Czas gnębienia kulturowych wrogów

20 marca, 2025

Podczas gdy polski Sejm uchwalił przepisy rozszerzające karalność „nawoływania do nienawiści” (przypomnę, że „nawoływanie do nienawiści” to coś więcej niż nawoływanie do przemocy – zgodnie z jednym z orzeczeń Sądu Najwyższego są to „wypowiedzi, które wzbudzają uczucia silnej niechęci, złości, braku akceptacji, wręcz wrogości do poszczególnych osób lub całych grup (…) bądź też z uwagi na formę wypowiedzi podtrzymują i nasilają takie negatywne nastawienia” – czyli tak naprawdę silna emocjonalna krytyka) na powody takie jak niepełnosprawność, wiek, płeć lub orientacja seksualna (uchwalona ustawa trafiła na razie do Senatu), Węgry ustanowiły prawo zakazujące organizacji publicznych imprez LGBT, takich jak marsze godności (po angielsku pride marches, po polsku niezbyt trafnie nazywane „marszami równości”) oraz uczestnictwa w takich imprezach. Pod pretekstem ochrony dzieci. Węgierska ustawa w odróżnieniu od polskiej została przyjęta w trybie ekspresowym – parlament uchwalił ją dzień po wniesieniu projektu, a kolejnego dnia została podpisana przez prezydenta Tamasa Sulyoka.
W jednym i drugim przypadku jest to ograniczenie wolności głoszenia określonych poglądów i wolności zgromadzeń, formalnie gwarantowanych tak w konstytucji Węgier (artykuły VIII i IX), jak i Polski (artykuły 54 i 57). No ale w obu konstytucjach jest klauzula umożliwiająca ograniczanie tych i innych swobód ustawą (w polskiej „gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób”, w węgierskiej „z uwagi na potrzebę realizacji innego prawa podstawowego, bądź obrony wartości konstytucyjnych”). Polscy posłowie uznali, że wolność wypowiedzi można coraz bardziej ograniczać w imię ochrony różnych grup przed dyskryminacją, węgierscy – w imię ochrony dzieci.
I prawda jest taka, że zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech można całkiem w zgodzie z ustawą zasadniczą wprowadzić oba rodzaje ograniczeń. Jak i najróżniejsze inne. Jeżeli w Polsce za parę lat dojdzie do władzy nacjonalistyczna i konserwatywna prawica (co jest bardzo prawdopodobne), to wprowadzenie ustawy na wzór węgierskiej pod pretekstem np. ochrony moralności publicznej będzie całkowicie z polską konstytucją zgodne (a Trybunał Konstytucyjny w obecnym składzie skwapliwie to potwierdzi). A jeżeli na Węgrzech dojdą do władzy ugrupowania bardziej lewicowe, to całkiem możliwe, że karalne będzie uczestnictwo nie w imprezach LGBT, ale w zgromadzeniach protestujących przeciwko nim.
Różnica jest jedynie taka, że o ile na Węgrzech ograniczające wolność prawo wprowadzono w dwa dni, o tyle w Polsce może nie wejść w życie w ogóle wskutek sprzeciwu prezydenta. Podział władzy ustawodawczej między różne – najlepiej skonfliktowane ze sobą – siły polityczne jest czynnikiem utrudniającym wprowadzanie nowych ograniczeń wolności. Niestety jest również czynnikiem utrudniającym uchylanie już istniejących ograniczeń wolności. No i nic takiego podziału nie gwarantuje, bo przy kolejnych wyborach układ sił może się zmienić.
Wprowadzanie takich ograniczających wolność praw, zamiast porozumienie na rzecz takiego skonstruowania systemu, by nikt nie mógł ich wprowadzić (brak wyjątków od konstytucyjnych swobód i kontrola konstytucyjności przez realnie niezależne od polityków sądy) pokazuje, że politykom i popierającym ich grupom bardziej zależy na gnębieniu tych, którzy mają odmienne poglądy, postrzeganych jako wrogów niż na pokojowym współistnieniu z nimi dającym szanse na brak gnębienia z obu stron (nie muszącym od razu oznaczać akceptacji). To nic nowego – pisałem o tym już w tekście „Polityka dokopywania” w 2011 roku. Wolność wypowiedzi, wolność zgromadzeń i inne liberalne wartości, pomyślane jako gwarancje takiego pokojowego współistnienia (my nie będziemy naruszać waszej wolności, wy naszej) są coraz mniej cenione nawet przez tych, którzy rytualnie – w coraz większym stopniu jedynie rytualnie – odwołują się do nich.
Milsza jest mi wizja świata bez okazywania sobie nienawiści od wizji świata, w której ludzie nie mogą swobodnie eksponować swojego stylu życia, jakkolwiek nietypowy lub dziwaczny by nie był. Dlatego łatwiej przełknę obecne polskie przepisy od węgierskich. Jednak wiem, że te przepisy nienawiści nie zlikwidują, a jedynie spowodują, że stanie się bardziej skryta. (Podobnie węgierskie przepisy nie spowodują, że będzie mniej osób LGBT). Wiem też, że za parę lat nienawiść ta może zaowocować rewanżem w postaci ustawy takiej jak obecnie ta na Węgrzech, a może jeszcze bardziej represyjnej. I nie wiem, jak przekonać ludzi, że kulturowy pokój jest lepszy od kulturowej wojny.

