Archiwum kategorii ‘Ogólne’

Ryzyko w czasie epidemii

wtorek, 13 kwietnia, 2021

Wg danych zebranych do 11 kwietnia 2021 r. przez stowarzyszenie „STOP NOP” po szczepieniu na COVID-19 zmarło w Polsce 121 osób. Dodatkowo, z Ministerstwa Zdrowia uzyskano informację, że 1670 zaszczepionych przynajmniej jedną dawką osób zmarło w wyniku zakażenia wirusem SARS-CoV-2.
Do 12 kwietnia 2021 r. w Polsce wykonano 7687617 szczepień przeciwko COVID-19. Oznacza to, że ryzyko śmierci w związku ze szczepieniem lub w wyniku zakażenia wirusem pomimo niego wynosi 1791/7687617 = ok. 0,023%.
Z drugiej strony do dzisiejszego dnia w Polsce zarejestrowano 2599850 przypadków zakażeń SARS-CoV-2 i 59126 zgonów w związku z tymi zakażeniami. Ryzyko śmierci w związku ze stwierdzonym zakażeniem SARS-CoV-2 wynosi więc ok. 2,27%. Przyjmijmy jednak, że przypadku zakażeń jest w rzeczywistości dziesięciokrotnie więcej (wg. prof. Grzegorza Gieleraka liczba zakażonych jest 6-10 razy większa od oficjalnej), więc ryzyko śmierci w przypadku faktycznego zakażenia może wynosić ok. 0,227%
Czyli szczepienie zmniejsza to ryzyko statystycznie co najmniej mniej więcej dziesięciokrotnie. A prawdopodobnie dużo bardziej, ponieważ jak na razie szczepieniom poddawane były głównie osoby z grup zwiększonego ryzyka.
Oczywiście w indywidualnych przypadkach wygląda to inaczej i na przykład młoda, zdrowa osoba, która już przeszła zakażenie bez żadnych objawów może racjonalnie kalkulować, że szczepienie się jednak zwiększa w jej przypadku ryzyko – bo istnieje jakieś tam prawdopodobieństwo wystąpienia alergii z nieprzewidzianymi skutkami.
Można też kalkulować, że uniknie się zakażenia, izolując się i przeczekując jakoś do momentu, aż wirus przestanie się rozprzestrzeniać.
Ja jednak oceniam, że ryzyko poważnych konsekwencji po zakażeniu SARS-CoV-2 jest w moim przypadku dużo wyższe od średniej, a całkowite uniknięcie zakażenia jest mało prawdopodobne – chyba, że pozostałbym w izolacji przez lata, może do końca życia. Więc mimo tego, że mam obawy, poddam się szczepieniu.

Proto-feminizm w średniowiecznej Afryce

wtorek, 9 marca, 2021

Wśród ludu Sidama zamieszkującego region o podobnej nazwie położony w południowej Etiopii znana jest legenda o rządach królowej Furry. Jako „królowa kobiet” miała ona przejąć władzę po śmierci swojego męża i zamordowaniu syna, i rządzić przez siedem lat lub dłużej, w XIV lub XV wieku (choć mówi się też o X wieku).
Jak głosi podanie, królowa Furra w obliczu tchórzostwa mężczyzn w bitwach posłała ich do kobiecych zajęć, wysyłając w zamian do walki kobiety. Kobietom powiedziała, żeby nie były posłuszne mężczyznom. Jej nienawiść do mężczyzn była tak duża, że kazała wykonywać im niemożliwe do realizacji zadania, takie jak przyniesienie wody z rzeki w sicie czy dzielenie włosa na sześcioro. W końcu kazała zabić wszystkich starych, niskich oraz łysych mężczyzn, upatrując w nich zagrożenie – według jednej z wersji legendy uratował się tylko jeden, według innej dwóch: niski wynalazca butów na obcasie oraz łysy wynalazca peruki. Kazała zbudować sobie także dom w powietrzu, między ziemią a niebem, ale odstąpiła od tego żądania, gdy wytłumaczono jej, że właścicielem domu jest ten, kto położył fundamenty.
W końcu nakazała znaleźć sobie zwierzę szybsze od konia, na którym mogłaby objeżdżać kraj. Mężczyźni przyprowadzili jej żyrafę i namówili, by dała się do niej przywiązać. Żyrafa popędziła przez kraj i wkrótce ciało królowej rozpadło się na kawałki, od których zostały nazwane niektóre miejscowości.
Mężczyźni Sidama śpiewali (może śpiewają do dziś) piosenkę, że „podczas jej rządów, mężczyźni mełli i gotowali dla kobiet – niech umrze!” i uderzali kijami jej symboliczny grób – miejsce, gdzie według podania upadł ostatni kawałek jej ciała. Za to kobiety ulewały w tym miejscu z szacunkiem mleka i śpiewały w kołysankach: „gdy żyła Furra, mężowie gotowali dla swych żon – może umrze znowu zmartwychwstawszy”.
To legenda. Ale zapewne jest w niej ziarno prawdy, bo skąd by się wzięła i przetrwała setki lat? Prawdopodobnie kiedyś istniała kobieta, która osiągnęła wśród ludu Sidama pozycję wodza. Niewykluczone, że rządziła surowo, jak wielu innych afrykańskich władców. I przypuszczalnie próbowała w jakimś stopniu podważyć ustalony porządek społeczny między płciami, dopuszczając na przykład kobiety do roli wojowniczek czy zezwalając im na nieposłuszeństwo wobec mężczyzn – a może nawet do niego namawiając – co w rezultacie zmusiło mężczyzn do zajmowania się w większym stopniu pracami domowymi. Być może brutalnie stłumiła bunt, a kolejny bunt przyniósł jej śmierć. A podważenie przez nią tradycyjnych ról płci było czymś tak niezwykłym, że potem opowiadano o tym z pokolenia na pokolenie.
Misjonarz Joao dos Santos, który odwiedził Etiopię na początku XVII wieku, zanotował, że „w sąsiedztwie Damute [Damot] jest prowincja, w której kobiety są tak uzależnione od wojny i polowania, że chodzą tam stale uzbrojone (…). Większość kobiet jest bardziej zaznajomiona z wojną niż z zarządzaniem sprawami domowymi, stąd rzadko wychodzą za mąż. (…) Władza tej monarchini jest naprawdę taka, jak gdyby była kolejną królową Saby”. Z kolei wcześniej, w 1523 roku Wenecjanin Alessandro Zorzi uzyskał od jednego z etiopskich mnichów informację, że „za tą prowincją [Damot], graniczącą z oceanem, na południu, znajduje się prowincja Wäǧ, która jest rządzona przez królowe, a nie królów”. Również w XVI wieku portugalski duchowny Francisco Alvares napisał, że „mówi się, iż na końcu tych królestw Damot i Gurage, w stronę południa, jest królestwo Amazonek„.
Te lokalizacje wskazują na, mniej więcej, obecny region Sidama. Wynikałoby z tego, że pewne zwyczaje wprowadzone przez hipotetyczną królową Furrę musiały jednak utrzymać się tam przynajmniej przez kilkadziesiąt, jeśli nie dużo więcej lat.
Co ciekawe, zbliżoną legendę opowiada się w Somalii. Władczyni, która miała przejąć tam władzę, nazywała się według tamtejszego podania Araweelo, Caroweelo lub Ebla Awad. Również i ona miała umożliwić kobietom zajęcie się męskimi zajęciami – takimi jak polowanie – i wezwać je do porzucenia tradycyjnych kobiecych obowiązków domowych, a także stworzyć kobiecą armię. Według niektórych wersji tej legendy mężczyźni pod jej rządami mieli zostać uwięzieni i w większości wykastrowani, i też miał uratować się tylko jeden, który potem – bezpośrednio lub pośrednio – miał stać się przyczyną jej śmierci. Według innej wersji uwięziono jedynie przywódców wrogich klanów, a plotka o kastracji była rozpuszczana przez królową, która w ten sposób przeraziła wrogów i zapewniła sobie spokojne rządy. Znana jest też wersja, według której uwięzionym mężczyznom podawano rozpuszczone w mleku wielbłąda zioła powodujące impotencję.
I choć jej grób ma znajdować się zupełnie gdzie indziej (w północnej Somalii), to też mężczyźni zgodnie z tradycją plują na niego i rzucają na niego kamienie, a kobiety składają kwiaty i leją wodę.
Skąd taka zbieżność? Czy Furra była tą samą osobą, co Araweelo/Caroweelo? Władczynią dość sporego obszaru, rozciągającego się tak na ziemie etnicznie somalijskie (mniej więcej jedna trzecia tych ziem znajduje się obecnie w granicach Etiopii), jak i na tereny zamieszkane przez Sidama? To nie jest niemożliwe – kobiety bywały władczyniami w Afryce od starożytności (Sobekneferu czy Hatszepsut w Egipcie) do czasów nowożytnych (na przykład Ranavalona Okrutna na Madagaskarze, znana z prześladowań chrześcijan, czy cesarzowa Etiopii Zewditu).
W X wieku etiopskie chrześcijańskie królestwo Aksum zostało najechane, według zachowanych przekazów historycznych i tradycji, przez obcą królową, której nadano miano Gudit. Część historyków broni hipotezy, że „Gudit” była pogańską królową z Damot, być może z ludu Sidama. Z drugiej strony np. Abdirachid Ismail z Uniwersytetu Dżibuti tłumaczy imię „Caroweelo” jako „kraj Welo”, czyli byłą etiopską prowincję Wollo i dowodzi, że tak Somalijczycy nazwali najeźdźczynię po tym, jak opanowała Aksum, które rozciągało się też na tereny somalijskie.
A może były dwie władczynie i jedna wzorowała się na drugiej? Albo podobieństwo ich historii wskazuje na jakieś szczególne społeczne konflikty między płciami występujące historycznie w tym rejonie Afryki?
W każdym razie, pomysł podważenia porządku, w którym mężczyźni są władcami i wojownikami, a kobiety im usługują i wykonują prace domowe, nie pochodzi, jak widać, od współczesnych feministek ani „marksistów kulturowych”.

