Ciężki los plastikowych małpek

1 października, 2024

Reakcje rządzących polityków na temat alkoholu wypuszczonego do sprzedaży w plastikowych kolorowych saszetkach przez firmę OLV są żenujące. Marszałek Sejmu mówiący o tym, że jest to „zło w czystej postaci” i „ja w tej sprawie nie odpuszczę jako poseł”, minister edukacji mówiąca o „luce w przepisach” i o tym, że jest „głęboko oburzona”, „wreszcie premier nakazujący urzędnikom „znaleźć skuteczne metody przeciwdziałania temu procederowi” i zapowiadający konsekwencje wobec osób, „które do tego dopuściły”.
To wszystko w sytuacji, gdy nie istnieje żaden prawny zakaz sprzedawania alkoholu w tego typu opakowaniach, nikt o takim zakazie nawet wcześniej nie myślał, sprzedaż napojów alkoholowych w dowolnym opakowaniu dzieciom jest tak czy inaczej zabroniona (choć cukierki z nadzieniem zawierającym nawet kilka procent czystego alkoholu mogą one kupić całkowicie legalnie), a producent spełnił wszystkie wymogi wynikające z państwowych regulacji obrotu takimi napojami, takie jak akcyza czy obowiązek odpowiedniego oznaczenia i poinformowania kupującego.
Przedsiębiorca chciał zarobić w sposób zgodny z obowiązującym prawem – i dowiedział się, że tak naprawdę wykorzystuje rzekomą lukę w tym prawie, a politycy i tak mu na to nie pozwolą. A ponieważ władza ma rozmaite instrumenty, które mogą uprzykrzyć życie, wycofał „alko-tubki” Voodoo Monkey ze sprzedaży. Żałuję, że nie mogłem kupić i spróbować.

Kto ma siłę, tego prawo

29 września, 2024

Samozwańczy championi praworządności postanowili, że nie będą uznawać uchwały Sądu Najwyższego podjętej zgodnie z przepisami w toku postępowania. Bo jej autorami są „neosędziowie” (choć wszyscy podejmujący ją sędziowie zostali sędziami dawno przed zmianami w Krajowej Radzie Sądownictwa, orzekają w izbie, która istniała dawno przed zmianami wprowadzonymi za rządów PiS – i tylko w procesie ich powoływania do Sądu Najwyższego brała udział „nowa” KRS, bo innej już wtedy nie było).
I nikt im nic za to nie zrobi, a ich człowiek nadal będzie okupował stanowisko Prokuratora Krajowego, wbrew tej uchwale.
Tak się zastanawiam – czy ja mogę postanowić, że nie będę płacić podatków? No bo po pierwsze prezydent z powodu nieudanych „wyborów kopertowych” został wybrany w niekonstytucyjnym terminie, a po drugie uchwałę o ważności wyborów do obecnego Sejmu i Senatu podjęła izba Sądu Najwyższego złożona w całości z „neosędziów”, która według Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie jest sądem. Można więc uznać, że nie ma ani legalnego prezydenta, ani legalnego parlamentu, ani – w konsekwencji – legalnego rządu. Ponadto w Trybunale Konstytucyjnym są „dublerzy”, a w Sądzie Najwyższym „neosędziowie”, więc legalność tych organów też jest wątpliwa. A skoro nie ma legalnych władz państwa, to płacenie podatków jest wspieraniem działalności nielegalnej, a więc jest sprzeczne z prawem.
I nieważne, że ktoś inny – na przykład Donald Tusk – może uważać inaczej. Skoro on czy jego minister sprawiedliwości mogą sobie sami interpretować prawo i decydować, czy jakiś organ działa legalnie, to czemu ja tego nie mogę?
Bo nie mam władzy dającej możliwości wymuszenia swojego punktu widzenia? Ano właśnie.
Tak naprawdę nie liczy się prawo i praworządność, tylko to, kto wydaje polecenia policji, wojsku i innym funkcjonariuszom mogącym stosować przymus. Dlatego pan Bodnar może bezkarnie zignorować uchwałę Sądu Najwyższego podpierając to swoją interpretacją legalności, a ja nie mogę bezkarnie zignorować decyzji rządzących polityków i ich urzędników podpierając to własną interpretacją legalności.
Trudno. Będę płacił podatki. Boję się tylko, że jeśli z jakichś powodów jednak narażę się władzy, a sąd uzna mnie za niewinnego, to prokurator albo minister i tak mogą kazać zostawić mnie w więzieniu, nie uznając tego wyroku…