Rasistowska RPA

9 marca, 2025

Czytam, że rząd RPA nie chce pozwolić na uruchomienie w tym kraju Starlinka, ponieważ obowiązuje tam rozporządzenie „Black Economic Empowerment Act”, nakazujące m.in., by odpowiednią ilość udziałów w przedsiębiorstwie mieli czarni (ten termin obejmuje tu również Koloredów i Hindusów, ale już nie np. Chińczyków) obywatele RPA. Elon Musk (będący obywatelem RPA z urodzenia) nazwał to prawo haniebnym i rasistowskim, komentując na X, że Starlinkowi nie wolno działać w RPA, bo on sam nie jest czarny.
Oczywiście właściciel Starlinka ma tu rację. Wymóg, by określoną część udziałów w przedsiębiorstwie mieli przedstawiciele określonych grup etnicznych, w dodatku tak się składa, że wyróżniających się określonymi odcieniami skóry, jest jednoznacznie rasistowski. Gdyby chodziło o to, że 30% udziałów muszą mieć biali, nikt nie miałby wątpliwości. RPA wprowadzając takie prawa jest państwem rasistowskim, podobnie jak było nim w czasach apartheidu, tyle, że prawne uprzywilejowanie dotyczy innych grup.
Co więcej, te rasistowskie przepisy wcale nie przyczyniają się do poprawy sytuacji większości czarnoskórej populacji. Bo ta sytuacja nie poprawi się od tego, że kilku czarnych kapitalistów zostanie akcjonariuszami Starlinka lub innych przedsiębiorstw. Bardziej już poprawiłaby się wtedy, gdyby Muskowi zezwolono na uruchomienie usług Starlinka w RPA mimo tego, że jego udziałowcami nie są czarni. Dostęp do Internetu w RPA ma bowiem jedynie ok. 75% ludności, a czarnoskórzy stanowią tam prawie 80% populacji (wraz z Koloredami i Hindusami ok. 90%). Jeżeli Starlink umożliwiłby dostęp do Internetu jedynie 1% kolorowej ludności RPA, byłoby to około pół miliona ludzi – na pewno więcej niż ci, którzy mogą uzyskać udziały w południowoafrykańskim Starlinku wskutek Black Economic Empowerment Act, i prawdopodobnie więcej, niż ci, którzy uzyskali jakiekolwiek udziały w przedsiębiorstwach w rezultacie tych przepisów.

