Obrońcy pokoju

luty 1st, 2023

Przekaz propagandy moskiewskiej nie zmienia się od lat i dziwi mnie, że są jeszcze ludzie, którzy mu wierzą.
Przez całe istnienie ZSRR jego władcy twierdzili, że dążą do pokoju i nie wywołują żadnych wojen, a za wszelkie konflikty światowe odpowiadają wyłącznie imperialiści amerykańscy i ich sojusznicy.
Co prawda od 1939 roku wojska sowieckie zdążyły zaatakować Polskę, Finlandię, Litwę, Łotwę, Estonię, Rumunię, Węgry, Czechosłowację, Afganistan, a rząd sowiecki wspierał komunistycznych agresorów w wojnach w Korei i Wietnamie, a także rozmaite grupy wszczynające zbrojne rebelie (jak w zachodnim Omanie), ale w oficjalnym i propagandowym przekazie było to albo działanie w celu ochrony ludności (jak w Polsce w 1939 r.), albo pomoc demokratycznym i postępowym rządom w obronie przed reakcjonistami, imperialistami i kontrrewolucjonistami.
Równocześnie organizowano i wspierano międzynarodowy ruch na rzecz pokoju (tak zwanych Obrońców Pokoju), począwszy od Światowego Kongresu Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu w 1948 roku. Jego celem było powstrzymywanie zbrojeń państw wrogich ZSRR oraz angażowania się ich w wojny przeciwko ZSRR lub jego sojusznikom.
Na pochodach pierwszomajowych stałym atrybutem, obok flag czerwonych, były błękitne z gołąbkiem pokoju. Zadbano również o alternatywę dla Pokojowej Nagrody Nobla – stała się nią Stalinowska (potem Leninowska) Nagroda Pokoju. Jej laureatami zostali m.in. Nikita Chruszczow, Leonid Breżniew, Fidel Castro i Janos Kadar (ten sam, który poprosił w 1956 r. o zbrojne stłumienie powstania węgierskiego przez armię sowiecką).
Po zmianie szyldu na „Rosję” neo-ZSRR zaatakował chcącą się oderwać Czeczenię, Gruzję oraz dwukrotnie Ukrainę – w 2014 r. (nie licząc „zielonych ludzików”, żołnierze rosyjscy podjęli działania na Krymie zanim jeszcze Rada Najwyższa Republiki Autonomicznej Krymu zagłosowała za przyłączeniem do Federacji Rosyjskiej) oraz ponownie w 2022 r. Oczywiście i tym razem przekaz z Moskwy w przypadku Gruzji i Ukrainy był podobny – pomoc dla Osetii Południowej, Donbasu i Krymu pragnących samostanowienia lub pokojowego przyłączenia się do Rosji czy obrona ludności przed „nazistami”. W przypadku Czeczenii trudno było użyć argumentu o prawie do samostanowienia, więc mówiono o walce z terroryzmem.
Ogólna narracja Moskwy i jej zwolenników nadal jest taka, że „Rosja nigdy nikogo nie zaatakowała” (słowa Dmitrija Pieskowa tuż przed napaścią na Ukrainę w lutym 2022 r.), nikomu nie zagraża, do wojny na Ukrainie (choć oficjalnie to nie wojna, tylko specjalna operacja wojskowa) dążyły i dążą Stany Zjednoczone ze swoimi sojusznikami, i należy jak najszybciej doprowadzić do pokoju zaprzestając zbrojeń – w tym przypadku militarnego wspierania Ukrainy.
I nadal działają „obrońcy pokoju”.

Jeźdźcy purpurowej wypłaty czy powszechna własność robotów?