Podatek od wyrównania straty

28 września, 2024

Nie jestem znawcą przepisów podatkowych i przyznam, że to, iż odszkodowanie za szkody w majątku związanym z działalnością gospodarczą – np. za zniszczone towary lub surowce, albo samochód osobowy wykorzystywany w tej działalności – jest zasadniczo przychodem podlegającym opodatkowaniu, zaskoczyło mnie. Bo istotą odszkodowania (nie mówię tu o odszkodowaniu za utracone przychody) jest przecież wyrównanie straty – przychód wprawdzie formalnie jest, ale związany z kosztem jego uzyskania w podobnej wysokości.
Okazuje się jednak, że polskie przepisy podatkowe uznają, że przedsiębiorca na odszkodowaniach zarabia i powinien z tego tytułu zapłacić podatek dochodowy – inaczej niż nie-przedsiębiorca, który w takiej sytuacji jest z podatku zwolniony. A także składkę zdrowotną, bo zwiększa się podstawa jej wymiaru.
Możliwe, że w przypadku odszkodowań związanych z tegoroczną powodzią pojawi się jakaś specustawa, która wprowadzi zwolnienie z podatku za te odszkodowania. Ale co z tymi, którzy ponoszą straty z innych przyczyn?

Lekcje przyrody

22 września, 2024

Czytam o planach zastąpienia w szkołach podstawowych lekcji biologii, chemii, fizyki i geografii jednym przedmiotem – przyrodą. I tak sobie myślę, że o ile mogłoby to pomóc w pokazywaniu uczniom powiązań między zjawiskami omawianymi na tych lekcjach, o tyle nie każdy nauczyciel mający uczyć nowego przedmiotu musi być specjalistą z tych wszystkich dziedzin. Wprawdzie to tylko poziom szkoły podstawowej, ale niekoniecznie magister geografii musi dobrze przekazywać wiedzę z fizyki czy biologii. W konsekwencji może prowadzić to do obniżenia jakości nauczania.
Owszem, zależy to od nauczyciela. A nauczyciele w różnych szkołach są różni. Dlaczego więc narzucać centralnie, czy wiedza z biologii, chemii, fizyki i geografii ma być nauczana w ramach odrębnych przedmiotów, czy w ramach jednego? Dlaczego nie mogłyby decydować o tym same szkoły? W jednych wprowadzenie lekcji przyrody mogłoby się okazać dobrym posunięciem, inne mogłyby pozostać przy dotychczasowym sposobie nauczania – w zależności od kwalifikacji dostępnych nauczycieli.
I w przypadku innych przedmiotów mogłoby być tak samo.