Chłopski los prapradziadka

wtorek, 2 marca, 2021

W „Tabelli wykazującej uposażenie, obowiązki i powinności Rolników po Wsiach i Miastach osiadłych” w kolonii Sokołopol należącej do dóbr Lgota Błotna w okręgu lelowskim (tzw. tabeli prestacyjnej), wydanej w grudniu 1846 roku, wymieniony jest rolnik Stanisław Sierpiński. Jest to najprawdopodobniej – choć stuprocentowego dowodu nie mam – ten sam Stanisław Sierpiński, który według akt z parafii Lelów i Niegowa był później najpierw gajowym w Mełchowie, a potem karczmarzem w Trzebniowie, i któremu w 1866 roku urodził się syn Stefan – mój pradziadek.
Stanisław Sierpiński nie odrabiał, przynajmniej wówczas, pańszczyzny. Podobnie jak inni rolnicy z Sokołopola. Właściciele dóbr Lgota Błotna – Józef i Tekla Sokolscy – byli najwyraźniej nowoczesnymi szlachcicami, którzy podejmowali się eksperymentów takich, jak założenie rolniczej kolonii żydowskiej, a także zamienili swoim chłopom pańszczyznę na czynsz. Czynszu Stanisław – gospodarujący na jedenastu morgach i stu siedemdziesięciu prętach, czyli na około sześciu i pół hektara – płacił rocznie 4 ruble i 70 kopiejek, a ponadto pracował na pańskim 6 dni latem za darmo przy żniwach oraz 12 dni odpłatnie (za 10-12 kopiejek dziennie, tak zwany najem przymusowy) przy „różnych robotach ręcznych”. Rządowi płacił niewiele – 8 kopiejek plus 4 kopiejki dla dyrekcji ubezpieczeń.
Za to w niedalekim Drochlinie pan – niejaki Wincenty Zwiczkowski – był tradycjonalistą. Nieco zamożniejsi chłopi, gospodarujący na 21 morgach (niecałych 12 hektarach), z czego prawie 5 mórg stanowiły łąki, mieli do odrobienia rocznie 104 dni pańszczyzny oraz 104 dni najmu przymusowego (za 6-7 kopiejek dziennie) przy kopaniu pańskich ziemniaków. Ponadto byli zobowiązani do jednego dnia dodatkowych robót, ośmiu kolejnych dni dodatkowych posług dla dworu, tak zwanych „darmoch” lub „gwałtów” (m. in. przy wypasaniu trzody dworskiej), 18 dni podróżowania „dwojga bydłem” w interesach pana do „Żarek, Szczekocin lub innych miejsc” oraz do daniny w naturze – co roku dwóch i pół korca (prawie 200 litrów) owsa, 2/3 mendla (10) jaj, półtora kapłona (koguta tuczonego na mięso), a także 3 sztuk konopi (być może chodziło o tkaniny z konopi). Dodatkowo i tak płacili czynsz, wprawdzie niższy – 60 kopiejek rocznie. Płacili też wyższe podatki dla rządu (3 ruble 80 kopiejek), a także dla duchowieństwa (2 ruble 46 kopiejek).
Chłopi mniej zamożni, gospodarujący na dziesięciu morgach i stu pięćdziesięciu prętach, mieli zobowiązania mniejsze o połowę. A ci, co praktycznie mieli do użytkowania tylko chałupę z ogrodem (też tacy byli) wprawdzie nie płacili daniny w naturze ani opłat dla duchowieństwa, ale za to pracowali na pańskim niemal tyle samo co najzamożniejsi chłopi – tyle, że mieli 156 dni najmu przymusowego (za 5 rubli i 46 kopiejek, z czego prawie rubel rocznie szedł na podatki i czynsz) i 52 dni pańszczyzny.
Dodam, że 1846 rok jest tu pewną granicą – od 7 czerwca tego roku obowiązywał zakaz podwyższania powinności dla gospodarstw powyżej trzech mórg i rugowania z nich chłopów. Wcześniej dziedzic mógł każdemu chłopu zabrać użytkowaną przez niego ziemię (poddaństwo zostało zniesione w 1807 roku) albo zwiększyć powinności związane z jej użytkowaniem.
I tak było aż do 1864 roku, gdy chłopi w Królestwie Polskim stali się w końcu właścicielami uprawianej przez siebie ziemi, a nieco ziemi dostało się także bezrolnym. Ukazy uwłaszczające wydane zostały 2 marca 1864 r. – dziś jest 157. rocznica.

„Sto razy Sierpem” już w sprzedaży

wtorek, 8 stycznia, 2019

Ebook z wyborem moich tekstów dostępny już w Ebookowie, a także w księgarniach Empik, ebookpoint, PWN, Gandalf i Legimi.