styczeń 21st, 2023

Coraz bardziej prawdopodobny staje się scenariusz, w którym produkcja oraz dostarczanie dóbr i usług nie będzie wymagać w ogóle ludzkiej pracy, albo będzie wymagać jej dużo mniej niż obecnie. Bo coraz więcej czynności niezbędnych do tego będą wykonywać autonomiczne maszyny – sztuczne inteligencje i roboty.
Ci, którzy dostrzegają w tym scenariuszu problem związany z możliwym masowym bezrobociem – co, jeśli będzie potrzebna jedynie praca wąskiej grupy wyspecjalizowanych pracowników, np. robotyków i informatyków? – a także z będącym jego konsekwencją masowym spadkiem popytu, proponują zwykle rozwiązanie polegające na powszechnym wsparciu ludzi ze strony państwa, w formie gwarantowanego zasiłku zwanego „bezwarunkowym dochodem podstawowym” (za czymś takim opowiedział się m. in. Elon Musk). Środki na ten zasiłek mogłyby pochodzić z opodatkowania producentów, z dochodów państwa ze sprzedaży (w przypadku, gdy zautomatyzowana produkcja znalazłaby się bezpośrednio w rękach państwowych) lub być po prostu kreowane. W każdym z tych przypadków byłaby to forma przymusowej redystrybucji dóbr, przy czym państwo określałoby, ile komu „się należy”.
Takie rozwiązanie zostało zaproponowane (możliwe, że po raz pierwszy) już w 1964 roku przez grupę osób określających się jako „Komitet ad hoc do spraw trojakiej rewolucji”, wśród których był m. in. dwukrotny laureat Nagrody Nobla (z chemii i pokojowej) Linus Pauling oraz przyszły laureat Nagrody Nobla z ekonomii Gunnar Myrdal. W ich manifeście, wysłanym do prezydenta Johnsona, można przeczytać: „Bezwarunkowe prawo do dochodu zastąpiłoby mozaikę środków socjalnych – od ubezpieczenia na wypadek bezrobocia po zasiłki – zaprojektowanych w celu zapewnienia, że żaden obywatel ani mieszkaniec Stanów Zjednoczonych nie umrze z głodu”. W tym celu państwo miało nie tylko opodatkować „nadwyżki zysków”, ale także zorganizować masowe roboty publiczne, budować niskokosztowe mieszkania, jak również zająć się planowaniem gospodarczym.
List „komitetu ad hoc do spraw trojakiej rewolucji” skłonił pisarza SF Philipa Jose Farmera do napisania noweli „Riders of The Purple Wage” („Jeźdźcy purpurowej wypłaty”) opisującego społeczeństwo bazujące na takim „bezwarunkowym dochodzie”. Nowela ukazała się w 1967 roku w słynnej antologii „Niebezpieczne wizje” i w 1968 roku zdobyła nagrodę Hugo (jedną z najbardziej cenionych nagród w świecie literatury SF i fantasy). Wizja świata ukazanego w tej noweli jest w gruncie rzeczy dystopijna – większość ludzi pogrążona jest w hedonistycznej konsumpcji, rozwija się wprawdzie sztuka (artyści i krytycy mają status celebrytów), ale często polega ona na zwykłym skandalizowaniu i buncie dla samego buntu, rząd zmusza ludzi do migracji w celu mieszania kultur (żeby lokalne społeczności nie odizolowały się) i nie toleruje niezależnych przedsiębiorców (takich jak dziadek głównego bohatera).
W 1982 roku polski pisarz SF Janusz Andrzej Zajdel opublikował powieść „Limes inferior”, w której też został ukazany rodzaj „dochodu podstawowego”. Świat opisany przez Zajdla nie potrzebuje pracy większości ludzi, toteż wszyscy z nich otrzymują „czerwone punkty”, za które mogą kupić sobie podstawowe dobra. Dodatkowo w zależności od swoich kwalifikacji umysłowych otrzymują różną liczbę „zielonych punktów” – a ci, którzy pracują, wynagradzani są ponadto „punktami żółtymi”. Dobra najbardziej luksusowe można kupić jedynie za te ostatnie.
Ciemną stroną tego systemu jest nie tylko to, że kwitnie nielegalny handel punktami, w którym żółte kupuje się za odpowiednio większą liczbę zielonych lub czerwonych (oficjalnie wszystkie punkty mają tę samą wartość), czy to, że ludzie oszukują przy testach inteligencji, by łatwiej zdobyć pracę dającą „żółte punkty”, ale i to, że do pracy można być powołanym przymusowo – dlatego ci najinteligentniejsi (zarabiający na nielegalnym podwyższaniu wyników testów innych) oszukują w drugą stronę, udając głupszych niż są.
Jakkolwiek zarówno nowela Farmera, jak i powieść Zajdla to fikcja literacka, to można racjonalnie obawiać się, że społeczeństwu, w którym większość ludzi będzie całkowicie uzależniona od „bezwarunkowego dochodu” rozdzielanego przez państwo, a ingerencja tego państwa w gospodarkę będzie taka, by mieć środki do zapewniania takiego dochodu, grozi ograniczanie wolności przez sprawujących władzę. Jeśli państwo będzie dawać jedyne środki do życia, może zechcieć dyktować w większym stopniu styl tego życia, decydować o rodzaju wykonywanych przez ludzi zajęć czy ich miejscu zamieszkania.
Czy jednak w obliczu powszechnej automatyzacji produkcji i dostarczania dóbr oraz usług jesteśmy skazani na bycie na garnuszku państwa? Moim zdaniem są możliwe inne sposoby dystrybucji tych dóbr i usług do osób, których praca stanie się niepotrzebna.
Takim sposobem może być na przykład utrzymywanie się większości ludzi z kapitału. Wyobraźmy sobie sytuację, w której niepracujące osoby mają swoje udziały w przedsiębiorstwach wytwarzających produkty i usługi, lub w funduszach inwestycyjnych będących ich współwłaścicielami. Ich dochód będzie pochodził z dywidend lub z obrotu tymi udziałami. Czy jest możliwe, by większość ludzi docelowo stała się takimi kapitalistami, w miarę postępów automatyzacji i spadku zapotrzebowania na ludzką pracę? Drogą w tym kierunku mogłoby być przekazywanie części udziałów przez właścicieli automatyzujących się przedsiębiorstw zwalnianym pracownikom lub członkom lokalnych społeczności, w celu zapewnienia sobie pokoju społecznego i „dobrej prasy” jako firmy „społecznie odpowiedzialne”. Być może taki postulat mógłby wyjść od samych zagrożonych utratą pracy pracowników i zostać wymuszony protestami i strajkami.
Jest też możliwy bardziej „interwencjonistyczny” scenariusz – np. państwo wymaga od przedsiębiorców przekazania części udziałów do funduszy, w których udziały mają wszyscy obywatele, lub przeznacza na ten cel własne nadwyżki bądź już posiadany przez siebie kapitał. Takie rozwiązanie, pod nazwą „uniwersalnego kapitału podstawowego”, proponuje np. Instytut Berggruena, kierowany przez miliardera Nicolasa Berggruena oraz jego współpracownika Nathana Gardelsa (również w kontekście „własności robotów”).
Można też sobie wyobrazić inną sytuację – pojedyncze osoby, rodziny, albo lokalne społeczności (grupy znajomych, sąsiadów itp.) stają się właścicielami robotów lub sztucznych inteligencji produkujących dobra i usługi bezpośrednio na ich potrzeby lub na wymianę. Tak mogłoby się stać, jeżeli tego typu środki produkcji stałyby się wystarczająco tanie. Byłby to pierwszy krok do społeczności takiej, jak przedstawione w powieściach Isaaca Asimova („Nagie lustro” i „Roboty z planety świtu”).
W obu tych sytuacjach (mogą one występować zresztą równocześnie) ludzie utrzymywaliby się z własnego kapitału, nie musząc pracować. Mogliby go też pomnażać. Interwencja rządu (bądź dobrowolnych organizacji społecznych) mogłaby być wówczas ograniczona tylko do tych, którzy nie potrafiliby takiego kapitału zgromadzić lub utrzymać. I mogłaby polegać nie tyle na ciągłym dawaniu ryby („dochodu podstawowego”), ale i na daniu wędki (np. przekazaniu robotów, co też jest opisane w drugiej z wymienionych wyżej książek Asimova).
Oczywiście oprócz takich drobnych właścicieli kapitału występowaliby też wielcy bogacze i korporacje, ale co z tego? Nie przeszkadzałoby to większości ludzi żyć na w miarę dobrym (z dzisiejszego punktu widzenia) poziomie.
Kolejna możliwość to dostępność produkowanych prywatnie dóbr i usług (przynajmniej w jakimś zakresie, zapewniającym konsumentom przeżycie i normalne funkcjonowanie) za darmo. Koszt wielu produkowanych w zautomatyzowany sposób dóbr mógłby być bardzo mały (wydaje się, że czynnikiem sprzyjającym realizacji tego scenariusza byłoby znaczne zmniejszenie kosztów produkcji i dystrybucji energii) i właścicielom środków produkcji mogłoby się opłacać rozprowadzać je za darmo w celu uniknięcia niepokojów społecznych lub w celach reklamy. Zarabialiby na dobrach luksusowych oraz sprzedawanych biznesowi czy rządowi. Za darmo (publicznie) mogłyby być dostępne nawet same zautomatyzowane środki produkcji, przy pomocy których ludzie mogliby produkować sobie potrzebne rzeczy.
Jest możliwa kombinacja wszystkich powyższych scenariuszy – ktoś mógłby korzystać zarówno z dostępnych za darmo dóbr i usług, jak i posiadać roboty zaopatrujące go w inne dobra i usługi, z których część by sprzedawał, a także mieć udziały w zautomatyzowanych przedsiębiorstwach lub funduszach inwestycyjnych.
Myślę, że „bezwarunkowy dochód” wypłacany przez państwo, a tym bardziej kontrolowanie zautomatyzowanej gospodarki przez państwo (rozdzielające potem dobra „według potrzeb”, o czym marzą komuniści) nie powinny być tym scenariuszem, który jest rozważany jako docelowy w kontekście zastępowania ludzkiej pracy przez maszyny. Dlaczego nie iść raczej w kierunku upowszechnienia dostępu ludzi do kapitału bez pośrednictwa państwa?