Łańcuchy regulacji

11 września, 2024

Od czerwca br. Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop łańcuchom, pseudohodowlom i bezdomności zwierząt” zbiera podpisy pod obywatelskim projektem ustawy mającym wzmocnić ochronę zwierząt domowych. Bez dużego ryzyka błędu można zaryzykować stwierdzenie, że projekt ten, jeżeli wszedłby w życie, miałby wpływ na życie większości mieszkańców Polski – 49% gospodarstw domowych w Polsce ma psa, a 41% kota (w obu przypadkach jest to drugi wynik w Europie). W komitecie jest kilku posłów rządzącej obecnie koalicji (Platformy Obywatelskiej, Zielonych i Lewicy) na czele z wicemarszałek Sejmu Moniką Wielichowską, więc można przypuszczać, że projekt, jeśli trafi do parlamentu, ma duże szanse zostać przyjęty.
Projekt promowany jest pod hasłem „Stop łańcuchom”, co sugeruje, że jego głównym celem jest zakazanie trzymania psów na łańcuchu i innych działań, które sprawiają zwierzętom cierpienie. Tak też myślałem sam, dopóki go nie przeczytałem. Niestety, obok rozszerzenia definicji znęcania się nad zwierzętami zawiera szereg przepisów bardzo mocno ingerujących w wolność posiadaczy / opiekunów kotów i psów i faktycznie mogących ograniczyć im możliwość trzymania tych zwierząt.
Po pierwsze, projekt zawiera przepisy nakazujące kastrację / sterylizację wszystkich kotów i psów poza hodowlami. Obu płci, bez względu na wiek – chyba że stan zdrowia zwierzęcia na to nie pozwala. Zasadniczo na koszt posiadacza, chyba że jest on osobą biedną lub zaliczoną do znacznego stopnia niepełnosprawności. Gminy będą miały obowiązek kastracji zwierząt bezdomnych.
Oznacza to, że rozmnażanie kotów i psów będzie dozwolone wyłącznie w oficjalnych hodowlach. Zwykły opiekun psa lub kota nie będzie mógł mieć już legalnie szczeniąt czy kociąt. W praktyce oznacza to, że będą rozmnażały się jedynie psy rasowe, a i koty „dachowce” będą mogły rozmnażać się tylko jako wolnożyjące – choć i tu na gminy jest nałożone zadanie ich sterylizacji. Za kilkanaście lat kundla w Polsce będzie można spotkać tylko jeżeli ktoś go przywiezie z zagranicy lub rozmnoży nielegalnie. Nieważne, że z punktu widzenia całego gatunku mieszanie genów jest zjawiskiem pozytywnym i jak wykazały badania zespołu pod kierownictwem prof. Bogdanowicza z Instytutu Zoologii PAN – kundle stanowią „superrasę”, bardziej odporną na choroby i bardziej inteligentną od psów rasowych. No, chyba, że nastanie moda na psy nierasowe i powstaną ich hodowle…
Założenie i prowadzenie hodowli ma być przy tym trudniejsze niż obecnie. Stowarzyszenia hodowców psów i kotów mają być obowiązkowo wpisane do centralnego rejestru, wykreślenie z którego zabroni prowadzenia działalności. Hodowcy oczywiście obowiązkowo będą musieli należeć do stowarzyszeń figurujących w rejestrze i będą podlegali surowszym wymogom (m. in. zwierzęta będą podlegały badaniom genetycznym, a każdy miot ma być zgłaszany władzom gminy). Na prowadzenie hodowli powyżej 20 zwierząt będzie wymagane zezwolenie wydawane przez gminę. Przy okazji ma być zakazane zrzeszanie w jednym stowarzyszeniu hodowców kotów i hodowców psów.