Ksiądz profesor Guz i czary

wtorek, 20 listopada, 2018

Niejaki ks. prof. Tadeusz Guz, wykraczając poza swoje dziedziny (jest teologiem i filozofem), powiedział coś takiego: „My wiemy, kochani państwo, że tych faktów, jakimi były mordy rytualne, nie da się z historii wymazać. Dlaczego? Dlatego, że my, polskie państwo, w naszych archiwach, w ocalałych dokumentach, mamy na przestrzeni różnych wieków – wtedy, kiedy Żydzi żyli razem z naszym narodem polskim – my mamy prawomocne wyroki po mordach rytualnych”.
To mniej więcej tak samo, jakby powiedział: „Tego faktu, jakimi były czary, nie da się z historii wymazać. Dlaczego? Dlatego, ze w archiwach na całym świecie mamy prawomocne wyroki po uprawianiu czarów”.
No bo skoro dawne wyroki za mordy rytualne mają być jego zdaniem dowodem na faktyczne zdarzanie się mordów rytualnych, to dawne wyroki za uprawianie czarów (których jest o wiele więcej) powinny być uznane za dowód na faktyczne uprawianie czarów, w tym np. magiczne roznoszenie chorób, odbieranie mleka krowom, orgie z czartami na sabatach czy tworzenie z koniczyny żywych koników polnych (coś takiego też znalazło się w aktach).
Czy ks. prof. Guz uważa, że czary są faktem?
Trzeba jednak zaznaczyć, że różnica między stwierdzeniem ks. prof. na temat mordów rytualnych a hipotetycznym stwierdzeniem na temat czarów jest taka, że ostatni samosąd na terenie dzisiejszej Polski na domniemanej czarownicy odbył się w 1836 roku, a ostatnie samosądy na domniemanych żydowskich sprawcach mordu rytualnego odbyły się w 1945 i 1946 roku – pogromy krakowski i kielecki. I zginęło w nich więcej osób.
I o ile chyba niewiele osób w Polsce wierzy obecnie w czary, to, jak się wydaje, nadal sporo ludzi w Polsce wierzy w żydowskie mordy rytualne, skoro po odcięciu się rzeczników archidiecezji lubelskiej i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego od powyższych słów ks. prof. Guza jako rozpowszechniania nieprawdy już ponad 1400 osób podpisało petycję, w której znajdują się następujące słowa: „Przyczynami żydowskich pogromów w całej Europie była właśnie ta bezczelność, okradanie społeczności, wyzysk lichwą i mordy rytualne. Kiedy w okolicach gmin żydowskich ginęły chrześcijańskie dzieci, ludność chrześcijańska w wyniku krzywdy jaką znosiła, w reakcji samoobronnej dokonywała pogromów, które były okrutne, ale nie brały się znikąd, były reakcją właśnie na takie praktyki”.
Taka współczesna polska odmiana wiary w czarnoksięstwo (w które nadal dość powszechnie wierzy się w Afryce czy Azji, i nadal morduje się domniemanych czarowników i czarownice). Wystarczy odpowiednia iskra i znów może dojść do pogromów.
Dlatego, choć ks. prof. Guz ma prawo pleść bzdury, to jednak krytyka jego słów i odcinanie się od nich KUL i archidiecezji jest rozsądne. Problem w tym, że Polska Rada Chrześcijan i Żydów, domagając się zajęcia stanowiska przez władze kościelne i uczelnię, zażądała jednocześnie „surowych kroków dyscyplinujących”. Wprawdzie kroki te nie mogą mieć postaci przemocy – uczelnia może co najwyżej odmówić dalszej współpracy, a hierarchia kościelna zastosować sankcje, których przyjęcie zależy od dobrej woli księdza – ale dało to szeregowi środowisk pretekst do mówienia o nagonce, ataku filosemitów i chęci ocenzurowania. Ks. prof. Guz ze swoim absurdalnym wywodem stał się bohaterem prawicy niosącej na sztandarach „niepoprawność polityczną”: bohaterem, który odważył powiedzieć „prawdę” o mordach rytualnych.
A wystarczyło pokazać oczywistą bzdurność jego rozumowania.
Dla porządku – obecny pogląd historyków jest taki, że mordy rytualne dokonywane przez Żydów były i są wymysłem, ponieważ nie ma na nie dowodów, a jedynie oskarżenia i zeznania wymuszone na torturach. Izraelsko-włoski historyk prof. Ariel Toaff pisał wprawdzie o używaniu krwi do pewnych obrzędów przez niektórych żydowskich sekciarzy w średniowieczu (odrzucających religijny zakaz spożywania krwi), ale w obliczu krytyki uściślił, że była to krew oddawana dobrowolnie przez żywych dawców.

Pan szuka sponsora :)

czwartek, 4 października, 2018

Fanpage na Facebooku mam od kilku lat. Bloga od 2007 roku. Wcześniej miałem stronę internetową, której „snapshoty” dostępne są jeszcze w archiwum Internetu (najstarszy, z 1998 roku, tutaj), a fragmenty zarchiwizowane na Polskim Wiki Wolnościowym. Jeszcze wcześniej, w czasach „przedinternetowych”, publikowałem w anarchistycznych pisemkach, takich jak „Mać Pariadka” oraz tzw. zinach i innej niszowej prasie.
Już prawie 30 lat komentuję rzeczywistość i promuję idee wolnościowe.
Nigdy jednak nie brałem na serio możliwości, by ktoś mi za to pisanie płacił. Owszem, sporadycznie zdarzało się, że wysłałem tekst do gazety, która płaciła wierszówki, ale były to sumy raczej symboliczne i nie pieniądze były powodem pisania tego tekstu.
No, ale teraz coraz popularniejszy staje się crowdfunding i ludzie ponoć płacą za to, że ktoś zamieszcza swoje wypociny i przemyślenia w Internecie. Znaczy, sponsorują autora. Są jego mikromecenasami. (Co by nie mówić, jest to uczciwsze niż wymuszanie pieniędzy przy pomocy państwowego monopolu zwanego majątkowymi prawami autorskimi).
No więc, skoro tak, to czemu nie spróbować? Założyłem sobie w końcu profil na Patronite.pl – i można odtąd oficjalnie mnie sponsorować, wpłacając po 5, 10 lub nawet 20 złotych.
Jeśli jakieś pieniądze będą wpływać, to stanie się to pewnie bodźcem do częstszego pisania. Bo okazuje się, że zarabianie na życie zaczyna niestety pochłaniać coraz większą część mojego czasu.
A jak nie będą wpływać? To trudno, przeżyję – przeżyłem bez tego prawie 30 lat 🙂