Targi w Białym Domu

2 marca, 2025

Myślę, że Trumpa niespecjalnie interesują dalsze losy tej wojny. Chce pokazać Amerykanom, że 1) doprowadził do „pokoju” (choćby ten pokój miałby być za chwilę znowu zerwany przez Rosję), 2) nie dopuścił do wysłania żołnierzy USA do Ukrainy, 3) zrobił deal dający szansę na odzyskanie pieniędzy, jakie Biden w tę wojnę włożył (oczywiście w rzeczywistości zarobiliby na tym głównie amerykańscy oligarchowie). Sądzę, że po zawarciu takiej umowy dogadałby się z Putinem, żeby ewentualny prorosyjski rząd Ukrainy ją honorował. Dlatego w umowie nie było żadnych gwarancji dla bezpieczeństwa Ukrainy, których chciał jej prezydent.
Trump myśli, że przedstawiając sprawę Zełeńskiemu w sposób: „jesteś na przegranej pozycji, więc tak czy inaczej podpisując z nami umowę odnosisz korzyść, bo jedynie my możemy uchronić cię przed całkowitą klęską” uzyska to co chce. Ale z punktu widzenia Zełeńskiego wygląda to tak, że zawierając tę umowę nie tylko przegra wojnę z Rosją (bo Amerykanie palcem nie kiwną, skoro nie chcą dać gwarancji – a Ukraina ma już nawet doświadczenie z niedotrzymywanymi gwarancjami), ale i dodatkowo doprowadzi do ograbienia Ukrainy.
Uważam, że dużo rozmów między przywódcami państw i innymi politykami tak wygląda, i myślę też, że Trump w podobny sposób prowadzi swoje negocjacje biznesowe (i nie tylko on). Niezwyczajne było tu upublicznienie tych rozmów. Myślę, że prezydent USA wiedział, w jakim kierunku pójdzie rozmowa i specjalnie chciał to pokazać. Czemu? Żeby albo wycofać się z negocjacji (i z zaangażowania w Ukrainie) i zwalić winę na Zełeńskiego, albo żeby Zełeńskiego zmiękczyć.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa Polaków najlepiej byłoby, gdyby do podpisania umowy doszło, ale żeby ze strony USA były jednak jakieś realne gwarancje utrzymania pokoju. Sama amerykańska współwłasność ukraińskich złóż to jednak zbyt mało. Liczę na to, że po efektownym targowaniu się właśnie do tego dojdzie.

Imigranci zagrożeniem?

23 lutego, 2025

Czy ktoś mi wytłumaczy, czemu w ciągu trzech ostatnich lat można było zwyczajnie otworzyć granicę przed paroma milionami Ukraińców i pewną liczbą obywateli innych państw przebywających na Ukrainie, masowo ich wpuścić, dać im bez zbędnej biurokracji ochronę czasową z wciąż przedłużanym prawem do pobytu i pracy w Polsce, i nie spowodowało to szczególnego zagrożenia bezpieczeństwa państwa – ale kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie próbujących przedostać się przez granicę z Białorusią (w 2024 r. prób nielegalnego przekroczenia tej granicy było niecałe 30 tysięcy) ma być dla tego bezpieczeństwa takim zagrożeniem, że nie tylko tej granicy nie można dla nich legalnie otworzyć, ale i trzeba zawiesić możliwość ubiegania się przez nich o ochronę międzynarodową (o którą to wystąpiło w ubiegłym roku w Polsce łącznie nieco ponad 14 tysięcy osób)?