Przymusowa retencja danych +

styczeń 11th, 2023

W Sejmie procedowany jest rządowy projekt ustawy Prawo komunikacji elektronicznej, która ma zastąpić ustawę Prawo telekomunikacyjne. Projekt nie tylko utrzymuje istniejący obowiązek zatrzymywania i przechowywania przez 12 miesięcy wszystkich danych o połączeniach, ich użytkownikach końcowych oraz lokalizacji telekomunikacyjnych urządzeń końcowych, ale i rozszerza go na wszystkich dostawców usług komunikacji elektronicznej, w tym dostawców poczty elektronicznej, dopisując jednocześnie, że objęte nim są dane „niezbędne do określenia danych jednoznacznie identyfikujących użytkownika w sieci”. Z obowiązku tego będzie mogło zwolnić ewentualnie rozporządzenie ministra właściwego do spraw informatyzacji.
Powszechny i niezróżnicowany obowiązek zatrzymywania i przechowywania wyżej wymienionych danych jest niezgodny z prawem Unii Europejskiej, na co zwrócono uwagę w opinii o zgodności projektu z tym prawem, wydanej z upoważnienia Ministra do spraw Unii Europejskiej.
Chciałbym w związku z tym przypomnieć, że w listopadzie 2017 r. Stowarzyszenie Libertariańskie opublikowało opracowany przeze mnie projekt zmiany ustawy Prawo telekomunikacyjne oraz niektórych innych ustaw, znoszący wspomniany obowiązek.
Może są jacyś posłowie, którzy chcieliby go teraz wykorzystać i zgłosić kontrprojekt do rządowego projektu?