Geocentryzm, czyli nauka XXI wieku

czwartek, 7 września, 2017

Jakiś czas temu w Internecie pojawiły się informacje, że w Tunezji przedstawiono pracę doktorską o tym, że Ziemia jest płaska. Tak, to prawda. Autorką tej pracy jest Amira Kharroubi, doktorantka Uniwersytetu w Safakis, z wykształcenia geolog. Promotorem jest Jamel Touir, Ph. D., z tego samego uniwersytetu – geolog z dość pokaźnym dorobkiem. Można o tym przeczytać na oficjalnej stronie Uniwersytetu w Safakis.
Niestety do tekstu tej pracy nie udało mi się dotrzeć, ale jej końcowe fragmenty, które widać jakoś wyciekły, można przeczytać w języku francuskim na blogu Last Night in Orient. Można tam wyczytać, że na podstawie argumentów fizycznych i… religijnych udowodniono w tej pracy nie tylko płaskość Ziemi, ale także to, że jej wiek wynosi 13500 lat, wystąpił światowy potop, dzień i noc zostały stworzone przed Słońcem. Teorie Newtona, Keplera i Einsteina zostały odrzucone z uwagi na „słabość ich fundamentów”, a na ich miejsce zaproponowano nową wizję kinematyki – „zgodną z Koranem”. Amira Kharroubi obliczyła też na nowo prędkość światła (143109 km/h), promień Ziemi (7210 km), średnicę Księżyca (908 km), odległość Księżyca od Ziemi (16800 km), odległość Ziemi od Słońca (218400 km), średnicę Słońca (1135 km), odległość gwiazd od Ziemi (7 milionów km), wyjaśniła rolę planet (mają chronić niebo przed diabłami) oraz udowodniła, że istnieje tylko jedna galaktyka, będąca „bramą nieba”.
Jeżeli ktoś uważa, że zostało to zmyślone lub jest to przykład wyjątkowego zacofania nauki w krajach muzułmańskich i gdzie indziej takie bzdury by na pewno nie przeszły, to śpieszę poinformować, że Amira Kharroubi i Jamel Touir w 2016 r. opublikowali w czymś, co wygląda na poważne czasopismo naukowe, poza krajami muzułmańskimi, artykuł wprawdzie nie stawiający już tak odważnych tez, ale nadal broniący geocentrycznego modelu Wszechświata. Przytaczane są w nim takie argumenty „przeczące” ruchowi Ziemi, jak istnienie wiatrów („Jeżeli Ziemia miałaby siłę przyciągania zdolną utrzymać atmosferę podczas jej obrotu dookoła siebie, dookoła Słońca i innych ruchów, nie moglibyśmy wykryć wiatru”), fakt, że kamienie w rzekach i jeziorach nie poruszają się („Jeżeli Ziemia obracałaby się wokół siebie, Słońca, galaktyki, apeksu i wskutek rozszerzania się wszechświata, kamienie te poruszałyby się w każdym kierunku”), niewystępowanie gromu dźwiękowego („Jeżeli Ziemia robi obrót wokół Słońca przez 365 dni, jej prędkość musi wynosić 108000 km/h, co jest wartością 84 razy większą niż prędkość dźwięku w atmosferze (1200 km/h). Biorąc pod uwagę charakterystykę atmosfery, bezpośrednim skutkiem tej prędkości jest obserwowanie głośnego dźwięku (gromu dźwiękowego) powodowanego przez ten ruch. Ale nigdy nie był on słyszany z wyjątkiem sytuacji, gdy ponaddźwiękowy samolot przesuwał się po niebie”) albo to, że nie obserwuje się okresowej zmiany widzianych rozmiarów Syriusza („Jeśli wziąć pozycję Ziemi na orbicie wokół Słońca podczas równonocy jesiennej, to po sześciu miesiącach będzie ona w przeciwległym położeniu (równonoc wiosenna) w odległości równej 299 milionów kilometrów. Zatem obserwator na Ziemi powinien widzieć miejsca w odległym wszechświecie 299 mln km od ich początkowej pozycji. Co za tym idzie, musi widzieć tę gwiazdę w większych rozmiarach i pod różnym kątem. Taka sytuacja nigdy nie została zauważona, co pokazuje stabilność Ziemi i obala teorię heliocentryczną”). Kończy się konkluzją: „rozmaite argumenty fizyczne i obserwacje astronomiczne wykazują stabilność Ziemi we wszechświecie i ruch słońca, gwiazd i planet dookoła niej. Tym samym model heliocentryczny musi zostać odrzucony. Przeciwnie, konieczna będzie rewizja modelu geocentrycznego. Co za tym idzie, Słońce robi obrót wokół Ziemi codziennie ze wschodu na zachód przez 23 godziny, 56 minut i 4,1 sekundy”.
Ciekawy w tej pracy jest rysunek porównujący modele heliocentryczny i geocentryczny. W geocentrycznym oczywiście Słońce i Księżyc obracają się wokół Ziemi. W heliocentrycznym natomiast zarówno Ziemia jak i Księżyc obracają się wokół Słońca.
Pismem, w którym to zostało opublikowane, jest International Journal of Science and Technoledge, wydawany w języku angielskim przez indyjską organizację Globeedu Group. Znajduje się ono w bazie Index Copernicus International Journals Master List z wartością indeksu za rok 2015 równą 78,84 (wcale nie tak mało – wiele polskich czasopism naukowych ma wartości sporo niższe). Ma radę naukową (Editorial Board), której szefem jest wprawdzie… lekarz homeopata, ale wśród członków jest szereg naukowców z wielu krajów, w tym dwóch Polaków: prof. Stanisław Migórski z UJ (matematyk) i prof. Andrzej Błaszczyk z Instytutu Maszyn Przepływowych Politechniki Łódzkiej.
International Journal of Science and Technoledge najwyraźniej wstydzi się opublikowania tej „pracy naukowej” i nie można jej zobaczyć na jego stronie internetowej (strony 57-62 numeru z sierpnia 2016 r. są niedostępne). Ale w Internecie nic nie ginie i wspomniany artykuł można zobaczyć np. tutaj, tutaj albo tutaj.
Cała ta sytuacja dowodzi jednego: ani stopnie i tytuły naukowe, ani rzeczywisty dorobek naukowy, ani autorytet uczelni, ani fakt publikacji w czasopiśmie uwzględnianym w bazie czasopism naukowych i posiadającym w radzie naukowej szereg profesorów nie gwarantują tego, że to, co ktoś mówi i publikuje nie stanowi bzdur. W tym przypadku bzdury były oczywiste, ale pamiętajmy, że nie zawsze tak jest.

