Bezsensowna walka ze zmianą klimatu

11 maja, 2024

Ankieta przeprowadzona przez dziennik „The Guardian” pokazuje, że zaledwie 6% naukowców zajmujących się zmianą klimatu wierzy w to, że średnia temperatura wzrośnie do 2100 r. nie więcej niż o 1,5 stopnia Celsjusza w stosunku do poziomu z czasów przedprzemysłowych. Większość (77%) uważa, że wzrośnie ona o 2,5 stopnia lub więcej.
Wzrost o maksymalnie 1,5 stopnia to „ambitniejszy” cel wyznaczony w Porozumieniu Paryskim z 2015 r. (ratyfikowanym tak przez Unię Europejską, jak i przez Polskę). Mniej ambitny cel wyznaczony w tym porozumieniu to „poziom znacznie niższy niż 2 stopnie Celsjusza powyżej poziomu przedindustrialnego”. Porozumienie zobowiązuje państwa-strony do działań na rzecz redukcji emisji gazów cieplarnianych.
Czyli cele, w imię których wiele państw świata, na czele z państwami Unii Europejskiej, prowadzi politykę zmierzającą do ograniczenia emisji dwutlenku węgla i innych gazów cieplarnianych, są uznawane za nierealne – nie przez jakichś „szurów”, ale przez większość naukowców jak najbardziej widzących problem związany ze zmianą klimatu.
Innymi słowy, karne opodatkowywanie przemysłu opłatami za uprawnienia do emisji dwutlenku węgla, wymuszanie odchodzenia od produkcji energii z paliw kopalnych, narzucanie norm emisji dwutlenku węgla dla samochodów, próby wymuszania odchodzenia od samochodów spalinowych na rzecz tańszych elektrycznych i cały planowany „Zielony Ład” nie powstrzymają – zdaniem większości specjalistów od klimatu – globalnego ocieplenia i jego negatywnych skutków.
Natomiast z całą pewnością spowolnią rozwój gospodarczy i wytwarzanie bogactwa oraz pogorszą poziom życia, bo ludzie po prostu będą biedniejsi, ponosząc koszty beznadziejnych wysiłków ograniczenia wzrostu temperatury.
Jest to droga donikąd.
Czy nie lepiej usunąć te hamulce rozwoju i liczyć na to, że w naturalny sposób (bo ludzie dążą do lepszego życia i dobrowolnie za to zapłacą) pozwoli on na wytworzenie środków pozwalających na przystosowanie się do nieuniknionej zmiany klimatu?
Rozwój nie powinien być „zrównoważony”. Powinien być tak szybki, jak to możliwe.
Być może za sto, trzysta czy więcej lat ludzie będą musieli opuścić okolice równika i przemieścić się bliżej biegunów. Być może woda z topniejących lodowców zaleje część oceanów. Być może część obszarów Ziemi stanie się pustynią. Ale jeżeli rozwój będzie postępował, to może nie być to dużym problemem i ludzie będą mogli żyć lepiej i wygodniej niż dziś na przykład w sztucznych środowiskach. Albo w Kosmosie.
Za to próba zachowywania za wszelką cenę „najlepszego z możliwych klimatów” może doprowadzić do tego, że klimat i tak się zmieni z negatywnymi skutkami dla ludzi, ale ci nie będą mieli środków do przystosowania się. Bo zasoby zostaną zmarnowane na Zielone Łady i podobne pomysły.