Ławnicy i politycy

styczeń 8th, 2023

W sierpniu 2017 roku Stowarzyszenie Libertariańskie zaproponowało napisany przeze mnie wstępny projekt ustawy w istotny sposób zwiększającej rolę ławników w wymiarze sprawiedliwości. Zgodnie z tym projektem, ławnicy mieli orzekać w sprawach, gdzie występowałby spór między prywatnymi osobami a państwem, a także w sprawach dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów. Również w Sądzie Najwyższym. Mieli też być losowani do spraw z grona chętnych osób spełniających wymogi.
Celem takiej zmiany miało być oddanie rozstrzygania takich spraw w ręce osób w żaden sposób niezwiązanych z państwem – w szczególności decydującego głosu w osądzaniu samych sędziów, a także prokuratorów, nie mieliby ani ich koledzy, ani politycy.
Projekt ustawy (owszem, na pewno wymagający wielu poprawek), został wysłany do Prezydenta RP.
Oczywiście, ani prezydent, ani nikt inny we władzy nie zwrócił na niego uwagi. Idea ławników biorących udział w rozpatrywaniu spraw w Sądzie Najwyższym – w tym spraw dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów – jednak się pojawiła, choć w odmiennej formie. W 2018 r. uchwalono ustawę, zgodnie z którą tacy ławnicy mieli być wybierani przez Senat spośród kandydatów zgłaszanych przez organizacje społeczne i obywateli. I w tym samym roku takich ławników wybrano.
W Senacie wówczas większość miała partia rządząca. Senatorzy opozycji zbojkotowali wybór ławników, twierdząc, że ustawa ich ustanawiająca jest niekonstytucyjna.
Wybieranie ławników Sądu Najwyższego przez Senat skomentowałem wówczas tak:
„w postępowaniach dyscyplinarnych prowadzonych przed Sądem Najwyższym oraz w sprawach ze skarg nadzwyczajnych będą orzekać ławnicy wybierani na czteroletnią kadencję przez Senat – czyli przedstawiciele polityków, a ściśle partii mającej aktualnie większość w Senacie (czyli obecnie PiS, za 4 lata może być to PO).
Zamiast większej kontroli sędziów przez obywateli ma więc być większa kontrola sędziów przez polityków”.
Jakie poglądy polityczne mieli wówczas wybrani ławnicy i jak orzekali – nie wiem. Jednak ich kadencja upłynęła i w zeszłym roku Senat, w którym teraz większość ma opozycja, wybrał – już bez kwestionowania konstytucyjności ustawy – nowych ławników Sądu Najwyższego. W większości osoby rekomendowane przez Komitet Obrony Demokracji.
I okazało się, że Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Manowska odmawia przyjęcia od nich ślubowania, bo oficjalnie ma wątpliwości, czy są „nieskazitelnego charakteru”, co jest ustawowym wymogiem. Przyczyną tych wątpliwości ma być ich „daleko idące zaangażowanie polityczne, które nie daje gwarancji bezstronności”. Tyle, że ustawa o Sądzie Najwyższym ani nie zakazuje zaangażowania politycznego kandydatów na ławników, ani nie daje I Prezesowi SN prawa badania tego wymogu czy legalności wyboru ławnika. Po prostu stwierdza w art. 63, że „Listę wybranych ławników Sądu Najwyższego (…) Marszałek Senatu niezwłocznie przesyła Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego”, a „Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego wręcza ławnikom Sądu Najwyższego zawiadomienie o wyborze i odbiera od nich ślubowanie”.
Ale w praktyce wygląda to tak, że jeśli prezes Manowska nie przyjmie ślubowania od ławników, którzy jej się nie podobają, to praktycznie nie ma sposobu, by ją do tego zmusić. Chyba, że przez postępowanie dyscyplinarne, które jest bardzo mało prawdopodobne – żądanie musiałoby wyjść od Kolegium SN, Rzecznika Dyscyplinarnego SN, Prokuratora Generalnego lub Prokuratora Krajowego, następnie Rzecznik Dyscyplinarny SN musiałby zdecydować o wszczęciu postępowania, a orzekać miałaby Izba Odpowiedzialności Zawodowej SN – notabene z udziałem ławników, których może w tej sytuacji brakować.
Czyli mamy sytuację, w której opozycyjny Senat wybrał ławników kierując się – tak jak przewidywałem – kryteriami politycznymi, a Pierwsza Prezes Sądu Najwyższego – popierana przez rządzący obóz polityczny i powołana przez Andrzeja Dudę mimo uzyskania dwukrotnie mniejszej liczby głosów na Zgromadzeniu Ogólnym sędziów SN od swojego kontrkandydata – tego wyboru nie chce uznać. I nie ma co udawać, że przyczyną też nie są tu kryteria polityczne.
Tylko, że jeśli nie będzie wystarczającej liczby ławników, to może to zablokować rozpatrywanie nie tylko spraw dyscyplinarnych sędziów i prokuratorów, ale i skarg nadzwyczajnych. Na sporze politycznym znowu ucierpią zwykli ludzie.
A można było ławników losować. No, ale wtedy politycy mieliby mniejszy wpływ na to, kto znajdzie się w składzie orzekającym.

Marsz do woja!

