesowe, silić się na innowacyjność – skoro i tak się na tym wiele nie zarobi?
Możliwe, że w takiej sytuacji ludzie najbardziej kompetentni w „robieniu pieniędzy” w ogóle nie byliby zainteresowani kierowaniem korporacjami. A to przełożyłoby się na wyniki finansowe i nie tylko mniejszą lub zerową dywidendę, ale i ogólną mniejszą produkcję bogactwa.
Doświadczenie tzw. państw socjalistycznych, nawet takich, gdzie funkcjonował rynek, pokazuje, że byłby to prawdopodobny scenariusz.
Ale bogactwo bogaczy nie kłułoby niektórych w oczy…

Cenzura Internetu – kolejne podejście

14 stycznia, 2025

W rządowym projekcie ustawy o zmianie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz niektórych innych ustaw znajdują się przepisy umożliwiające Prezesowi Urzędu Komunikacji Elektronicznej wydawanie decyzji nakazujących „dostawcom usług pośrednich” (czyli usług społeczeństwa informacyjnego polegających na przechowywaniu lub transmisji informacji przekazanych przez usługobiorców – zaliczają się tu zarówno usługi hostingowe, platformy społecznościowe, fora, jak i poczta elektroniczna czy usługi dostępu do Internetu) uniemożliwienie dostępu do „nielegalnych treści” zamieszczanych przez ich użytkowników. „Nielegalne treści” niekoniecznie muszą być treściami, których rozpowszechnianie jest czynem zabronionym – może to być nawet np. pochwalanie wykroczenia (np. bezprawnego przekraczania granicy państwa, niestosowania się do poleceń funkcjonariusza organu ochrony bezpieczeństwa lub porządku publicznego, niepoddania się obowiązkowemu szczepieniu, urządzania gry hazardowej, „nieobyczajnego wybryku”), które samo w sobie w polskim systemie prawnym wykroczeniem nie jest.
Od takich decyzji dostawcy usługi (nie użytkownikowi, który zamieścił treści mające zostać zablokowane!) będzie przysługiwała skarga do sądu administracyjnego, ale i tak będą one podlegały natychmiastowemu wykonaniu. Czyli dostawca usługi będzie musiał uniemożliwić dostęp do treści wskazanych przez Prezesa UKE, nawet jeżeli będzie miał słuszne wątpliwości, co potem potwierdzi sąd.
Prezes UKE ma wydawać te decyzje na wniosek policji, prokuratury, samych usługobiorców (którym nie spodobają się treści zamieszczane przez innych użytkowników usług), osób uważających, że zostało naruszone ich dobro osobiste oraz tzw. zaufanych podmiotów sygnalizujących – czyli oficjalnie certyfikowanych przez państwo donosicieli tropiących nielegalne – np. pirackie, obrażające uczucia religijne czy nawołujące do nienawiści – treści w Internecie.
Ustawa ma służyć stosowaniu unijnego rozporządzenia 2022/2065. Tak, Unia Europejska nakazała cenzurowanie Internetu. Jednak nie nakazała, by robił to organ administracyjny – w przytoczonym rozporządzeniu czegoś takiego nie ma. Rozporządzenie nie nakazuje również, by decyzje nakazujące uniemożliwienie dostępu do nielegalnych treści podlegały natychmiastowemu wykonaniu.
Czyli rząd polski wyszedł przed szereg, bo projekt ustawy mógł w całkowitej zgodzie z rozporządzeniem 2022/2065 przewidywać, że takie nakazy wydaje sąd, a realizowane są dopiero po ewentualnym przejściu drogi odwoławczej i ich uprawomocnieniu.
Co najistotniejsze – wydawanie takich nakazów przez urzędnika – Prezesa UKE – orzekającego, czy dane treści są nielegalne jest naruszeniem art. 10 Konstytucji RP, przyznającego władzę sądowniczą sądom i trybunałom.
Ale co tam konstytucja, gdy chodzi o blokowanie treści, które nie podobają się władzy.