Kiedyś Tyrański, dzisiaj Obajtek

4 maja, 2024

Pamiętam, że gdy po strajkach w 1980 r. od władzy odsunięto Edwarda Gierka, pokazowo rozprawiono się również z ówczesnym „Kurskim” – przewodniczącym Komitetu ds. Radia i Telewizji Maciejem Szczepańskim, a także z ówczesnym „Obajtkiem” – dyrektorem państwowego przedsiębiorstwa Minex Kazimierzem Tyrańskim. Udało się nawet ich dość szybko skazać za łapówki i defraudację państwowego mienia – Tyrańskiego jeszcze pod koniec 1980 roku na piętnaście lat więzienia (potem wyszedł na przepustkę ze względu na zły stan zdrowia, a w 1989 r. uciekł za granicę), Szczepańskiego w 1984 r. na osiem lat więzienia (po czterech latach został zwolniony ze względu na stan zdrowia).
Oczywiście pokazowe ściganie i skazanie gierkowskich prominentów nie było żadną reformą. Peerelowski system trwał nienaruszony jeszcze prawie dziesięć lat. Po prostu do władzy doszli inni ludzie.
Podobnie i dzisiaj, nawet jeżeli uda się udowodnić Danielowi Obajtkowi czy innym prominentom PiS jakieś przestępstwa – na przykład korupcję czy niegospodarność – i ich skazać, nie będzie to samo w sobie oznaczało żadnej realnej zmiany, poza zmianą ekipy „przy korycie”.
Taką realną zmianą byłaby likwidacja samych stanowisk zajmowanych przez tych prominentów – w konsekwencji zabrania rządowi kontroli nad przedsiębiorstwami. W spółdzielni czy spółce w pełni niepaństwowej to, czy prezes ma bogato urządzony gabinet, czy nawet to, że w wyniku jakiejś jego decyzji spółka poniosła straty jest problemem co najwyżej jej udziałowców, a nie wszystkich obywateli. I ci udziałowcy mają z reguły nad tym większą kontrolę niż obywatele.
Ale nikt się do tego nie kwapi. Bo każda władza potrzebuje swoich Tyrańskich i Szczepańskich, Obajtków i Kurskich.

Nie każdy nadaje się na bohatera

25 kwietnia, 2024

Ukraińcy walczący z najazdem wojsk Putina są bohaterami. Ale nie ma obowiązku być bohaterem i nie każdy nadaje się na bohatera.
Polacy powinni być wdzięczni ukraińskim żołnierzom, że utrzymują front z dala od polskich granic i zmniejszają ryzyko napaści neosowietów na Polskę. Ale nie daje im to prawa wymagać od żadnego Ukraińca, by ich bronił i przelewał krew dla ich bezpieczeństwa.
Państwo ukraińskie ma prawo odmówić świadczenia usług paszportowych swoim obywatelom, którzy nie chcą bronić swojego kraju. Ale nie oznacza to, że w związku z tym Polska powinna ich wysłać pod przymusem na wojnę i być może śmierć.
Pomijając już to, że setki tysięcy ukraińskich mężczyzn w wieku poborowym z powodzeniem przydaje się Polsce i Polakom będąc żywymi – pracując w Polsce, prowadząc w Polsce działalność gospodarczą i przyczyniając się do wzrostu polskiego bogactwa – to nikt nie ma prawa dysponować cudzym życiem. Ludzie mają prawo uciekać od wojny, być wolnymi i żyć jak chcą, dopóki nie wkraczają agresywnie w życie innych.
Dlatego Polska powinna umożliwić Ukraińcom, którym wygasną paszporty, dalszy pobyt i pracę. Wydać im dowody osobiste – w końcu mają numery PESEL – i polskie dokumenty podróży. Może ułatwić drogę do otrzymania obywatelstwa.
A ci z Polaków, którzy każą ukraińskim poborowym wyjeżdżać z Polski na wojnę, niech wyjadą na nią samemu.