grudzień 10th, 2022

Ostatnio głośno o planach powołania w przyszłym roku 200 tysięcy osób na ćwiczenia wojskowe. Przypomnę więc, że zgodnie z ustawą przegłosowaną przy braku choćby jednego głosu sprzeciwu (jedynie pięciu z posłów Konfederacji wstrzymało się od głosu) każdy mający uregulowany stosunek do służby wojskowej (czyli np. przeniesiony do rezerwy od razu po kwalifikacji wojskowej) może być powołany na takie ćwiczenia na okres do 90 dni w roku, aż do ukończenia co najmniej 55 roku życia. Niezależnie od tego, co robi, gdzie pracuje, jakie ma plany życiowe – chyba, że ma kategorię E (niezdolność do służby wojskowej nawet w czasie wojny) lub wywalczył sobie prawo do służby zastępczej.
Aha, na ćwiczenia nie mogą być powołani także posłowie, radni, osoby pełniące funkcję organów jednostek samorządu terytorialnego, kandydaci w trakcie kampanii wyborczej oraz osoby zajmujące kierownicze stanowiska w urzędach administracji rządowej. Bo od zapieprzania na poligonie są zwykli obywatele, a nie ci, którzy nimi rządzą.
Choć w sumie nie musi to być wcale poligon – zgodnie z ustawą odbywanie ćwiczeń wojskowych „może polegać na udziale w zwalczaniu klęsk żywiołowych i likwidacji ich skutków, w akcjach poszukiwawczych oraz ratowaniu życia ludzkiego”. Czyli w razie potrzeby państwo może mieć niewolników do pracy przy wałach przeciwpowodziowych lub w szpitalach (jeśli braknie np. chętnych do pracy za oferowane stawki).
90 dni w roku przez nawet 36 lat – to teoretycznie może być nawet dziewięć lat życia „w kamaszach”. Nikt z uregulowanym stosunkiem do służby wojskowej – zwłaszcza, jeśli ma zawód przydatny armii – nie może być pewny, czy nagle nie dostanie wezwania na ćwiczenia i przez jakiś czas zamiast zarabiać lub odpoczywać na planowanych wakacjach nie będzie musiał mieszkać w koszarach. Chyba, że już takie ćwiczenia w danym roku odbył.
Jeśli ktoś ma umowę o pracę lub kontrakt B2B, to za utracone wynagrodzenie, jeśli jest ono wyższe od żołdu, będzie przysługiwać mu rekompensata. Choć tylko do określonej wysokości. Ale jeśli pracuje w oparciu o umowę zlecenia lub umowę o dzieło, będzie musiał zadowolić się tylko żołdem. Nie jest też wcale pewne, że pracodawca nie zatrudni na jego miejsce kogoś innego (choć zatrudnionego na umowę o pracę nie można zasadniczo zwolnić podczas ćwiczeń). Można przypuszczać, że osoby, których nie można powołać na ćwiczenia (np. te z kategorią E lub te, które nie przeszły kwalifikacji wojskowej) staną się w pewnych przypadkach atrakcyjniejszymi pracownikami. A przedsiębiorcy mogą liczyć się z utratą klientów, a być może nawet pozwami o odszkodowanie za niewykonane w terminie usługi.
Rozumiem, że im więcej przeszkolonych wojskowo obywateli, tym trudniej będzie miał wróg w przypadku wojny. Żołnierz broniący z narażeniem życia mieszkańców swojego kraju przed agresorami zasługuje na najwyższy szacunek. Jednak nie wynika z tego, że należy przymusowo wyrywać ludzi z ich życia, by stali się żołnierzami. Decyzja o byciu żołnierzem czy potencjalnym żołnierzem powinna być dobrowolna. Tak, jak w przypadku np. strażaków – nikt nie przeczy, że są oni potrzebni, ich praca jest szanowana i jednocześnie nikt nie zmusza do bycia strażakiem, narażania się na ogień czy przechodzenia strażackiego treningu. Wystarczają strażacy zawodowi i ochotnicy.
A parlamentarzystów, którzy uchwalili prawo umożliwiające przymusowe powoływanie ludzi na ćwiczenia wojskowe z jednoczesnym wyjątkiem dla samych siebie i innych osób na wysokich stanowiskach powinno się pogonić z parlamentu. Może właśnie na poligon.

Średnio zamożni biednieją, janusze się śmieją

listopad 29th, 2022

Przez pisowską, lewicową, a nawet konfederacką część polskiego Internetu przetacza się rechot drwiny z tego, że nieco zamożniejsi Polacy, którzy mogli sobie dotąd pozwolić na trochę więcej niż zaspokojenie podstawowych potrzeb biologicznych, biednieją. Że ktoś zarabiający siedem tysięcy złotych (równowartość mniej więcej 1500 euro, co w Niemczech wynosi mniej, niż tamtejsza płaca minimalna) nie może już pozwolić sobie na długie kąpiele i zmywanie naczyń w zmywarce, a ktoś inny nie może już fundować dziecku zajęć jazdy konnej (godzina jazdy to średnio około 60 złotych).
No bo przecież masa ludzi zarabia dużo mniej i musi jakoś żyć, a ich dzieci i tak nigdy nie mogły pozwolić sobie na patataj.
Mam wrażenie, że nie chodzi nawet o to, że problemy grupy nazywanej „klasą średnią” czy nawet przez niektórych „elitką” (a tak naprawdę składającej się w większości z lepiej zarabiających pracowników najemnych) traktowane są jako wydumane. (Czy słusznie? – moim zdaniem jeśli prawdą jest to, że rezygnuje się z tanich zajęć dla dzieci i oszczędza wodę, to nie, nawet jeśli ktoś zarabia siedem tysięcy. Bo może większość z tego przeznaczać na przykład na spłatę kredytu). Wygląda mi to na januszowską, polaczkowatą satysfakcję z upadku bogatszego sąsiada. Niech, kurła, posmakują „prawdziwego życia”. To znaczy życia w biedzie (lub niemal-biedzie zasilanej ochłapami od państwa), w której i my żyjemy.
Widać, kto stanowi w dużej mierze elektorat PiS, partii lewicowych i Konfederacji.
Ci, których bawi to, że nieco zamożniejszy rodak (nie żaden kapitalista ani członek politycznej elity) biednieje do ich poziomu.
A ja chciałbym Polski (i świata), gdzie przynajmniej część tzw. ludzi pracy – jeśli już nie wszyscy – może żyć godnie, a nawet zamożnie, a nie biednie. Bo w takim otoczeniu ja też mam większą szansę nie być biednym. Dlatego mi z wyżej wymienionymi elektoratami nie po drodze.