Bogacze nie powodują biedy

20 stycznia, 2025

Działaczka Oxfam ubolewa, że „gdy bogacze pomnażali majątki na potęgę„, to liczba osób żyjących poniżej granicy ubóstwa wynoszącej 6,85 USD dziennie prawie nie zmieniła się od 1990 r. i wynosi blisko 3,6 miliarda ludzi, czyli 44% populacji świata.
Tyle, że w 1990 r. liczba ludzi na świecie wynosiła 5,3 miliarda. Czyli jeżeli osób żyjących poniżej tak zdefiniowanej granicy ubóstwa (tak naprawdę odnoszącej się do poziomu życia w państwach o „wyższym-średnim” dochodzie) było wówczas tyle samo, to znaczy, że wówczas było to 68% populacji świata. Ponad dwie trzecie.
I przez ostatnie 35 lat, gdy „bogacze pomnażali majątki na potęgę”, odsetek populacji świata żyjącej poniżej ww. granicy ubóstwa spadł z 68% do 44%.
No ale może spadłby dużo bardziej, gdyby bogacze się tak nie bogacili? Gdyby ten majątek bogaczy przekazać tym najbiedniejszym?
Majątek bogaczy to tak naprawdę wartość posiadanego przez nich kapitału – korporacji. Dywidendy wypłacone przez korporacje wyniosły w 2023 r. w skali świata 1,66 biliona dolarów (amerykański „trillion” to polski bilion). Gdyby przekazać to wszystko tym żyjącym poniżej granicy ubóstwa, to każdy z nich dostałby dziennie o raptem dolara i ćwierć dziennie więcej. A gdyby rozdzielić to po równo pomiędzy ludność świata, to każdy dostałby nieco ponad 50 centów dziennie więcej.
Tyle co najwyżej mogłaby przynieść likwidacja klasy właścicieli korporacji lub opodatkowanie ich zysków w stu procentach.
Pytanie jednak, czy by nawet tyle przyniosła w rzeczywistości? Bo należy sobie zadać pytanie, czy osoby zarządzające tym całym kapitałem w sytuacji, gdy cały zysk miałby trafiać do najbiedniejszych lub wszystkich członków populacji świata miałyby bodziec do jego najefektywniejszego wykorzystywania. I czy w takiej sytuacji te korporacje przynosiłyby taki zysk jak obecnie, czy mniejszy – a może straty?
Bo jaki jest sens podejmować ryzykowne decyzje biznesowe, silić się na innowacyjność – skoro i tak się na tym wiele nie zarobi?
Możliwe, że w takiej sytuacji ludzie najbardziej kompetentni w „robieniu pieniędzy” w ogóle nie byliby zainteresowani kierowaniem korporacjami. A to przełożyłoby się na wyniki finansowe i nie tylko mniejszą lub zerową dywidendę, ale i ogólną mniejszą produkcję bogactwa.
Doświadczenie tzw. państw socjalistycznych, nawet takich, gdzie funkcjonował rynek, pokazuje, że byłby to prawdopodobny scenariusz.
Ale bogactwo bogaczy nie kłułoby niektórych w oczy…