Projekt ograniczenia handlu w niedziele – analiza

sobota, 3 września, 2016

2 września został złożony w Sejmie obywatelski projekt ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele. Oficjalnym celem projektu – jak wynika z jego uzasadnienia – jest „potrzeba posiadania przez pracowników wolnej niedzieli”, na której istnienie wskazała ankieta przeprowadzona przez  Krajowy Sekretariat Banków, Handlu i Ubezpieczeń NSZZ „Solidarność” w grupie „prawie 1000 osób zatrudnionych w sklepach wielkopowierzchniowych” oraz badania prowadzone w sektorze handlu przez Instytut Medycyny Pracy w Łodzi oraz Komisję Krajowej NSZZ „Solidarność”, wskazujące na szczególną stresogenność pracy w niedziele. Zdaniem autorów projektu, „rekompensata pracy w niedziele innym wolnym dniem w tygodniu nie jest rozwiązaniem wystarczającym dla wielu pracowników”, ponieważ „pracownicy zatrudnieni w niedziele nie mogą skorzystać z udziału w wielu wydarzeniach kulturalnych, społecznych, rozrywkowych, z których korzystają osoby zatrudnione np. w podstawowym systemie czasu pracy”. Argumentem przemawiającym za ograniczeniem handlu w niedzielę ma być też doktryna Kościoła katolickiego (jakkolwiek przytoczony na poparcie projektu fragment listu apostolskiego św. Jana Pawła II o świętowaniu niedzieli poddaje krytyce nie tyle handel czy pracę w ten dzień, ale spędzanie go jako „czas odpoczynku i rozrywki”) oraz ustawodawstwo kilku państw europejskich.
Należy jednak zwrócić uwagę, że projekt nie wychodzi naprzeciw potrzebie posiadania wolnej niedzieli przez pracowników jako takich, a jedynie przez pracowników zatrudnionych w handlu (ok. 28,5% zatrudnionych w sektorze przedsiębiorstw w 2014 r., na dane z którego to roku powołują się autorzy projektu, przytaczając liczbę 1571,2 tys. zatrudnionych w działalności handlowej). Co więcej, z samego uzasadnienia projektu można wyczytać, że jego celem ma być umożliwienie korzystania tak przez tych pracowników (patrz argument przeciwko rekompensacie pracy w niedzielę innym wolnym dniem w tygodniu), jak i konsumentów („Zamknięcie większości placówek handlowych w niedzielę daje nowe możliwości dla obszaru kultury. Konsumenci z centrów handlowych przeniosą swoje zainteresowania i potrzeby na korzystanie z lokali gastronomicznych, parków, przestrzeni miejskich”) z wydarzeń kulturalnych i rozrywkowych. Inaczej mówiąc, oczekuje się w rezultacie ograniczenia handlu w niedziele zwiększonej pracy w ten dzień tygodnia w branży gastronomicznej (np. bary, restauracje, kawiarnie), kulturalnej (np. kina, koncerty, teatry) czy rozrywkowej (np. festyny w parkach, mecze i inne wydarzenia sportowe, aquaparki, ośrodki spa, wesołe miasteczka). Oznacza to, że pracownicy tych branż będą po wejściu projektu w życie najprawdopodobniej bardziej obciążeni pracą w niedzielę i autorzy projektu nie widzą w tym nic złego. Projekt przewiduje też w swych założeniach wyjątki dla prowadzenia handlu „w kioskach, sklepach na dworcach autobusowych, kolejowych, portach lotniczych, strefach wolnocłowych, piekarniach, obiektach infrastruktury kryzysowej, szpitalach, szkołach i wielu innych” – czyli jego autorzy uznają zróżnicowanie sytuacji pracowników handlu zatrudnionych w wymienionych miejscach względem pozostałych pracowników handlu za rzecz normalną i nie zaprzeczającą idei zapewnienia „potrzeby posiadania przez pracowników wolnej niedzieli”.
W uzasadnieniu projektu po macoszemu potraktowany został problem zwolnień pracowników handlu, które mogą nastąpić w wyniku wprowadzenia projektu ustawy w życie i tym samym zmniejszenia czasu otwarcia sklepów. („Obaw nie powinien budzić także spadek zatrudnienia w sektorze handlu. Ze względu na możliwość handlu w niedziele przez osoby prowadzące jednoosobową działalność gospodarczą przewiduje się stworzenie dodatkowych miejsc pracy w formie samozatrudnienia”). Tymczasem dostępne są analizy pokazujące, że np. wskutek znoszenia lub liberalizacji podobnych zakazów handlu w niedziele w różnych prowincjach Kanady w latach 1980-1998 następował wzrost zatrudnienia w handlu w wysokości od 5 do 12%. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuścić, że wprowadzenie ograniczenia spowoduje skutek odwrotny. Może być on wprawdzie w pewnej mierze zrekompensowany wzrostem zatrudnienia w branży gastronomicznej, rozrywkowej czy kulturalnej (patrz wyżej), jednak nie przedstawiono tu żadnych oszacowań, podobnie jak na skalę wzrostu samozatrudnienia. Ponadto jeżeli spadek zatrudnienia miałby nie nastąpić z powodu stworzenia dodatkowych miejsc pracy w formie samozatrudnienia po to, by móc mimo ograniczeń jednak handlować w niedziele lub z powodu stworzenia dodatkowych miejsc pracy w wyniku zwiększenia niedzielnego popytu na pracę w branżach rozrywkowej, gastronomicznej i kulturalnej, to oznacza to, że deklarowany cel projektu, jakim jest „potrzeba posiadania przez pracowników wolnej niedzieli”, nie zostałby spełniony w ogóle. I wydaje się, że autorzy projektu niespecjalnie się tym przejmują.
Nie przejmują się też uciążliwością wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę dla kupujących, którym najwygodniej – np. z powodu braku czasu w inne dni – jest dokonywać zakupów właśnie w ten dzień tygodnia. Ten problem nie został w ogóle poruszony w uzasadnieniu ustawy. Odwrotnie, robienie zakupów w niedziele zostało przedstawione jako szkodliwy „konsumpcjonizm”, który projektowana ustawa ograniczy: („Wprowadzenie w życie proponowanej Ustawy pociągnie za sobą korzystne skutki społeczne (…) ograniczony zostanie konsumpcjonizm, który Polsce w ostatnich latach stał się główną formą zaspakajania potrzeb ludności”). Jednak czy to, że ludzie pójdą w niedzielę do pubu, kina, na koncert czy festyn zamiast do sklepu będzie tak naprawdę oznaczało ograniczenie konsumpcjonizmu? Tym bardziej, że autorzy sami przyznają, że obroty branży handlowej się nie zmienią, bo „ciężar zakupów niedzielnych przełożony zostanie na piątek i sobotę”. Więc tak naprawdę nie chodzi również o ograniczenie konsumpcjonizmu.
Nasuwa się wniosek, że rzeczywiste cele projektu są inne. Chodzi o uderzenie w sklepy wielkopowierzchniowe i dyskonty, stanowiące konkurencję dla właścicieli sklepów prowadzących je w formie jednoosobowej działalności gospodarczej, których zakaz handlu w niedziele ma nie obejmować. („Zamknięcie sklepów wielkopowierzchniowych i dyskontów nie oznacza zamknięcia galerii handlowych. Na dotychczasowych zasadach będą w nich działać sklepy prowadzone przez właścicieli (…). W naturalny sposób wzrośnie konkurencja wśród mikro przedsiębiorców, co poskutkuje spadkiem cen i możliwością łatwego i szybkiego dostępu do artykułów w sklepach zlokalizowanych w najbliższym otoczeniu.”). Czyli tak naprawdę chodzi o utrudnienie życia pewnej grupie przedsiębiorców na rynku w imię interesów innych przedsiębiorców, pod hasłem „wolnej niedzieli dla pracowników”. Można by złośliwie powiedzieć, że NSZZ „Solidarność”, popierający projekt ustawy i udostępniający swoją katowicką siedzibę dla komitetu inicjatywy ustawodawczej, występuje jako reprezentant interesów drobnej burżuazji. Takie są zamiary autorów projektu. Co jednak tak naprawdę będzie skutkiem jego wejścia w życie w proponowanym kształcie?