Iluzoryczna poręka państwa

listopad 21st, 2022

Według Krystiana Łukasika – ekonomisty z Polskiego Instytutu Ekonomicznego, współpracownika Klubu Jagiellońskiego – istnieje „podstawowa różnica” pomiędzy walutami fiducjarnymi emitowanym przez banki centralne a kryptowalutami: za te pierwsze rzekomo „ręczy państwo”.
Ale fakt, że waluty fiducjarne mają (w postaci monet i banknotów) status „prawnych środków płatniczych” i że emitują je banki kontrolowane przez państwa nie oznacza jeszcze żadnej realnej poręki. Nie ma gwarancji ich wymiany na złoto, srebro czy inne dobra mające wartość użytkową. I dokładnie tak samo, jak w przypadku kryptowalut, mają one wartość, dopóki ludzie tak uważają. Państwa nie mają władzy tego zmienić – mogą owszem ustanowić stałe ceny towarów w tych walutach lub ich stały kurs wobec innych walut, ale będzie to skutkowało brakiem dóbr, które będzie można kupić po tych cenach czy kursie.
Za dolara Zimbabwe, boliwara czy funta libańskiego też przecież „ręczy państwo”. I co z tego? Oszczędności Wenezuelczyków czy Libańczyków wyparowały tak samo jak oszczędności tych, którzy inwestowali w kryptowaluty na giełdzie FTX.
Z drugiej strony, bitcoin od roku jest oficjalnym środkiem płatniczym w Salwadorze. Czy ma to jakiś wpływ na jego wartość choćby w tamtym kraju?
Postawię hipotezę, że większa stabilność głównych walut fiducjarnych od kryptowalut – w tym bitcoina – wynika nie z żadnej „poręki państwa”, a jedynie z tego, że państwo ich zbytnio nie psuje (choć mogłoby) oraz ich dużo większego rozpowszechnienia jako środków płatniczych na rynku. Po prostu dużo więcej rzeczy można za nie kupić. W większości sklepów nie można zapłacić bitcoinem, a tym bardziej inną kryptowalutą. Z tego powodu kryptowaluty pełnią dzisiaj rolę raczej aktywów spekulacyjnych – z natury rzeczy niestabilnych.
Jednak jeżeli kryptowaluty upowszechniłyby się jako codzienne środki płatnicze, to długofalowo mogłyby stać się stabilniejsze od walut fiducjarnych. Przynajmniej takie, jak bitcoin, które mają z założenia maksymalną liczbę jednostek, i których z tego powodu nie można „dodrukowywać”.

Immunitety

listopad 10th, 2022

Posłowie rządzącej partii złożyli w Sejmie projekty zmiany Konstytucji i ustaw znoszące całkowicie immunitet sędziów (w tym sędziów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu) i prokuratorów oraz immunitet formalny posłów i senatorów, a także ograniczające immunitet materialny tych ostatnich w taki sposób, że w przypadku wszczęcia postępowania karnego z oskarżenia publicznego będą mogli oni być pociągnięci do odpowiedzialności sądowej za czyny wchodzące w zakres sprawowania ich mandatu, jeżeli naruszają one prawa osób trzecich.
Oznacza to, że w przypadku wejścia w życie tych projektów będzie można nie tylko zatrzymać, ale także tymczasowo aresztować każdego posła, senatora, sędziego i prokuratora tak, jak każdą inną osobę – bez zgody Sejmu, Senatu czy sądu dyscyplinarnego – jeżeli zostanie mu postawiony zarzut popełnienia przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności powyżej roku. Teoretycznie nawet obrażenia czyichś uczuć religijnych z mównicy sejmowej.
Oczywiście tymczasowe aresztowanie powinno stosować się tylko w określonych w kodeksie postępowania karnego przypadkach i tylko wtedy, gdy nie jest wystarczający inny środek zapobiegawczy. Ale zarzut popełnienia dowolnego, nawet zagrożonego surową karą przestępstwa można postawić każdemu, również komuś, kto takiego przestępstwa nie popełnił. Można również zaargumentować, że istnieje groźba utrudniania postępowania karnego przez podejrzanego albo jego ucieczki z kraju. Czy prokurator, sam pozbawiony ochrony przed takim zagrożeniem, będzie się wahał?
O zastosowaniu tymczasowego aresztowania decyduje wprawdzie sąd, ale sędzia też będzie mógł się obawiać, że jeśli tego nie zrobi, to zostanie zastosowane to przeciwko niemu. Zresztą i tak 90% prokuratorskich wniosków o aresztowanie już teraz jest uwzględnianych przez sądy – nawet w sprawach takich, jak pana, który w celu krótkotrwałego użycia zabrał sobie tramwaj i woził nim nocą pasażerów, nie powodując żadnego wypadku ani kolizji.
Wyssany z palca zarzut zapewne upadnie. Ale sama obawa, że pod sfingowanym zarzutem będzie można trafić do aresztu nawet na kilka tygodni czy miesięcy sprawi, że sędziowie, prokuratorzy, posłowie i senatorowie staną się podatniejsi na naciski i mniej chętni do występowania przeciwko rządowi, a zwłaszcza ministrowi sprawiedliwości. Przynajmniej część z nich.
Rozumiem, że fakt, iż pewne grupy cieszą się immunitetami niedostępnymi dla zwykłego obywatela może razić. Nie mam nic przeciwko osłabieniu immunitetu parlamentarzystów, sędziów i prokuratorów tak, by na ogólnych zasadach można było wszczynać i prowadzić przeciwko nim postępowania karne oraz ich skazywać. Ale w obecnej sytuacji, gdy tymczasowe aresztowanie mimo kodeksowych ograniczeń można praktycznie zastosować w każdym wypadku, gdy może być ono przeciągane dowolnie długo i gdy istnieje praktyka „przyklepywania” przez sądy ogromnej większości wniosków o takie aresztowanie – zniesienie immunitetu chroniącego te grupy przed tymczasowym aresztowaniem grozi osłabieniem wewnątrzpaństwowych zabezpieczeń chroniących w pewnym stopniu zwykłych ludzi przed całkowitą samowolą rządzących. Sędziowie będą mniej chętni uniewinniać oskarżonych o naruszenie bezprawnych przepisów stanu wyjątkowego, stanu epidemii czy innego stanu, który przyjdzie do głowy „władzy”. Posłowie będą mniej skłonni sprzeciwiać się pomysłom rządu czy politycznego wodza. Opozycja parlamentarna będzie mniej chętna do krytykowania i wyciągania brudów rządzących. Będzie to krok w kierunku dyktatury.
Na szczęście do zmiany Konstytucji wymagana jest większość dwóch trzecich głosów w Sejmie i większość w Senacie, a rządząca partia tego nie ma. Więc do tego nie dojdzie. Za to pewnie usłyszymy o tym, jak to opozycja broni bezkarności elit.