Cenzura Internetu – kolejne podejście

14 stycznia, 2025

W rządowym projekcie ustawy o zmianie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz niektórych innych ustaw znajdują się przepisy umożliwiające Prezesowi Urzędu Komunikacji Elektronicznej wydawanie decyzji nakazujących „dostawcom usług pośrednich” (czyli usług społeczeństwa informacyjnego polegających na przechowywaniu lub transmisji informacji przekazanych przez usługobiorców – zaliczają się tu zarówno usługi hostingowe, platformy społecznościowe, fora, jak i poczta elektroniczna czy usługi dostępu do Internetu) uniemożliwienie dostępu do „nielegalnych treści” zamieszczanych przez ich użytkowników. „Nielegalne treści” niekoniecznie muszą być treściami, których rozpowszechnianie jest czynem zabronionym – może to być nawet np. pochwalanie wykroczenia (np. bezprawnego przekraczania granicy państwa, niestosowania się do poleceń funkcjonariusza organu ochrony bezpieczeństwa lub porządku publicznego, niepoddania się obowiązkowemu szczepieniu, urządzania gry hazardowej, „nieobyczajnego wybryku”), które samo w sobie w polskim systemie prawnym wykroczeniem nie jest.
Od takich decyzji dostawcy usługi (nie użytkownikowi, który zamieścił treści mające zostać zablokowane!) będzie przysługiwała skarga do sądu administracyjnego, ale i tak będą one podlegały natychmiastowemu wykonaniu. Czyli dostawca usługi będzie musiał uniemożliwić dostęp do treści wskazanych przez Prezesa UKE, nawet jeżeli będzie miał słuszne wątpliwości, co potem potwierdzi sąd.
Prezes UKE ma wydawać te decyzje na wniosek policji, prokuratury, samych usługobiorców (którym nie spodobają się treści zamieszczane przez innych użytkowników usług), osób uważających, że zostało naruszone ich dobro osobiste oraz tzw. zaufanych podmiotów sygnalizujących – czyli oficjalnie certyfikowanych przez państwo donosicieli tropiących nielegalne – np. pirackie, obrażające uczucia religijne czy nawołujące do nienawiści – treści w Internecie.
Ustawa ma służyć stosowaniu unijnego rozporządzenia 2022/2065. Tak, Unia Europejska nakazała cenzurowanie Internetu. Jednak nie nakazała, by robił to organ administracyjny – w przytoczonym rozporządzeniu czegoś takiego nie ma. Rozporządzenie nie nakazuje również, by decyzje nakazujące uniemożliwienie dostępu do nielegalnych treści podlegały natychmiastowemu wykonaniu.
Czyli rząd polski wyszedł przed szereg, bo projekt ustawy mógł w całkowitej zgodzie z rozporządzeniem 2022/2065 przewidywać, że takie nakazy wydaje sąd, a realizowane są dopiero po ewentualnym przejściu drogi odwoławczej i ich uprawomocnieniu.
Co najistotniejsze – wydawanie takich nakazów przez urzędnika – Prezesa UKE – orzekającego, czy dane treści są nielegalne jest naruszeniem art. 10 Konstytucji RP, przyznającego władzę sądowniczą sądom i trybunałom.
Ale co tam konstytucja, gdy chodzi o blokowanie treści, które nie podobają się władzy.