Wewnętrzna sprzeczność populizmu

20 kwietnia, 2024

Zgodnie z „Indeksem Autorytarnego Populizmu 2024” przygotowanym przez szwedzki think-tank Timbro przy współpracy z m. in. Fundacją Wolności Gospodarczej, cechą charakterystyczną populizmu jest postrzeganie polityki jako konfliktu między ludźmi a elitami. Partie określane jako populistyczne (w przypadku Polski autorzy ww. publikacji zaliczyli do nich obecnie PiS, Konfederację i Kukiz’15) „opierają się (…) na wymiarze konfliktu między ludźmi a elitami. To odróżnia je od innych partii, które wyrosły z różnych podziałów, takich jak miasto kontra wieś, praca kontra kapitał, kościół kontra państwo lub centrum kontra peryferie”. Jednocześnie „ruchy populistyczne, zarówno lewicowe, jak i prawicowe, zakładają istnienie jednolitego „ludu”, który jest marginalizowany przez skorumpowanych polityków i nieprzedstawiającą ich elitę” oraz „preferują mniej przeszkód w procesie demokratycznym, aby umożliwić tymczasowym większościom łatwe stanowienie prawa i egzekwowanie nowych przepisów” oraz, jak zauważa FWG, przejawiają dążenie do usuwania instytucjonalnych ograniczeń władzy, ponieważ „mechanizmy spowalniające procedurę są postrzegane jako przeszkody dla rządów większości”.
Jeżeli przyjąć taką definicję populizmu, to z jednej strony (w przeciwieństwie do tych, którzy głoszą, iż demokratyczni politycy są wyrazicielami woli swoich wyborców bądź narodu, a polityka to praca na rzecz wspólnego dobra) prawidłowo diagnozuje on podstawowy konflikt cechujący funkcjonowanie praktycznie każdego państwa – bo istotą każdego państwa jest zorganizowany przymus, który w praktyce stosowany jest przez grupę dysponującą środkami przymusu (czyli elitę władzy – używając terminologii Leszka Nowaka jest to elita oraz aparat władzy) wobec tych, którzy nimi nie dysponują (wg terminologii L. Nowaka – obywateli); z drugiej strony jednak, pomijając inne konflikty występujące w społeczeństwie (bo lud/obywatele nie są w rzeczywistości jednolitą grupą z tymi samymi interesami) oraz zakładając, że jest możliwe usunięcie konfliktu między ludem a elitą władzy w ramach państwa (poprzez odsunięcie od władzy obecnej elity i zaprowadzenie rządów „ludu”) proponuje lekarstwo, które może być gorsze od choroby. Bo odsunięcie od rządów obecnej elity i zastąpienie jej politykami populistycznymi spowoduje jedynie powstanie nowej elity (zwykle zresztą owa nowa elita ma rozliczne powiązania z dotychczasową), a usunięcie lub osłabienie mechanizmów ograniczających władzę (takich jak do pewnego stopnia niezależne sądownictwo i media, konstytucyjny podział władz, niezależne od państwa finansowanie organizacji społecznych, gwarancje własności prywatnej i innych praw jednostek, „rządy prawa”, niezależność gospodarki od państwa) jedynie zwiększy władzę tej elity nad resztą społeczeństwa i tym samym zaostrzy konflikt pomiędzy nią a (nadal przymusowo) rządzonymi.
Jedyne sposoby na usunięcie tego konfliktu to albo zniesienie państwa i zastąpienie go organizacją społeczną opartą na dobrowolności, albo też doprowadzenie do sytuacji, w której rządzeni są jednocześnie rządzącymi i zbiorowo sprawują faktyczną kontrolę nad środkami przymusu, bez pośrednictwa elity i aparatu władzy. Oba sposoby w chwili obecnej są w praktyce niemożliwe. Jednak możliwe są przynajmniej częściowe kroki w kierunku obu rozwiązań. Z jednej strony – wprowadzenie w jak najszerszym zakresie mechanizmów demokracji bezpośredniej (co sugeruje część populistów), z drugiej – wzmocnienie (a nie osłabienie, jak chcą populiści) mechanizmów ograniczających władzę, takich jak gwarancje praw jednostki (w szczególności własności prywatnej, którą Proudhon uznawał za „potęgę zdolną zrównoważyć (…) potęgę państwa”), podział władz (w tym ich decentralizację), niezależność sądów, rozdział państwa od gospodarki, środków przekazu i edukacji.
Ten kierunek wskazywany jest przez libertarian. Libertarianizm z jednej strony (podkreślając immanentny konflikt między jednostkami a państwem) jest ultra-populizmem, z drugiej strony (podkreślając ważność praw indywidualnego człowieka w stosunku również do „ludu”) jest anty-populizmem. Ci, którzy widzą, że politycy nie działają w ich interesie, nie powinni popierać ani populistów, ani partii „mainstreamowych”. Powinni stworzyć wolnościową alternatywę.