Hodowca będzie miał trudniej sprzedać zwierzę – zakazana będzie sprzedaż za pośrednictwem internetowych serwisów aukcyjnych lub ogłoszeniowych.
Od każdego szczenięcia i kocięcia urodzonego w hodowli hodowca będzie musiał wnosić specjalną opłatę – faktycznie jednorazowy podatek – w wysokości określonej przez radę gminy.
Regulacjom mają zostać poddane też schroniska dla zwierząt. Między innymi zostanie wprowadzony obowiązek utrzymywania wskaźnika adopcji zwierząt na poziomie nie niższym niż 65% – poniżej 50% gmina będzie mogła rozwiązać umowę, a w przypadku nieprawidłowości w zakresie skutecznego wykonywania programu adopcyjnego będzie mogła być nałożona kara nie niższa niż 10000 złotych. Kierownik schroniska (obligatoryjnie obywatel polski) nie będzie mógł zarabiać więcej niż dwukrotność wynagrodzenia minimalnego, a pracownicy schroniska – nie więcej niż jego półtorakrotność.
Projekt nakazuje również posiadaczom kotów i psów zachipowanie swoich pupili (zasadniczo na własny koszt – jak wyżej) w celu wprowadzenia ich do centralnego rejestru. Pod tym względem idzie dalej niż projekt rządowy, który nakazuje to tylko w przypadku nowo urodzonych zwierząt. Nieważne, że kot może być „niewychodzący”. Dane z rejestru (zawierające m. in. imię, nazwisko i miejsce zamieszkania posiadacza zwierzęcia) mają być udostępniane nie tylko funkcjonariuszom i pracownikom rozmaitych instytucji i urzędów, ale również przedstawicielom organizacji społecznych, których statutowym celem działania jest ochrona zwierząt.
Dodatkowo, projekt zakazuje używania lub wystawiania zwierząt domowych w celach zarobkowych, co delegalizuje m. in. „kocie kawiarnie”, a może i terapię z użyciem zwierząt, o ile pobiera się za nią opłatę.
Podsumowując, jeżeli przepisy zawarte w tym projekcie wejdą w życie i będą egzekwowane, posiadacze niezachipowanych i niewysterylizowanych psów i kotów będą musieli ponieść dodatkowe koszty, które mogą skłonić ich do porzucenia zwierząt lub oddania ich do schroniska. Narzucenie dodatkowych regulacji może zmniejszyć liczbę schronisk dla zwierząt, a w konsekwencji przez jakiś czas pogorszyć warunki bytowania tych ostatnich. Ograniczenie rozmnażania tylko do zarejestrowanych hodowli w połączeniu z ograniczeniami narzucanymi na hodowców i ich stowarzyszenia oraz dodatkowymi opłatami spowoduje zaś, że docelowo – po iluś tam latach – dostępne będą praktycznie tylko coraz droższe psy i koty z hodowli, zapewne wyłącznie rasowe. Alternatywą pozostanie przygarnięcie zwierzęcia bezdomnego (porzuconego lub którego opiekun umarł) lub kota wolnożyjącego.
Projekt uderza nie tylko w ludzi, którzy chcą cieszyć się towarzystwem kota lub psa. Jest wątpliwy również z punktu widzenia etyki uznającej podmiotowość zwierząt. No bo jeżeli mamy traktować zwierzęta podmiotowo, to nakaz ich kastrowania / sterylizacji jest czymś podobnym do sytuacji, w której próbuje się złagodzić niewolnictwo ludzi nakładając taki nakaz na właścicieli niewolników, z wyjątkiem zarejestrowanych hodowców niewolników…
Jako opiekun kota (wysterylizowanego – taki już do mnie trafił) mam nadzieję, że ten projekt w takiej formie nie przejdzie.