Strefa czystej dyskryminacji

24 grudnia, 2024

Kilka miesięcy po tym, jak przeprowadziłem się w okolice Krakowa, dowiedziałem się, że władze tego miasta planują objąć niemal cały Kraków (a dokładniej drogi gminne na obszarze niemal całego Krakowa) tzw. strefą czystego transportu, której możliwość (nie obowiązek!) utworzenia przewiduje ustawa o elektromobilności.
Zgodnie z zaprezentowanym projektem, będzie to oznaczało, że od 1 lipca 2025 r. zostaną nałożone ograniczenia na wjazd do miasta dla pojazdów należących do osób spoza Krakowa, w szczególności dla pojazdów z silnikiem wysokoprężnym. Samochód z „dieslem” wyprodukowany przed 2014 rokiem i niespełniający jednocześnie normy emisji spalin przynajmniej Euro 6 będzie miał praktycznie zakaz wjazdu do Krakowa – chyba, że zostanie wniesiona opłata emisyjna w najwyższej dozwolonej ustawą wysokości, tzn. 2,50 zł za godzinę lub 500 zł miesięcznie (ewentualnie 20 zł dziennie). Ale opłatą będzie można się wykręcić co najwyżej do 1 lipca 2028 r. – potem zakaz stanie się bezwyjątkowy. Oczywiście dla osób spoza Krakowa – bo mieszkańcy miasta aż do 1 lipca 2030 r. będą mogli poruszać się po nim bez żadnych ograniczeń nawet pojazdami niespełniającymi żadnych norm emisji spalin. A pojazdy z silnikami benzynowymi nawet po tej dacie będą miały ograniczenia znacznie łagodniejsze – norma emisji spalin Euro 4 lub rok produkcji przynajmniej 2005.
Jakby ktoś nie wiedział, to samochód z silnikiem benzynowym spełniający normę Euro 4 w przeciwieństwie do „diesla” nie musi mieć w ogóle filtra cząstek stałych, czyli nie musi spełniać żadnej normy emisji pyłu. Ma również łagodniejszą normę emisji tlenku węgla niż pojazd z silnikiem wysokoprężnym spełniający normę Euro 5 (a nawet Euro 4). Także w przypadku węglowodorów może emitować ich (pod pewnym warunkiem) więcej niż „diesel” z Euro 5. Jedyne, czego emituje mniej, to tlenki azotu.
Innymi słowy, po „strefie czystego transportu” przez jeszcze wiele lat będą mogły codziennie jeździć setki tysięcy aut nawet ponad dwudziestoletnich i emitujących stosunkowo dużo pyłu, tlenku węgla i węglowodorów. A przez pięć lat – bez ograniczeń również i stare „diesle”, byle należące do mieszkańców Krakowa. Choć akurat mieszkańcy Krakowa mają łatwy dostęp do komunikacji miejskiej i mogą obyć się bez samochodu w większej liczbie przypadków niż ci, którzy dojeżdżają do pracy w Krakowie z np. powiatu krakowskiego.
To właśnie w tych ostatnich najbardziej uderzy „strefa czystego transportu” – jeżeli, tak jak ja, jeżdżą samochodami z silnikami wysokoprężnymi wyprodukowanymi przed 2014 r. i (zwykle w takich przypadkach tak jest) niespełniającymi normy Euro 6 (a od 1 lipca 2030 r. nawet Euro 6dT). Ja wprawdzie nie pracuję w Krakowie i bywam tam przeważnie jedynie w sklepach – ale myślę, że może nawet większość ludności powiatu krakowskiego (liczącego ponad 300 tys. mieszkańców!) pracuje tam i często codziennie dojeżdża samochodem, bo autobusem czy pociągiem jedzie się długo i połączenia nie są bardzo częste.
Oni będą zmuszeni kupić nowy samochód, lub znacząco zwiększyć niewygodę dojazdu.
No, ale oni nie wybierają radnych w Krakowie, więc ich głos łatwiej zignorować.
Choć i głos tych, co przyszli na spotkanie konsultacyjne w grudniu był jednoznaczny – nikt nie poparł strefy czystego transportu obejmujące całe miasto.
A z punktu widzenia walki z zanieczyszczeniem środowiska – bezterminowe zezwolenie na „benzyniaki” spełniające normę zaledwie Euro 4 i pięcioletnie zezwolenie na wszystko, byle należące do mieszkańców Krakowa, moim zdaniem nie poprawi jakoś znacząco czystości powietrza. Na stronie BIP Krakowa nie widzę oceny skutków regulacji pokazujących, w jaki sposób ta czystość ma się poprawić przez wprowadzenie strefy.
Oznacza to, że radni i urzędnicy chcą istotnie utrudnić życie dziesiątkom tysięcy ludzi tylko dlatego, bo coś im się wydaje. A może dlatego, bo myślą, że zyskają głosy młodego pokolenia, dla którego walka z zanieczyszczeniem środowiska jest nośnym tematem. Nieważne, że to walka w dużej mierze pozorna.