Jak nie zlikwidowano przechowalni aparatczyków

11 kwietnia, 2024

Jeden z „100 konkretów na pierwsze 100 dni rządów” ogłoszonych przed wyborami przez Koalicję Obywatelską – konkret nr 70. – brzmiał: „Zlikwidujemy Narodowy Instytut Wolności, Fundusz Patriotyczny, Instytut De Republica i 14 innych powołanych przez PiS agencji i instytutów, które są przechowalnią pisowskich aparatczyków. Zlikwidujemy 42 stanowiska rządowych pełnomocników, zmniejszymy liczbę ministrów i wiceministrów”.
O ile zlikwidowano rzeczywiście Instytut De Republica i Instytut Pokolenia, o tyle w przypadku powołanego w 2020 r. Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego (zarządzającego wspomnianym wyżej Funduszem Patriotycznym i za rządów PiS dzielącego z niego pieniądze dla przychylnych tej partii organizacji, takich jak związane z Robertem Bąkiewiczem Marsz Niepodległości i Straż Narodowa, czy Fundacja Action-Life) zmienia się (podobnie zresztą jak w Narodowym Instytucie Wolności) jedynie jego szefa. Byłego senatora PiS prof. Jana Żaryna zastąpić ma prof. Adam Leszczyński, członek zespołów „Krytyki Politycznej” i portalu OKO.press (skwapliwie informującego o milionach rozdysponowywanych z Funduszu Patriotycznego). Zapowiedziano też zmianę patrona instytutu – ma zostać nim Gabriel Narutowicz.
Wygląda więc na to, że zatrudnienie i pieniądze dla popleczników władzy – choć już zapewne innych – muszą pozostać. I są ważniejsze, niż jakaś tam obietnica wyborcza. W końcu te kilkadziesiąt milionów rocznie to kropla w morzu wydatków państwa.

Mniej podatków, więcej Karolinek!

28 marca, 2024

Tak przy okazji mojego kandydowania do sejmiku województwa śląskiego:
Pamiętam Śląską Grę Liczbową „Karolinka”. U babci w Katowicach wypełniało się co tydzień kupony nie tylko Dużego i Małego Lotka, ale i Karolinki. Choć wygrane były mniejsze, to można było niewielką wygraną uzyskać już za dwa trafne skreślenia na pięć (z 49 liczb), a nie za trzy, jak w „totku”.
Wtedy o tym nie wiedziałem, ale wpływy z Karolinki trafiały do budżetu województwa i częściowo finansowały różne przedsięwzięcia, m. in. budowę „Spodka” i Parku Kultury czy remiz strażackich i boisk piłkarskich. A także wspierały budownictwo mieszkaniowe (w pewnym okresie można było wygrać działkę budowlaną i materiały na budowę domu).
W poprzednim wpisie „wyborczym” pisałem o pomyśle faktycznego obniżenia podatku od osób prawnych przedsiębiorcom z terenu województwa śląskiego poprzez zwrot jego części w formie przysługujących każdemu płatnikowi subsydiów. Umożliwić mogłoby to nie tylko oddanie części samorządowych podmiotów w ręce prywatne i ograniczenie tym samym wydatków województwa – jak tam napisałem – ale i zapewnienie województwu dodatkowych wpływów właśnie np. z przywróconej Karolinki. Jest tylko jeden problem – na gry liczbowe obecnie prawny monopol ma państwo.
Paradoksalnie w komunistycznym kraju władze województwa mogły zorganizować własną grę liczbową konkurującą z państwowym centralnym totolotkiem i finansować swoje przedsięwzięcia w jakimś zakresie z pozyskiwanych w ten dobrowolny sposób środków. Karolinka nie była jedyna – w Poznaniu były Koziołki, w Krakowie Lajkonik, w Warszawie Syrenka, w Gdańsku Jantar, we Wrocławiu Liczyrzepka, a w Opolu Karliczek. Dziś, w niby „wolnym” kraju, samorząd tego nie może zrobić bez zmiany obecnie obowiązującego prawa. Mógłby co najwyżej poprosić ministra o uruchomienie czegoś takiego.
Samorząd terytorialny nie tylko w tej sprawie ma związane ręce. Faktycznie jest obecnie częścią administracji państwowej, finansowanej odgórnie przez władze centralne, działającej zgodnie z przepisami ustanowionymi przez władze centralne i w dużej mierze wykonującej obowiązki narzucone przez władze centralne.
Dlatego powinno zostać to zmienione i nie tylko województwa, ale i jednostki niższego rzędu, np. gminy, powinny uzyskać autonomię – organizacyjną, finansową i w dużej mierze prawną.