Przyjrzyjmy się kluczowym definicjom i sformułowaniom. Zgodnie z projektem, „handel w niedziele w placówkach handlowych jest zakazany”. Przez „placówki handlowe” należy „rozumieć wszelkie obiekty, w których prowadzona jest sprzedaż towarów i wyrobów w zakresie hurtowym i detalicznym, w tym sprzedaż towarów i wyrobów kupionych w celu ich odsprzedaży w formie sklepów, stoisk, straganów, hurtowni, składów węgla, składów materiałów budowlanych, domów towarowych, domów wysyłkowych, biur zbytu oraz w formie sklepów internetowych”, a przez handel – „proces polegający na sprzedaży tj. wymianie dóbr na środki pieniężne”. Ani w  jednej, ani w drugiej definicji nie jest sprecyzowane, że chodzi o sprzedaż prowadzoną w ramach działalności gospodarczej. W efekcie przysłowiowemu „Kowalskiemu” – osobie fizycznej nieprowadzącej działalności gospodarczej – nie będzie wolno sprzedać w niedzielę niczego na Allegro, choćby dostarczenie towaru miało nastąpić dopiero w poniedziałek. Ponieważ umowa sprzedaży przez Internet dokonuje się w chwili otrzymania przez składającego ofertę (zwykle sprzedającego) oświadczenia o jej przyjęciu (zwykle przez kupującego), a wg projektu ustawy handel to proces polegający na sprzedaży tj. wymianie dóbr na środki pieniężne, to złożenie zamówienia w sklepie internetowym polegającego na wybraniu towaru lub usługi z katalogu, tak, by ta informacja dotarła do systemu informatycznego sprzedającego oraz jego opłacenie (co zwykle generuje automatyczne potwierdzenie kupna) musi być uznane za handel, a przynajmniej jego rozpoczęcie.
Z tego samego powodu na Allegro oraz w sklepach internetowych nie wolno będzie też w niedzielę sprzedać żadnego towaru żadnemu podmiotowi gospodarczemu – poza takimi sklepami internetowymi, gdzie handel prowadzą przedsiębiorcy będący osobami fizycznymi, wykonujący we własnym imieniu jednoosobową działalność gospodarczą. Jest wprawdzie ustęp zezwalający na prowadzenie handlu „na platformach i portalach internetowych świadczących usługi w zakresie sprzedaży towarów, które nie powstały w efekcie działalności produkcyjnej”, ale wydaje się być on martwy. Jakie bowiem towary (a usługa to nie towar – patrz ustawa o podatku o towarów i usług) nie powstały w efekcie działalności produkcyjnej? „Działalność produkcyjna” nie jest zdefiniowana ani w tym projekcie ustawy, ani w innych ustawach. Pośrednio można jednak wywnioskować, że wszelkie wytwarzanie produktów to produkcja – np. ustawa o ogólnym bezpieczeństwie produktów zawiera definicję „producenta” jako przedsiębiorcy prowadzącego działalność polegającą na wytwarzaniu produktu. A skoro tak, to każda materialna rzecz wystawiona na sprzedaż, nawet naturalny surowiec pozyskany w procesie wydobycia (np. węgiel) powstała w wyniku działalności produkcyjnej.
Zanosi się więc, że sklepy internetowe, a w praktyce także portal Allegro, będą musiały zostać skonfigurowane w sposób uniemożliwiający dokonywanie transakcji w niedziele. Będzie wymagać to dodatkowej pracy informatyków.
Przyjrzyjmy się bliżej definicji „placówki handlowej”. Przed słowami „w formie” nie ma przecinka, co oznacza, że „forma” odnosi się nie do „wszelkich obiektów” wymienionych na początku tej definicji, ale do bezpośrednio wcześniej wymienionej „sprzedaży towarów i wyrobów kupionych w celu ich odsprzedaży”. A więc sens tej definicji jest taki: placówka handlowa to każdy obiekt, w którym prowadzona jest sprzedaż towarów i wyrobów w zakresie hurtowym i detalicznym – w tym sprzedaż towarów i wyrobów kupionych w celu ich odsprzedaży przyjmująca formę sklepów, stoisk, straganów, hurtowni, składów węgla, składów materiałów budowlanych, domów towarowych, domów wysyłkowych, biur zbytu oraz w formie sklepów internetowych. To znaczy, że każdy obiekt, w którym prowadzona jest sprzedaż towarów i wyrobów w zakresie hurtowym i detalicznym jest taką placówką – a nie tylko ten w formie sklepu, stoiska straganu, hurtowni, składu węgla, składu materiałów budowlanych, domu towarowego, domu wysyłkowego, biura zbytu czy sklepu internetowego. I jest to jedyna logiczna interpretacja, bo sprzedaż tak naprawdę nie jest prowadzona w obiekcie nazwanym „sklepem internetowym” – miejscem sprzedaży jest prawnie siedziba właściciela tego sklepu, a sam sklep to tylko narzędzie informatyczne umożliwiające zawieranie transakcji.
To ma istotne konsekwencje.  W efekcie sprzedaż używanego samochodu na giełdzie samochodowej (takie giełdy często odbywają się właśnie w niedziele) przez „przysłowiowego Kowalskiego” będzie zakazana (pod karą nawet do dwóch lat pozbawienia wolności). Bo zgodnie z tymi definicjami jest ona handlem, a giełda samochodowa – placówką handlową. Ba, można to interpretować nawet tak, że zakazana będzie sprzedaż przez „przysłowiowego Kowalskiego” np. używanego telewizora sąsiadowi w jego własnym mieszkaniu – bo przez sam fakt dokonania tam sprzedaży mieszkanie to stanie się „placówką handlową” w rozumieniu definicji z projektu ustawy.
Takie definicje „placówki handlowej” i „handlu” oznaczają również, że zabroniona będzie w niedziele sprzedaż towarów z automatów vendingowych, choćby napełnione zostały w piątek albo sobotę. Bo niewątpliwie dokonuje się w nich proces wymiany dóbr na środki pieniężne, a miejsce, gdzie stoi taki automat (lub przynajmniej sam taki automat) to wtedy na mocy definicji „placówka handlowa”.
„Placówkami handlowymi” będą również restauracje, bary, puby i kawiarnie w których prowadzi się sprzedaż artykułów żywnościowych lub napojów na wynos – bo taka sprzedaż traktowana jest jako dostawa towaru, a nie usługa gastronomiczna. W rezultacie zakazane będzie w niedzielę zamówienie pizzy na telefon czy przez Internet (przypominam, że umowa sprzedaży dochodzi do skutku w momencie otrzymania przez składającego ofertę (sprzedającego) oświadczenia o jej przyjęciu (przez kupującego)). Zakazane będzie również kupno żywności czy napojów z food trucka obsługiwanego przez pracownika, bo to też sprzedaż towaru, a nie usługa gastronomiczna. W rezultacie przedsiębiorcy prowadzący food trucki będą traktowani gorzej niż właściciele barów i restauracji z własnymi lokalami – ci ostatni będą mogli korzystać w niedzielę z usług kelnerów, kucharzy i barmanów, ci pierwsi będą musieli robić wszystko sami.