Zmniejszanie ryzyka wojny

21 listopada, 2024

Tak się zastanawiam, czy ci wszyscy Polacy sprzeciwiający się ogólnie wojskowemu wspieraniu Ukrainy w jej obronie przed agresją Rosji, a teraz w szczególności zgodzie USA na wykorzystanie amerykańskiej broni do atakowania celów położonych nieco głębiej na terytorium rosyjskim, mieliby podobne zdanie, gdyby to Polska była zaatakowana, na jej miasta spadały rakiety i bomby, i prosiła inne państwa o wsparcie oraz o zezwolenie na użycie kupionej za granicą broni do bombardowania terenów agresora?
Pewnie nie, i uzasadnialiby to tak, że jeżeli to Polska byłaby zaatakowana, to wojna na terenie Polski już by była, więc zagraniczna pomoc mogłaby tylko jej sytuację poprawić, natomiast obecnie wojna toczy się na Ukrainie, więc angażowanie się państw NATO w pomoc wojskową dla Ukrainy i zezwalanie na używanie przekazywanej przez nich broni do atakowania celów w Rosji zwiększa ryzyko rozszerzenia się wojny – w wyniku kontrakcji rosyjskiej – na te państwa, w tym potencjalnie na Polskę.
Pomijając to, że jest to klasyczny przykład „moralności Kalego”, to z egoistycznego polskiego punktu widzenia jest to podejście pozornie racjonalne – bardziej się opłaca pokój niż wojna u siebie, bardziej się opłaca mniejsze ryzyko bycia zaatakowanym niż większe.
Tyle, że jeżeli wszyscy stosują takie podejście, to agresor wie, że może zaatakować dowolny kraj bez ryzyka, że inni udzielą zaatakowanemu pomocy. A jeśli to wie, to bardziej opłaca mu się zaatakować następny słabszy kraj niż gdyby wiedział, że inni staną w jego obronie. W tej konkretnej sytuacji jeżeli Putin się przekona, że społeczeństwa Zachodu i wsłuchujący się w ich głos demokratyczni politycy nie zamierzają wspierać wojskowo Ukrainy z obawy przed konfliktem z Rosją, to racjonalnie może założyć, że tak samo będzie w przypadku np. Polski. Bo kalkulacja ryzyka w tych społeczeństwach – poza polskim – będzie wyglądała tak samo, a to, że Polska w przeciwieństwie do Ukrainy należy do NATO, to ostatecznie tylko świstek papieru. Przed II wojną światową Polska też miała układy z sojusznikami.
A więc, paradoksalnie, brak angażowania się w pomoc zaatakowanemu krajowi nie zmniejsza, ale właśnie zwiększa ryzyko rozszerzenia się wojny na kolejne kraje, w przypadku przewagi sił agresora nad tymi krajami. Czyli w przypadku Rosji nie na USA, ale już na Estonię, Litwę czy Polskę tak.
Tak samo działa to w przypadku jednostek – dlatego rzeczywiście racjonalnym – i faktycznie powszechnie stosowanym – działaniem jest to, że społeczności angażują się w powstrzymywanie agresywnych przestępców, choć z punktu widzenia niektórych jednostek może się czasami wydawać, że „mieszanie się w nieswoje sprawy” w takich przypadkach jest nieracjonalne. Jest tak nawet w przypadku społeczności, w których nie zajmuje się tym centralna władza.
W interesie naszym jako Polaków jest to, by „społeczność międzynarodowa” udzielała wsparcia militarnego słabszym krajom zaatakowanym przez silniejszych agresorów, tak, by napaści takie były dla nich jak najmniej opłacalne, i by wiedzieli oni, że w razie czego inni przyjdą takim krajom z pomocą, wyrównując stosunek sił.
Bo to my jesteśmy właśnie słabszym krajem, któremu taka napaść potencjalnie grozi.