Pieniądze na propagandę muszą się znaleźć

27 marca, 2024

Przed wyborami politycy Platformy Obywatelskiej krytykowali dotowanie państwowej telewizji przez rząd PiS kwotą 3 miliardów złotych rocznie i zapowiadali przekazanie tej kwoty na leczenie chorych na raka. Po przejęciu władzy przez obecną koalicję 3 miliardy na media publiczne znalazły się jednak w projekcie budżetu i minister finansów zapewniał wówczas, że te pieniądze i tak „są wstrzymane”, a w TVP ma zostać dokonany audyt i poczynione „daleko idące oszczędności”. W końcu prezydent zawetował z tego powodu ustawę okołobudżetową, a w nowej ustawie kwota ta została już przeznaczona na leczenie onkologiczne.
Okazuje się jednak, że miliardy na państwowe media i tak zostaną wypłacone. Już wypłacono 250 milionów z rezerwy ogólnej budżetu państwa, kolejne 1,5 mld ma zostać przekazane do końca marca z rezerwy celowej, a kolejna transza ma zostać wypłacona po wakacjach.
Mimo, że media te są podobno „w likwidacji”.
Obojętnie, kto rządzi, pieniądze na propagandę muszą się znaleźć. Niezależnie od obietnic składanych przed wyborami.

Obniżyć składkę zdrowotną pracownikom!

22 marca, 2024

Według najnowszej propozycji rządu, składka zdrowotna ma zostać obniżona – ale tylko dla przedsiębiorców. Jak informuje pulsHR.pl, „Dla przedsiębiorców rozliczających się za pomocą skali podatkowej, a także dla tych rozliczających się z wykorzystaniem karty podatkowej, składka zdrowotna ma wynosić 9 proc. od 75 proc. minimalnego wynagrodzenia. W przypadku przedsiębiorców, którzy rozliczają się z wykorzystaniem podatku liniowego, składka zdrowotna ma wynosić miesięcznie 9 proc. od 75 proc. minimalnego wynagrodzenia dla dochodu wynoszącego do dwukrotności przeciętnego wynagrodzenia. Powyżej tego limitu składka ma być powiększana o 4,9 proc. od nadwyżki”.
A co z pracownikami, nawet tymi pracującymi na umowę zlecenia? Składka zdrowotna od ich wynagrodzeń ma pozostać bez zmian. Czyli dla pracownika zarabiającego obecne wynagrodzenie minimalne będzie nadal wynosić 329,44 zł, choć dla przedsiębiorcy zarabiającego miesięcznie 15 tys. zł brutto będzie wynosić 286,33 zł. A pracownik zarabiający 15000 zł brutto będzie obciążony składką zdrowotną w wysokości 1164,92 zł.
Nie rozumiem, dlaczego pracownicy mają płacić wyższą, i to wyraźnie, składkę zdrowotną? Przecież koszty ich leczenia średnio nie są wyższe. To tak, jakby ktoś musiał płacić wyższy VAT w sklepie dlatego, że jest zatrudniony na etacie czy umowie zlecenia, a nie prowadzi własnej działalności gospodarczej. Faktycznie efektem takiego uregulowania będzie to, że ogół podatników i płatników składek będzie się w większym stopniu dokładać do kosztów leczenia przedsiębiorców niż do kosztów leczenia pracowników. (Podobnie jak teraz dokłada się w większym stopniu do kosztów leczenia rolników, którzy płacą miesięczną składkę w wysokości 1 zł za hektar przeliczeniowy, czyli około 50-100 zł w przypadku nawet dużego gospodarstwa na dobrych gruntach).
Oczywiście, składkę za pracownika płaci pracodawca, więc pracownik pozornie na wyższej składce nie traci. Ale tylko pozornie, bo pracodawca ponosząc wyższe dodatkowe koszty jego wynagrodzenia jest mniej skłonny zapłacić mu więcej. Nawet, jeśli nie dotyczy to każdego pracodawcy, to wyższe koszty zatrudnienia zmniejszają ogólny popyt na pracę, a to prowadzi do tego, że jej cena jest ogólnie niższa.
Jeżeli ma już zostać system przymusowych „składek” na ubezpieczenie zdrowotne, to składki dla pracowników powinny być takie same jak dla przedsiębiorców. Skoro można obniżyć składkę dla przedsiębiorców, to można i powinno się ją obniżyć również dla pracowników. A jeśli państwa na to „nie stać”, to niech obetnie inne wydatki. Na przykład „800+”, które to świadczenie jest wspieraniem jedynie wybranej kategorii ludzi. Dzieci mają niektórzy (i w ogromnej większości jest to rezultat ich dobrowolnych wyborów), zachorować może każdy.

Zderegulować gender!