Wolnorynkowcy głosują na etatystów

6 września, 2024

Dziś pierwsza rocznica opublikowania wyników badania Rainera Zitelmanna dotyczącego nastawienia ludności w 34 krajach do wolności gospodarczej i kapitalizmu. Badanym zadawano do wyboru siedem stwierdzeń na temat wolności gospodarczej i roli państwa w gospodarce oraz dziewiętnaście na temat pojęcia „kapitalizm”. Być może niektórych zaskoczy fakt, że społeczeństwem najbardziej pozytywnie nastawionym zarówno do wolności gospodarczej, jak i do kapitalizmu okazali się Polacy. W tym pierwszym przypadku przewaga wypowiedzi popierających wolność gospodarki nad tymi popierającymi interwencję państwa była bardzo wyraźna, zwłaszcza na tle innych krajów. Najsłabsze poparcie dla wolności gospodarczej ujawniło się w Rosji, co sporo mówi o „rosyjskiej duszy” i „ruskim mirze”.
Mimo to zeszłoroczne wybory pokazały, że Polacy nadal gremialnie głosują na partie wrogie wolności gospodarczej. Rząd się wprawdzie zmienił, ale jednych etatystów zastąpili drudzy, którzy uchwalili budżet z rekordowo wysokim deficytem, zamierzają kontynuować wielkie państwowe inwestycje wymyślone przez poprzedników i nie kwapią się do zwiększenia wolności nawet w tak drobnej kwestii, jak zezwolenie na handel w niedziele.
O ile rządy etatystów można wytłumaczyć tym, że pozbywanie się kontroli nad gospodarką nie jest w interesie przeciętnego polityka, a kontrola demokratyczna nad politykami jest słaba, o tyle trudniej jest już wytłumaczyć to, że mimo tak dużego społecznego poparcia dla wolności gospodarczej na polskiej scenie politycznej nie ma żadnej liczącej się partii z takim programem. Nawet jeśli za taką partię uznać Nową Nadzieję (choć ostatnie wypowiedzi jej lidera Sławomira Mentzena o potrzebie inwestycji w Centralny Port Komunikacyjny oraz tym, że należy opodatkować i kontrolować korporacje każą w to wątpić), to od dłuższego czasu nie jest ona samodzielnym podmiotem na scenie politycznej, tylko występuje pod wspólnym szyldem Konfederacji z jawnie etatystycznym Ruchem Narodowym, wysuwając m. in. postulaty protekcjonizmu w rolnictwie, w tym embarga na produkty z Ukrainy. Polska Liberalna Strajk Przedsiębiorców nie zarejestrowała list we wszystkich okręgach, a inne ugrupowania ze postulatami wolnego rynku na sztandarach nawet tego nie próbowały. O takim sukcesie, jak wygrana wolnorynkowego kandydata w wyborach – tak, jak w Argentynie, która w badaniach Zitelmanna ujawniła współczynnik poparcia dla wolności gospodarczej dwukrotnie niższy od Polski, choć nadal dodatni – w naszym kraju można tylko pofantazjować.
Wygląda to tak, jakby Polacy mimo deklaratywnego dużego poparcia dla wolności gospodarczej nie chcieli głosować na ugrupowania z takimi postulatami. Przyczyny mogą być trzy – albo nie wierzą, że takie ugrupowania mogą odnieść jakikolwiek polityczny sukces (tak jak w powieści Douglasa Adamsa, gdzie planetą zamieszkaną przez ludzi rządziły jaszczurki, bo głosowano na nie po to, by do władzy nie dorwały się gorsze jaszczurki), ogólnie nie wierzą politykom, albo też kwestia wolności gospodarki jest dla nich mało ważna w porównaniu z innymi.
To ostatnie może być prawdopodobne, ponieważ z badania Zitelmanna wynikło, że postawy prokapitalistyczne w Polsce występują częściej u zwolenników umiarkowanej lewicy, niż u zwolenników prawicy. Stąd może brać się słabe poparcie dla wolnorynkowych ugrupowań akcentujących prawicowość (KORWiN/Nowa Nadzieja, Republikanie, Polska Fair Play) czy próbujących koncentrować się głównie na kwestiach gospodarki (Polska Liberalna). Może dla większości polskich zwolenników wolności w gospodarce ważniejsza jest mimo wszystko wolność osobista, taka jak możliwość zapalenia „zioła” czy przerwania ciąży bez groźby represji?