Ale to nie koniec problemów definicyjnych. W definicji handlu zawarte jest słowo „dóbr”. Samo pojęcie „dóbr” nie jest zdefiniowane ani w tym projekcie ustawy, ani w innych przepisach. Dlaczego nie użyto tu słowa „towarów”? Jeśli zostanie to uchwalone w tym brzmieniu, to można będzie zakładać, że „intencją ustawodawcy” było tu objęcie definicją handlu również sprzedaży usług – w ekonomii zdarza się używać słowa „dobra” na oznaczenie tak towarów, jak i usług. A przyjęcie takiej interpretacji ma konsekwencję taką, że we wszelkich placówkach handlowych – czyli obiektach, w których prowadzona jest sprzedaż towarów i wyrobów w zakresie hurtowym i detalicznym – nie wolno w niedzielę sprzedawać również usług. Czyli np. Empik.com nie będzie mógł sprzedawać również ebooków (udostępnienie ebooka to usługa), a bary sprzedające piwo na wynos lub pizzerie dostarczające pizzę na telefon nie będą mogły w niedzielę świadczyć także usług gastronomicznych.
Zostawiając na bok kwestie definicji „placówki handlowej” i „handlu” – niewątpliwym skutkiem ustawy będzie zabronienie sprzedaży w niedziele produktów żywnościowych tradycyjnie sprzedawanych przed seansami kinowymi. Bo to też sprzedaż towarów, a nie usługa gastronomiczna. Same kino będzie mogło działać w niedziele, ale stoisko z popcornem, nachos i colą już nie. Wprawdzie ustawa zezwala na handel w niedzielę w placówkach handlowych zlokalizowanych w „zakładach prowadzących działalność w zakresie kultury, oświaty, turystyki i wypoczynku”, ale wg PKD działalność kin nie zalicza się do działalności obiektów kulturalnych, 90.04.Z (szerzej – do działalności związanej z kulturą, rozrywką i rekreacją – sekcja R), tylko jest to odrębna działalność związana z projekcją filmów (59.14.Z), zaliczana do informacji i komunikacji (sekcja J). A nawet jeśli uznać, że jest to działalność w zakresie kultury, to wiele kin korzysta z gościny centrów handlowych, a same stoiska z popcornem i innymi kinowymi delikatesami są zlokalizowane w tych centrach obok kin, a nie w samych kinach. Oczywiście, kina będą mogły wtedy otworzyć własne stoiska i np. sprzedawać specjalne droższe bilety na seans z wliczoną colą i popcornem.
Podobnie sytuacja będzie wyglądać w przypadku meczów piłkarskich. Wprawdzie ustawa zezwala na handel w niedzielę w placówkach handlowych zlokalizowanych w „zakładach prowadzących działalność w zakresie kultury, oświaty, turystyki i wypoczynku”, ale wg PKD działalność obiektów sportowych (93.11.Z) to co innego niż działalność rozrywkowa i rekreacyjna (czyli wypoczynek) – 92.0, turystyka (dział 79) oraz oczywiście kultura i oświata. Będą mogły być czynne tylko kioski z pamiątkami, lokale barowe – o ile takie będą na stadionach – albo jeżeli sprzedaż będą prowadzić przedsiębiorcy prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą.
Projekt zezwala na handel w niedzielę  w jednokondygnacyjnych, niepodpiwniczonych kioskach nieprzekraczających 50 m2 powierzchni użytkowej, w których sprzedaż prasy, biletów komunikacji miejskiej, wyrobów tytoniowych, kuponów totalizatora sportowego stanowi minimum 30% miesięcznego obrotu placówki rozumianego jako przychód ze sprzedaży,  w w placówkach handlowych prowadzących sprzedaż pamiątek, upominków i dewocjonaliów, w których sprzedaż tych produktów i wyrobów stanowi minimum 30% miesięcznego obrotu placówki rozumianego jako przychód ze sprzedaży, a także „w kwiaciarniach nieprzekraczających 50 m2 powierzchni użytkowej, w których sprzedaż kwiatów stanowi minimum 30% miesięcznego obrotu placówki rozumianego jako przychód ze sprzedaży”. Przedsiębiorcy prowadzący takie placówki handlowe będą musieli składać deklaracje o wysokości obrotu (co będzie dodatkowym nałożonym na nich obowiązkiem) – nie jest jednak określone, jak często (to ma określić rozporządzenie), a przede wszystkim – obrót w jakim okresie będzie się liczył. Nie wiadomo, czy do ustalenia, czy takiemu przedsiębiorcy wolno handlować w niedzielę ma liczyć się obrót za okres bieżący, wg ostatniej złożonej deklaracji, a może wg ostatnich dziesięciu złożonych deklaracji? To nie jest określone.
Projekt ustawy dyskryminuje także tych przedsiębiorców będących osobami fizycznymi, którzy wykonują działalność gospodarczą w oparciu o umowę franczyzy lub umowę agencji – zakazując im handlu w niedzielę. I to nie jest przypadek – w uzasadnieniu ustawy można przeczytać, że taki zapis został wprowadzony w celu ochrony tych przedsiębiorców, którzy chcą niedzielę traktować jako dzień wolny, a umowa franczyzy lub agencji nakazuje im niedzielną pracę. Rezultatem będzie jednak to, że przedsiębiorca prowadzący osiedlowy sklep pod własnym szyldem będzie mógł stanąć w niedzielę za ladą i handlować, a przedsiębiorca prowadzący obok osiedlowy sklep pod szyldem franczyzy (np. ABC) nie będzie mógł tego zrobić, nawet jeśli będzie chciał konkurować z tym pierwszym.
Z drugiej strony, projekt zdaje się umożliwiać obchodzenie zakazu handlu i wykonywania innych czynności handlowych w niedzielę poprzez korzystanie z usług osób samozatrudnionych obsługujących klientów za ladą, przy kasie, czy układających towary w oparciu o umowę B2B. Osoby te będą bowiem traktowane wtedy jako przedsiębiorcy będący osobami fizycznymi wykonującymi we własnym imieniu działalność gospodarczą – nie w oparciu o umowę franczyzy ani agencji.
W końcu, jakkolwiek w uzasadnieniu autorzy projektu zwracają uwagę na to, że nie wystarczy zmienić kodeks pracy – projekt nie wprowadzając żadnych zmian w tym kodeksie doprowadza do sprzeczności prawnej – bo art. 151^9a par. 3 kodeksu pracy stanowi, że „Praca w niedziele jest dozwolona w placówkach handlowych przy wykonywaniu prac koniecznych ze względu na ich użyteczność społeczną i codzienne potrzeby ludności”, a projekt ustawy tego zapisu nie uchyla. Chyba, że autorzy projektu chcą z jakichś względów celowo zostawić otwartą furtkę do robienia zakupów w niedziele za kupione wcześniej bony i punkty na kartach podarunkowych – bo zgodnie z definicją handlu z projektu nie jest to handel – nie następuje wymiana dóbr na „środki pieniężne”.
Podsumowując – projekt:
1) Nie realizuje interesów, w tym deklarowanej „potrzeby posiadania wolnej niedzieli” większości pracowników.
2) Nie bierze pod uwagę możliwości zwolnień pracowników w wyniku skrócenia czasu otwarcia sklepów.
3) Dyskryminuje w zamierzony sposób różne kategorie pracowników i przedsiębiorców.
4) Uderza w interesy konsumentów, ograniczając im możliwość dokonywania zakupów w optymalnym momencie.
5) Jest projektem w zamierzeniu realizującym interesy przede wszystkim jednej wybranej grupy – części drobnych sklepikarzy, a przy okazji – części pracowników zatrudnionych w handlu.
6) Jest napisany w sposób wyjątkowo niechlujny i może doprowadzić do szeregu najprawdopodobniej niezamierzonych negatywnych zjawisk w sferze e-usług, działalności gastronomicznej, kulturalnej, rozrywkowej oraz umów sprzedaży zawieranych przez osoby prywatne.
Rekomendacja – do kosza.