16 marca, 2024

Płeć społeczno-kulturową (gender) danej osoby określa to, jak dana osoba funkcjonuje w społeczeństwie – co z kolei zależy nie tylko od jej własnej identyfikacji, ale i od jej postrzegania przez innych ludzi. Jest całkiem możliwe, że ktoś może funkcjonować w społeczeństwie jako osoba innej płci niż jego płeć biologiczna i być jako osoba takiej płci postrzegany – częściowo (w sensie „wiemy, że ta osoba jest biologicznie kobietą, ale akceptujemy to, że funkcjonuje jako mężczyzna”) lub całkowicie. Jest to możliwe nawet w społecznościach bardzo tradycyjnych – patrz na przykład albańskie dziewice Kanunu czy indyjscy hidźrowie.
Nie jest natomiast możliwe, by tak rozumianą płeć społeczno-kulturową określiło państwo, na przykład przez wydanie danej osobie dokumentów oficjalnie oznajmiających, że przynależy do innej płci niż jej biologiczna. Państwo może owszem nakazać traktowanie takiej osoby jako osoby określonej płci w pewnych regulowanych przez siebie relacjach, ale nie może zmienić postrzegania jej płci przez innych ludzi, i tym samym funkcjonowania jej w prywatnych, niepodlegających państwowym regulacjom, relacjach z tymi ludźmi. Inaczej mówiąc, jeżeli ktoś będący na przykład biologicznym mężczyzną otrzyma dokumenty, że jest kobietą, to i tak, jeśli nadal będzie wyglądał na mężczyznę, będzie za takiego uważany przez innych ludzi lub przynajmniej dużą część z nich. Może kłócić się to z samoidentyfikacją takiej osoby i być dla niej przykre, ale tak będzie i nie jest to nawet zależne od woli tych ludzi. Co najwyżej mogą oni przez szacunek dla niej, wiedząc, jaka jest jej identyfikacja, starać się traktować ją jako przedstawiciela płci przezeń wybranej – ale wewnętrznie i tak będą ją postrzegać inaczej.
Oczywiście osoby identyfikujące się z płcią inną niż biologiczna na ogół podejmują starania, by zmienić postrzeganie siebie przez innych i często się im to udaje. Jednak nie jest to skutkiem decyzji państwa. Odwrotnie – przyczyną, dla której wiele takich osób domaga się, by państwo uznało oficjalnie ich płeć społeczno-kulturową jest to, że brak takiego uznania przeszkadza im w już istniejącym społecznym funkcjonowaniu jako osoby tej płci: jeśli np. ktoś wyglądający i zachowujący się jak mężczyzna, posługujący się męskim imieniem i tak postrzegany przez otoczenie jest zmuszony wylegitymować się dowodem osobistym określającym go jako kobietę, rodzi to dysonans i podejrzliwość.
Jednak to, w jaki sposób niektóre państwa zaczynają reagować na takie roszczenia – określanie czyjejś „oficjalnej” płci zgodnie z jego żądaniem, w oparciu o skądinąd słuszne założenie, że każdy ma prawo identyfikować się jak chce, może również prowadzić do dysonansu. Bo płeć określona w dokumentach przez państwo nie musi się pokrywać z faktyczną płcią społeczno-kulturową danej osoby. A jeśli idą za tym ustanowione przez państwo przywileje w postaci np. wcześniejszej lub wyższej emerytury czy specjalnego traktowania w pracy – to budzi to sprzeciw.
Zresztą, to właśnie istnienie takich przywilejów skłania wówczas do zmiany „oficjalnej” płci osoby, które w rzeczywistości wcale nie chcą zmieniać swojej płci społeczno-kulturowej, ani nawet nie identyfikują się z tą zmienioną płcią. Tak jak stało się to w szeroko ostatnio przytaczanym przypadku hiszpańskich żołnierzy i policjantów, których już ponad czterdziestu „zmieniło” płeć w dokumentach na żeńską, by więcej zarabiać i mieć wyższą emeryturę.
Tak to jest, gdy państwo próbuje rozwiązywać problemy, które stworzyło przez własne regulacje, kolejnymi regulacjami.
Oczywiście, prawdziwe rozwiązanie jest tu proste: zlikwidować państwową dyskryminację płci i zlikwidować określanie płci w państwowym prawie, w państwowych dowodach osobistych i innych dokumentach, o ile mają dalej istnieć. Jeżeli ktoś identyfikuje się jako osoba innej płci niż biologiczna i chce jako taka funkcjonować w społeczeństwie – powinien owszem mieć prawo używać imienia jakiego chce i uzyskać dokumenty z takim imieniem, oraz starać się, by go tak nazywano i traktowano zgodnie z płcią, z jaką się utożsamia – ale nikt nie powinien być oczywiście zmuszany, by go tak nazywać czy zwracać się do niego odpowiednimi zaimkami. A jeśli ktoś będzie chciał przyznać takiemu komuś przywileje jako np. pracodawca – to jego prywatna sprawa.
Krótko mówiąc – państwo nie powinno się wtrącać w to, jakiej ktoś jest płci.