Komu nie podoba się edukacja domowa?

listopad 9th, 2022

Od ponad roku – dokładnie od 1 lipca 2021 r. – rodzice chcący uczyć swoje dzieci w domu nie muszą szukać szkoły, której dyrektor się na taką formę kształcenia zgodzi, w swoim województwie. Po trzydziestu latach funkcjonowania edukacji domowej w Polsce został zniesiony obowiązek tzw. rejonizacji. Zmiana ta została pozytywnie przyjęta przez jej zwolenników.
I przyniosła błyskawicznie wymierny efekt – istniejąca platforma e-learningowa zwana Szkołą w Chmurze (prowadzona przez Fundację Społeczeństwo) przekształciła się w pełnoprawną szkołę wyspecjalizowaną w edukacji domowej, nie tylko dostarczając uczniom materiały edukacyjne, ale i oferując im konsultacje nauczycieli oraz przeprowadzając zdalnie wymagane egzaminy. Bezpłatnie dla uczniów i ich rodziców, bo zgodnie z prawem korzysta z takiego samego wsparcia z państwowej subwencji oświatowej, jak szkoły publiczne – a nie musi ponosić kosztów (np. utrzymywania budynku szkolnego) takich jak tradycyjna szkoła prywatna.
Do Szkoły w Chmurze zostało zapisanych ponad dziesięć tysięcy uczniów z całej Polski, co stanowi jedną trzecią wszystkich uczniów korzystających obecnie z edukacji domowej. Uczniów, których rodzice uznali, że lepiej, by ich dzieci nie musiały tracić czasu na dojazdy na lekcje, uczyć się według narzuconego odgórnie harmonogramu, stresować się na co dzień sprawdzianami, ocenami i przymusowym przebywaniem w towarzystwie ludzi, którzy ich niekoniecznie lubią.
Niestety najwyraźniej się to komuś nie spodobało, bo ustawa przyjęta przez Sejm 4 listopada br. (tzw. „lex Czarnek 2.0”) z powrotem przywraca rejonizację, choć w nieco łagodniejszej formie (uczniowie korzystający z edukacji domowej będą musieli być zapisani do szkoły we własnym województwie lub województwie sąsiednim). Czyli uczeń z województwa np. śląskiego nie będzie już mógł być zapisany do Szkoły w Chmurze, która formalnie znajduje się w Warszawie. Chyba, że (wierzę w ludzką pomysłowość i ducha przedsiębiorczości) powstaną jej klony w innych województwach.
Ponadto ustawa ta narzuca wymóg przeprowadzania egzaminów w szkole, do której zapisany jest uczeń. Koniec z egzaminami online. Co z tego, że mamy XXI wiek i rozwinięte techniki komunikacji na odległość – uczniowie mają zdawać egzaminy w wyznaczonym miejscu. To też cios w Szkołę w Chmurze – po pierwsze będzie musiała ponieść dodatkowe koszty, by mieć miejsce na egzaminy, po drugie część uczniów i ich rodziców może się zniechęcić w obliczu konieczności przyjazdu na egzamin do innego miasta czy województwa.
Trzecią zmianą jest to, że wniosek do dyrektora szkoły o zezwolenie na edukację domową będzie można składać jedynie od 1 lipca do 21 września. Koniec z możliwością składania takich wniosków później – nawet jeżeli rodzice dojdą do wniosku, że ich dziecko jest w dotychczasowej szkole prześladowane albo poziom nauki w niej jest rażąco niski.
Dlaczego rok temu minister Czarnek i jego koledzy z rządzącej partii okazali przychylność edukacji domowej, a teraz zmienili zdanie?
Czy chodzi o to, że zbyt dużo osób – choć to i tak jest kropla w morzu – zaczyna się uczyć „poza systemem”?
A może o to, że zbyt dużo publicznych pieniędzy przeznaczonych na oświatę zaczyna trafiać do szkół innych niż publiczne?
A może po prostu właściciel Szkoły w Chmurze komuś się naraził?