Być kobietą

niedziela, 21 sierpnia, 2016

Śmieszą mnie trochę komentarze osób o poglądach prawicowych, narzekających na „gender w sporcie” i nierówność szans polskiej olimpijki konkurującej w biegu na 800 metrów z Caster Semenyą z RPA i innymi zawodniczkami z Afryki o wyraźnie męskich rysach. Narzekanie na nierówność naturalnych szans to bowiem raczej domena lewicy, a przewaga Semenyi wynika z przyczyn naturalnych – jest najprawdopodobniej wynikiem dużo wyższego niż przeciętny naturalnego poziomu testosteronu w organizmie (co wpływa też na budowę ciała). Podobnie jest prawdopodobnie też z dwiema pozostałymi zawodniczkami z Afryki, które zdobyły srebrny i brązowy medal – o ile nie jest to skutek stosowania środków dopingujących, czego jednak póki co nie stwierdzono.
Przewaga fizyczna Semenyi nad rywalkami ma takie same naturalne przyczyny, jak przewaga np. Murzynów wywodzących się z Afryki Zachodniej w biegach sprinterskich (wynikająca z większej ilości włókien szybkokurczliwych w mięśniach), przewaga osób o wysokim wzroście w koszykówce czy przewaga naturalnie większego i cięższego zawodnika nad mniejszym w sumo. Albo przewaga narciarza Eero Mäntyranty, siedmiokrotnego medalisty olimpijskiego, którego organizm dzięki nietypowym genom produkował o 65% więcej czerwonych ciałek krwi niż u przeciętnego mężczyzny.
Tak naprawdę problem tkwi w pierwotnej próbie wyrównywania szans, czyli w tym, że w większości sportów istnieją odrębne konkurencje dla kobiet (jako „słabszej płci”) i mężczyzn. Gdy je tworzono – tradycja odrębnych zawodów sportowych kobiet wywodzi się jeszcze ze starożytności (np. zawody kobiet w Sparcie, Igrzyska Herajskie) – wszystkim wydawało się, że biologiczna granica między płciami jest ostra i oczywista. Okazało się jednak, że wbrew temu, co wydaje się niektórym, tak nie jest. Istnieją niełatwe do jednoznacznego zaklasyfikowania „przypadki graniczne” i właśnie przynależność do tych „przypadków granicznych” może czasami sprzyjać sukcesom w konkurencjach przeznaczonych dla „słabszej płci”.
Do pewnego momentu sobie tego nie uświadamiano i nikt nie myślał o sprawdzaniu „kobiecości” zawodniczek. Dzięki temu nie wzbudzało w nikim kontrowersji to, że złoty i srebrny medal olimpijski dla Polski zdobyła Stanisława Walasiewicz – która, jak się okazało po kilkudziesięciu latach podczas sekcji zwłok, miała cechy hermafrodyty (częściowo rozwinięte męskie genitalia i obecność „męskiego” chromosomu Y w większości zbadanych komórek).
Potem zaczęto przeprowadzać badania fizyczne zawodniczek, jednak i one nie wykrywały wszystkich „przypadków granicznych”. Pod koniec lat 60. XX w. zaczęto sprawdzać obecność chromosomu Y w organizmie. Efektem tego było odsunięcie od zawodów sportowych kolejnej polskiej złotej i brązowej medalistki olimpijskiej, Ewy Kłobukowskiej, u której taki chromosom znaleziono (okazało się, że jest ona tzw. mozaiką genetyczną z zarówno zestawem chromosomów XX, jak i XXY w komórkach). Jednak czy można powiedzieć, że Ewa Kłobukowska, która urodziła później dziecko, nie jest kobietą? Testy genetyczne z uwagi na podobne przypadki (ogółem dyskwalifikacji na najwyższym poziomie rywalizacji było kilkaset, zdarzało się nawet, że w komórkach niewątpliwych pod względem fizycznym kobiet znajdowano wyłącznie „męski” zestaw chromosomów XY) uznano ostatecznie za niespełniające swojego celu i w 1999 roku zostały zarzucone. Ostatnio modne stały się testy hormonalne i pomysł wyznaczania określonego poziomu testosteronu jako kryterium określającego „kobiecość” w zawodach sportowych. Bo to właśnie testosteron, jak się powszechnie przyjmuje, jest czynnikiem wpływającym na wyraźną przewagę fizyczną mężczyzn. Tylko że z drugiej strony zdarzają się nierzadko mężczyźni z niższym od typowego poziomem testosteronu w organizmie (również startujący w zawodach sportowych najwyższej rangi), ale nikt nie kwestionuje ich męskości i nikt nie proponuje im rywalizacji z kobietami. Można więc na to spojrzeć inaczej: że jest to wykluczanie z rywalizacji kobiet właśnie tych najbardziej do niej w naturalny sposób predysponowanych, bądź też nakazywanie im, jeśli chcą w tej rywalizacji pozostać, poddawania się swoistemu antydopingowi – terapii upośledzającej te predyspozycje (nawet zabiegom chirurgicznym). To tak, jakby wykluczać osoby z „nadmierną” liczbą włókien szybkokurczliwych w mięśniach z rywalizacji sprinterów albo kazać im biec z ciężarkami.
Poza tym jest to kryterium arbitralne: jeżeli założyć, że wyższy poziom testosteronu daje fizyczną przewagę, to dlaczego akurat przewaga dawana przez poziom ok. trzykrotnie wyższy od uznanego za typowy – 10 nmol/l (takie kryterium przyjmowano na mistrzostwach świata w lekkiej atletyce w 2011 i 2013 r.) ma być uznawana za dopuszczalną i „sprawiedliwą”, a minimalnie wyższa już nie?
Typowy dla mężczyzn poziom testosteronu sam w sobie nie czyni nikogo jeszcze mężczyzną, tak samo jak jego poziom typowy dla kobiet nie czyni jeszcze nikogo kobietą. Płeć określana jest przez szereg kryteriów i czasami mogą występować tu anomalie polegające na niespełnieniu któregoś z nich lub spełnieniu w sposób charakterystyczny dla płci przeciwnej – to są właśnie „przypadki graniczne”. Owszem, skoro organizuje się zawody z podziałem na płeć, to jakieś kryterium określenia płci trzeba tu przyjąć – jednak opowiadałbym się za przyjęciem tu kryterium tradycyjnego, jakim jest wygląd zewnętrzny i rola pełniona w społeczeństwie. Stanisława Walasiewicz i Ewa Kłobukowska to kobiety. I Caster Semenya też.

E-biurokracja

środa, 21 października, 2015

Złożyłem wniosek o wydanie zaświadczenia o prawie do głosowania w miejscu pobytu. Zrobiłem to elektronicznie, używając profilu zaufanego ePUAP. Okazało się jednak, że nie można było tego zrobić bezpośrednio przez portal ePUAP (wyskoczył mi błąd) – trzeba było skorzystać z systemu SEKAP, obsługującego urzędy w województwie śląskim. Musiałem najpierw to odkryć (wchodząc w tajemniczy link „SEKAP” w menu „e-Urząd” na stronie Urzędu Miejskiego), założyć tam skrzynkę, następnie odnaleźć w systemie właściwy urząd, właściwą sprawę, wypełnić formularz, do którego doczepiłem wypełniony wcześniej załącznik w formacie Word pobrany z BIP Urzędu Miejskiego (nie wiem, czy był konieczny, ale informacja na stronie urzędu sugerowała, że tak). Potem podpisać to profilem zaufanym ePUAP (na szczęście kiedyś taki sobie wyrobiłem i mam gdzieś jeszcze zapisane hasło), potwierdzając podpis kodem przesłanym przez SMS (wg informacji na stronie kod miał być przesłany na adres e-mail). Zapisać (nie zauważyłem opcji „wyślij” bezpośrednio na stronie edycji formularza). I na koniec odnaleźć ikonkę umożliwiającą wysłanie wniosku zapisanego w skrzynce roboczej.
Jestem ciekawy, jak duży odsetek petentów korzysta z elektronicznej drogi składania oficjalnych pism do urzędów, zwłaszcza przez system SEKAP. Podejrzewam, że niewielki (nie udało mi się znaleźć danych statystycznych). Pomijając niezbyt dobrą w tym przypadku informację o tym, jak z takiej drogi skorzystać oraz konieczność wyrobienia sobie profilu zaufanego ePUAP lub podpisu elektronicznego, system jest mało przyjazny dla użytkownika. Jeżeli wydał się taki mnie – osobie zawodowo pracującej w branży IT i do tego już wcześniej korzystającej z różnych wersji e-urzędów, to jak odbierze go przeciętny, niespecjalnie wyrobiony użytkownik komputera? Ciekawe, czy przy tworzeniu tego systemu robiono testy na potencjalnych użytkownikach? Pytanie też, po co został stworzony dodatkowy system SEKAP, skoro każdy urząd może korzystać bezpośrednio z platformy ePUAP?
Obawiam się, że pieniądze wydane na informatyzację urzędów w niewielkim tylko stopniu przekładają się na oszczędności w kosztach pracy tych urzędów i czasie petentów.
Oczywiście samo zaświadczenie i tak muszę odebrać osobiście, bo nie ma możliwości skorzystania bezpośrednio z ewentualnego elektronicznego oryginału przez komisję wyborczą, a honorowanie wydruków doprowadziłoby do sytuacji, że mógłbym zagłosować dowolną liczbę razy.