Poufna komunikacja – coś, czego nie lubią rządy

25 sierpnia, 2024

Jako właściciel i dyrektor generalny VK, Paweł Durow odmawiał usuwania treści zamieszczanych przez rosyjską opozycję oraz przekazywania rosyjskim służbom danych uczestników Euromajdanu.
Jako właściciel Telegrama w 2018 r. odmówił przekazania tym służbom kluczy kryptograficznych umożliwiających odszyfrowywanie wiadomości przesyłanych przez użytkowników serwisu, broniąc ich prawa do tajemnicy korespondencji nawet w sytuacji, gdy umożliwiłoby to dostęp do informacji przekazywanych przez osoby podejrzane o terroryzm. Poskutkowało to trwającym dwa lata – choć w praktyce nieskutecznym – nakazem blokowania dostępu do Telegrama w Rosji, który z kolei wywołał protesty w obronie wolności Internetu w Moskwie i innych miastach.
Dzisiaj Paweł Durow, posiadający między innymi obywatelstwo francuskie, został zatrzymany we Francji – jak czytam, za to, że nie cenzuruje we współpracy z organami ścigania treści na Telegramie, umożliwiając tym samym porozumiewanie się przestępcom.
Czyli za postawę, którą konsekwentnie prezentuje od kilkunastu lat.
Okazuje się, że prywatność komunikacji użytkowników Internetu jest nie do zaakceptowania dla rządu francuskiego dokładnie tak samo jak dla ludzi Putina.
I prawdopodobnie tak samo dla innych rządów „wolnego świata”.
Oficjalnie – bo wtedy trudniej ścigać terrorystów, handlarzy narkotyków, pedofilów i oszustów.
Ale – jak pokazała choćby afera Pegasusa w Polsce – środki mające oficjalnie służyć inwigilacji w celu zwalczania przestępczości mogą być – i są – używane do zwalczania przeciwników politycznych i utrzymania władzy. Również w „wolnym kraju”.
Dlatego usługi zapewniające przy pomocy szyfrowania prywatność komunikacji w Internecie – takie jak Telegram – są solą w oku jakichkolwiek rządów. I dlatego – uważam – wszystkie takie serwisy prędzej czy później zostaną zmuszone do współpracy z organami ścigania liczących się państw oraz do odszyfrowywania wiadomości, którymi interesują się służby.
I dlatego też prywatność w Internecie powinna iść w kierunku szyfrowania end-to-end – najlepiej neutralnego względem usług komunikacyjnych, z których korzysta użytkownik. W postaci aplikacji instalowanej w całości na urządzeniach użytkowników, a nie usługi z centralnymi serwerami. Wtedy nikt nie zmusi właściciela usługi – na przykład komunikatora czy serwera poczty – do odszyfrowania zaszyfrowanej w ten sposób wiadomości, bo ten nie będzie miał w ogóle technicznie takiej możliwości. Nie da się też zablokować takiej komunikacji przez wyłączenie usługi – chyba, że dotyczyłoby to wszystkich możliwych usług komunikacyjnych, z których mogą korzystać użytkownicy. Ani przez atak na centralną bazę kluczy, jeśli te będą przechowywane w sposób rozproszony, z kopią bazy u każdego użytkownika.
Oczywiście, możliwość inwigilacji oprogramowaniem typu Pegasus nadal będzie. Ale to jednak trudniejsze niż stała tylna furtka w serwerach komunikatora.

Chleba i igrzysk

17 sierpnia, 2024

Jeżeli Donald Tusk chce, by w Polsce były organizowane igrzyska olimpijskie, niech znajdzie odpowiednich prywatnych sponsorów, którzy wyłożą te kilka czy kilkanaście miliardów dolarów na ten cel – bo tyle dotychczas kosztowały igrzyska organizowane w ostatnich latach.
Nie ma jednak żadnego powodu, by marnotrawić na ten cel pieniądze zabrane podatnikom, czy też pożyczone na poczet zwrotu z kieszeni podatników.
Rozumiem, że już od czasów rzymskich wiadomo, że pospólstwo domaga się „chleba i igrzysk”, czyli tego, by ktoś dawał im dobra materialne oraz rozrywkę. Jednak w dzisiejszych czasach rozrywka polegająca na kibicowaniu zawodnikom w igrzyskach olimpijskich będzie dostępna tak samo, gdy igrzyska te będą organizowane w Kinszasie czy Aszchabadzie, jak gdy będą organizowane w Krakowie czy Warszawie. Bo umożliwiają to nowoczesne środki komunikacji.
Owszem, może nieco mniej Polaków zobaczy zawody na żywo. Ale tych, co oglądają na żywo jest i tak stosunkowo niewielu – na igrzyska w Paryżu sprzedano niecałe 9 milionów biletów na wszystkie zawody, faktycznie kibiców musiało być trochę mniej, bo pewnie byli tacy, którzy kupili więcej niż jeden bilet, no i nie wszyscy z nich byli Francuzami.
Dlaczego całe społeczeństwo ma dopłacać do tego, by jakaś grupa polskich kibiców – niechby i trzy-cztery miliony – miała większą okazję zobaczyć jakieś zawody olimpijskie bezpośrednio, a nie na ekranie?
To nie jest nawet cel wspólny.
W starożytnym Rzymie za czasów republiki igrzyska finansowane były w większości ze środków prywatnych. Urzędnicy, którzy je organizowali – edylowie lub pretorzy – musieli wykładać najczęściej własne pieniądze. Dopiero w czasach cesarstwa – wraz ze wzrostem autorytaryzmu – rozpowszechniła się (wraz ze wzrostem ich kosztów) praktyka finansowania ich przez władców głównie z pieniędzy publicznych.
Donalda Tuska niektórzy nazywają żartobliwie „cesarzem Europy”, ja jednak wolałbym idee republikańskie. Niech współcześni edylowie – minister sportu i przewodniczący Polskiego Komitetu Olimpijskiego – finansują igrzyska z własnej, lub sponsorskiej, kiesy.