Bezemisyjność, czyli pogorszenie poziomu życia

listopad 1st, 2022

Polska jest krajem, w którym liczba tak samochodów osobowych na 1000 mieszkańców (664 wg danych Eurostatu z 2020 r., 642 wg danych Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodów (ACEA) z 2021 r.), jak i pojazdów silnikowych ogółem na 1000 mieszkańców (747 wg danych ACEA z 2021 r.) jest jedną z najwyższych w Europie – w pierwszym przypadku trzecie miejsce w UE za Luksemburgiem i Włochami, w drugim przypadku drugie miejsce w UE za Luksemburgiem. Wg danych GUS z 2020 roku samochód osobowy posiadało 73,5% najuboższych gospodarstw domowych i 78,1% najbogatszych. Jednocześnie jest krajem, w którym średni wiek użytkowanego samochodu to ponad 14 lat (wg ACEA) czy nawet 15,5 roku (wg Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar).
Co to oznacza? Że z jednej strony większości mieszkańców Polski nie stać na nowy samochód, z drugiej zaś – samochód jako taki jest niezbędny co najmniej połowie z nich. Między bajki można włożyć głoszoną przez niektórych tezę, że samochód kupuje się zwykle jako symbol statusu społecznego – jakim symbolem statusu może być coś, co posiada większość nawet najuboższych sąsiadów? Ludzie potrzebują samochodów, nawet starych, by dojeżdżać do pracy, do sklepów, do krewnych i znajomych, podwozić dzieci do szkoły i wykonywać swój zawód.
Owszem, są rowery i komunikacja zbiorowa, ale mają swoje ograniczenia. I nie są to jedynie ograniczenia związane z brakiem odpowiedniej infrastruktury. Jazda na rowerze wymaga wysiłku fizycznego, rowerzysta narażony jest na deszcz, wiatr, śnieg i upał. O ile rower dobrze radzi sobie w miejskich korkach, o tyle pokonanie dłuższego dystansu na nim zabiera więcej czasu niż samochodem. Trudniej jest nim przewozić większe zakupy i inne towary. Z kolei autobusy, tramwaje i pociągi poruszają się po wyznaczonych trasach i zatrzymują na wyznaczonych przystankach – co powoduje konieczność dostosowania czasu podróży do ich rozkładu jazdy, konieczność przesiadania się w wielu przypadkach i pieszego pokonywania trasy do końcowych, a czasami i pośrednich przystanków. Zdarza się odbywać podróż w niewygodnych warunkach, w tłumie ludzi, w towarzystwie nieprzyjemnych współpasażerów, na stojąco. Jeżeli ktoś ma do przebycia np. do pracy kilkadziesiąt kilometrów (rzecz wcale nie niezwykła w np. konurbacji górnośląskiej), to podróż komunikacją zbiorową trwa wyraźnie dłużej.
I w takiej sytuacji Unia Europejska jest u progu podjęcia decyzji, że od 2035 roku nie będą już rejestrowane nowe samochody osobowe i dostawcze z silnikami na benzynę i olej napędowy, nawet hybrydowe. Jedynie bezemisyjne – czyli te w pełni elektryczne i z ogniwami wodorowymi. Obecna cena nowego samochodu elektrycznego jest mniej więcej dwukrotnie większa od ceny jego odpowiednika z silnikiem spalinowym czy hybrydowym (patrz Opel Corsa, Fiat 500 czy Peugeot 208), a koszt jego eksploatacji – o ile ktoś nie ma własnego domu lub garażu wyposażonego w gniazdko, z którego może np. w nocy podładować swój pojazd – jest już tylko trochę niższy (przejechanie 100 km z ładowaniem na stacji może kosztować już nawet 30 zł).
Jeżeli przeciętnego Polaka nie stać na nowy samochód spalinowy, to tym bardziej nie stać go na nowy samochód elektryczny. Co więcej, na nowy samochód elektryczny nie stać też pewnej grupy tych, których stać na nowy samochód spalinowy. Używane samochody elektryczne też są droższe od spalinowych, więc wielu z tych, którzy kupują te ostatnie nie stać nawet na używanego „elektryka”. Wprawdzie nie jest wykluczone, że za 13 lat samochody elektryczne mogą stanieć, ale tego z całą pewnością wiedzieć nie można. A jeżeli nadal będą droższe, to wzrośnie popyt na używane samochody spalinowe.
Jednak w sytuacji, gdy nie będzie rejestrować się już nowych samochodów z silnikami na benzynę i olej napędowy, liczba takich używanych samochodów zacznie maleć, co przy zwiększonym popycie spowoduje, że i one zdrożeją. Jest więc bardzo prawdopodobne, że decyzja UE odbije się na kieszeni i poziomie życia zwykłego człowieka w Polsce, który albo będzie musiał więcej wydać na samochód, albo nie będzie mógł go kupić i będzie zmuszony korzystać z komunikacji zbiorowej lub jeździć rowerem – ze wszystkimi opisanymi wyżej ograniczeniami. Dodatkowo, jeżeli zdecyduje się na kupno „elektryka”, może pogorszyć mu się jakość korzystania z samochodu – dzisiaj samochód elektryczny ma mniejszy zasięg na jednym „tankowaniu” od swojego spalinowego odpowiednika i takie „tankowanie” trwa o wiele dłużej – doładowanie dające możliwość przejechania 100-150 km nawet na stacji szybkiego ładowania zajmuje około godziny.
Najbardziej uderzy to w najmniej zamożnych (przypominam – 73,5% najuboższych gospodarstw domowych już posiada samochód, więc proszę nie mówić, że są to głównie użytkownicy „zbiorkomu”), wykonujących pracę, której nie da się „uzdalnić” i dojeżdżających daleko do tej pracy.
Grozi też dodatkowy wzrost cen usług transportowych i innych, do których niezbędna jest inwestycja w samochód osobowy lub dostawczy. A w konsekwencji dodatkowy wzrost cen towarów.
A wszystko to oficjalnie po to, by zmniejszyć emisję dwutlenku węgla w Unii Europejskiej o 15%, czyli na świecie o nieco ponad 1% (w 2019 r. UE bez Wielkiej Brytanii przyczyniała się do 7,73% światowej emisji tego gazu).
Uważam, że ta decyzja Unii, jeżeli wejdzie w życie, powinna być przez Polskę całkowicie zignorowana. Nawet, jeżeli fabryki w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpanii, Czechach i innych państwach UE przestaną produkować samochody napędzane benzyną lub olejem napędowym, nadal powinna istnieć możliwość rejestrowania nowych takich samochodów wyprodukowanych poza Unią. Jeżeli takowe będą produkowane, co moim zdaniem jest prawdopodobne. Oraz produkowania ich w Polsce. Dopóki będzie to opłacalne dla konsumentów i producentów.