Związkowcy kontra klienci sklepów

12 listopada, 2024

Parę tygodni temu po raz pierwszy odwiedziłem w sobotę krakowskie centra handlowe. W porównaniu z tym, do czego byłem wcześniej przyzwyczajony w aglomeracji górnośląskiej, uderzyły mnie korki w okolicy tych sklepów (przy względnie normalnym ruchu w mieście) oraz niebywały tłok na parkingach i w samych centrach. Po prostu chyba w aglomeracji krakowskiej (nie zapominajmy, że galerie handlowe w Krakowie obsługują nie tylko samo miasto, ale i jego okolice – a w takim powiecie krakowskim mieszka więcej ludzi niż w Katowicach) jest mniej takich dużych sklepów niż w górnośląskiej w stosunku do liczby ludzi – a sobota jest dla wielu z nich jedynym dniem, w którym mogą zrobić sobie zakupy.
Być może gdyby te sklepy mogły być otwarte w niedziele, tłok byłby mniejszy. Ale państwo zabrania.
Teraz czytam, że związkowcy z „Solidarności” chcą przymusowo skrócić godziny pracy sklepów również w sobotę, a nawet w dni powszednie. Popierają ich w tym politycy Lewicy Razem. Nie chcę myśleć, jaki tłok byłby, gdyby coś takiego weszło w życie.
Oczywiście ani związkowcy, ani lewicowi politycy nie myślą, by podobnie skrócić godziny pracy restauracji, kawiarni, klubów, kin, ośrodków spa i innych miejsc związanych z rozrywką. Ani komunikacji miejskiej. Oczywiście nie domagali się również zakazania tego wszystkiego w niedziele. Bo pewnie jest dla nich normalne, że wieczorem lub tym bardziej w weekendy wybierają się do knajpy, do kina lub na imprezę. A zakupy mogą zrobić w tygodniu i nie późnym wieczorem, bo zwykle nie pracują w nadgodzinach ani na kilku etatach, z reguły mieszkają też w większych miastach, a nie na wsiach, gdzie jest jeden lub dwa sklepy, a w celu zrobienia większych lub nietypowych zakupów trzeba jechać sporo kilometrów do centrum metropolii.
Działacze „Solidarności” i politycy Lewicy Razem pochylają się nad ludźmi pracującymi w handlu. Ale ludzie pracujący gdzie indziej, i robiący w sklepach zakupy jako konsumenci, są dla nich ludźmi drugiej kategorii.

Właściciele ciał nastolatków

11 listopada, 2024

Nowo wybrany prezydent-elekt Stanów Zjednoczonych Ameryki ma w swoim programie wprowadzenie federalnego („we wszystkich 50 stanach”) zakazu wykonywania na osobach małoletnich operacji chirurgicznych związanych z tzw. korektą płci (określanych przez niego jako „seksualne okaleczanie dzieci”). Pomysł ten poparła eurodeputowana Konfederacji, Ewa Zajączkowska-Hernik.
Innymi słowy, Donald Trump i Ewa Zajączkowska-Hernik uważają, że osoby małoletnie nie powinny mieć w tym zakresie swobody decydowania o swoim ciele – nawet jeżeli będą miały zgodę swoich rodziców lub prawnych opiekunów i nawet, jeżeli lekarz uzna, że jest to właściwy sposób leczenia niezgodności płciowej. Opowiadają się za ograniczeniem wolności osobistej, autonomii rodziny oraz wolności praktykowania terapii akceptowanej przez dużą część, o ile nie większość środowiska medycznego.
Prezydent-elekt nie zgadza się nawet na to, by decydowały o tym rządy stanowe (obecnie 26 stanów tego zabrania), i jak widać polska eurodeputowana temu przyklaskuje. Ciekawe, czy korzystając ze swojej funkcji podejmie jakieś kroki, by podobny zakaz wprowadziła Unia Europejska? Na przykład przygotuje projekt rezolucji Parlamentu Europejskiego wzywającej do wprowadzenia odpowiedniego rozporządzenia lub odpowiedniej zmiany traktatów?
Wprawdzie jest to kwestia społecznie dość mało znacząca – dotyczy w USA bardzo niewielkiej liczby osób (paradoksalnie ogromna większość tzw. „gender-affirming” zabiegów chirurgicznych przeprowadzana jest tam nie na osobach transgenderowych, ale na mężczyznach chcących zmniejszyć sobie piersi, a wśród transgenderowych nastolatków powyżej 15 i poniżej 18 roku życia na takie zabiegi decyduje się 0,002%), ale chodzi o zasadę – wymienieni politycy zdają się uważać, że ciała młodych ludzi nie należą do nich samych, nawet z uwzględnieniem uprawnień ich opiekunów prawnych, tylko do państwa. Ba, chęć regulacji zjawiska dotyczącego tak wąskiej grupy ludzi świadczy o tym, że tak naprawdę nie chodzi nawet o próbę rozwiązania realnego problemu społecznego, a o ideologię. Ideologię, która nie tylko uważa upodabnianie się do płci innej niż biologiczna za zło, ale i uznaje, że tego zła należy zakazywać przemocą.