Więcej pieniędzy – mniej sukcesów

12 sierpnia, 2024

Nie pamiętam tak słabego startu Polaków na igrzyskach olimpijskich, bo… nie mogę. Polska reprezentacja kończy igrzyska w Paryżu na najgorszym (42.) miejscu w stuletniej historii dotychczasowych startów (m. in. za toczącymi wojny Ukrainą i Izraelem, a także Gruzją, Azerbejdżanem, Bahrajnem, Algierią czy Hongkongiem, nie mówiąc o większości krajów europejskich) oraz z dorobkiem medalowym najgorszym od 68 lat.
Przed igrzyskami Nielsen’s Gracenote typował dla Polski 3 złote, 7 srebrnych i 7 brązowych medali, a włoski magazyn OA Sport 3 złote, 5 srebrnych i 6 brązowych. Wg Instytutu Sportu Polska miała statystyczne szanse na 13 medali. Rzeczywistość okazała się dużo gorsza, przede wszystkim z uwagi na tylko jeden złoty medal.
Najbardziej do tegorocznej klęski przyczynili się lekkoatleci, którzy z poprzednich igrzysk przywieźli 4 złote, 2 srebrne i 3 brązowe medale (najlepszy wynik w historii polskich startów), a tym razem zdobyli zaledwie jeden brązowy. Co ciekawe, akurat związek lekkoatletyczny zanotował w 2024 r. jeden z najwyższych wzrostów dofinansowania z ministerstwa sportu do zadań związanych z przygotowaniem zawodników kadry narodowej do udziału w igrzyskach olimpijskich oraz przygotowaniem i udziałem w mistrzostwach świata i Europy w sportach olimpijskich w porównaniu do poprzedniego roku olimpijskiego (2021 r.) – o prawie 67% (27,5 mln zł w 2024 r. w porównaniu do 16,5 mln zł w 2021 r.).
Ogólnie państwowe dofinansowanie do ww. zadań dla wszystkich związków sportowych w letnich dyscyplinach olimpijskich wzrosło od poprzednich igrzysk nominalnie o ok. 54% – na pewno powyżej inflacji, która wyniosła trochę ponad 30% – i wyniosło w 2024 r. ponad 170 mln zł. Efekt? Wyraźny regres.

To nie transseksualizm

1 sierpnia, 2024

Czytam na Facebooku, że na igrzyskach olimpijskich występuje algierska bokserka Imane Khelif, która rzekomo jest osobą transpłciową, czyli inaczej mówiąc biologicznym mężczyzną, który przeszedł procedurę „zmiany płci”.
W rzeczywistości jest inaczej. Imane Khelif faktycznie ma dość męski wygląd oraz zmierzono jej podwyższony poziom testosteronu, co wcześniej skutkowało dyskwalifikacją w innych zawodach. Jednak jest oficjalnie kobietą od urodzenia, o czym można przeczytać np. tutaj. Jeśli ktoś nie wierzy, to niech zastanowi się chwilę nad tym, że w Algierii nie ma legalnej procedury „zmiany płci” ani uznawania osób niebinarnych, a praktykowanie homoseksualizmu jest karane (patrz np. tu czy tu). W jaki sposób ktoś mógłby być w tym kraju uznany za osobę płci innej niż płeć stwierdzona przy urodzeniu i dopuszczony jako taki do jego reprezentowania?
Imane Khelif jest prawdopodobnie osobą interseksualną. To znaczy kimś naturalnie przejawiającym pewne cechy płci przeciwnej niż biologiczna lub cechy obu płci. Tak jak np. polskie złote medaliski olimpijskie, Stanisława Walasiewicz i Ewa Kłobukowska. O ile dopuszczanie takich osób do startu w zawodach sportowych kobiet może być kwestią dyskusyjną (kto jednak chciałby odebrać medale polskim biegaczkom?) o tyle nie mamy tu do czynienia z kimś, kto „zmienił płeć”.