Dyskryminacja cudzoziemskich taksówkarzy

14 marca, 2024

Jeżeli nic się w międzyczasie nie zmieni, to od 17 czerwca br. osoba posiadająca prawo jazdy wydane za granicą będzie owszem mogła prowadzić na polskich drogach dowolny pojazd, na prowadzenie jakiego to prawo jazdy zezwala – ale tylko niezarobkowo.
Bo ma wejść w życie przepis zabraniający zatrudniania kierowcy legitymującego się prawem jazdy innym, niż wydane w Polsce. Wszystko jedno, czy ukraińskim, czy indyjskim, czy amerykańskim, czy unijnym. Będzie to dotyczyło zarówno taksówkarzy (w tym również samozatrudnionych – nie będą mogli uzyskać licencji, a Uberowi, Boltowi itp. podmiotom nie będzie wolno zawrzeć z kimś takim umowy), jak i kierowców ciężarówek czy autobusów. A nawet – jeśli ściśle czytać znowelizowaną ustawę – kierowców zatrudnianym w każdym przedsiębiorstwie wykonującym od czasu do czasu niezarobkowy przewóz drogowy, czyli taki na potrzeby własne. Z tym, że takich będzie można oczywiście zatrudnić formalnie na innym stanowisku.
Tak, jakby do przewozu kogoś czy czegoś za pieniądze były potrzebne inne kompetencje zawodowe niż do przewozu kogoś lub czegoś za darmo. I nieważne, że kandydat na taksówkarza i tak musi spełniać dodatkowe wymogi w zakresie np. niekaralności czy braku przeciwwskazań psychologicznych.
Oczywiście, tu nie chodzi o żadne kompetencje, tylko o utrudnienie cudzoziemcom zatrudniania się jako kierowcy (głównie taksówek osobowych, bo w przypadku większych pojazdów i tak mają już ograniczenia związane z uzyskaniem kwalifikacji) i świadczenia usług przewozu osób przy pomocy pośredników takich jak Uber. Oczywiście cudzoziemiec może (a w przypadku cudzoziemców spoza Unii Europejskiej posiadających prawo do stałego lub czasowego pobytu w Polsce nawet musi, jeśli nie chce, by jego zagraniczny dokument przestał być uznawany) uzyskać polskie prawo jazdy, ale może to zrobić dopiero po 185 dniach pobytu w Polsce, a urzędy działają wolno. Branża taksówkarska już skarży się na to, że może stracić wielu pracowników.
Kto zyska? Być może polscy taksówkarze i inni kierowcy, wskutek zmniejszenia konkurencji.
Kto straci – klienci, m. in. pasażerowie taksówek. Bo będzie mniej kierowców mogących świadczyć im usługi. Prawdopodobnie też część przedsiębiorców świadczących usługi przewozowe.
Przepis, o którym mowa został uchwalony w maju 2023 r., za rządów PiS. Nie było go w pierwotnym projekcie ustawy o zmianie ustawy – Prawo o ruchu drogowym oraz niektórych innych ustaw. Został zgłoszony już po II czytaniu w Sejmie poprawką klubu PiS. Ale większość posłów ówczesnej opozycji podczas jej głosowania wstrzymała się od głosu, a przy głosowaniu całej ustawy, głosowała „za”. Konsekwentnie przeciwko głosowało tylko trzech posłów z klubu Wolnościowcy, z których żadnego nie ma już w obecnym Sejmie.
Tak więc zanosi się, że przepis ten wejdzie w życie i trzeba będzie dłużej czekać na taksówkę oraz pewnie więcej zapłacić. Ale za to będzie trochę większa szansa, że kierowcą będzie prawdziwy Polak.