Archiwum z listopad, 2020

Na rynku unijnym zyskujemy, a nie tracimy

sobota, 28 listopada, 2020

Na fali sporu polskiego rządu z Unią Europejską znowu przypominany jest artykuł prof. Thomasa Piketty’ego sprzed dwóch lat, w którym napisał on, iż w latach 2010-2016 średni roczny przypływ netto funduszy unijnych do Polski wyniósł ok. 2,7% PKB, zaś wypływ zysków i dochodów majątkowych z Polski wyniósł ok. 4,7% PKB. Ma to dowodzić, że na członkostwie w Unii Europejskiej i wynikającym z niego uczestnictwie w europejskim wspólnym rynku Polska traci – wprost zasugerował to m. in. minister Zbigniew Ziobro, twierdząc, że „rocznie bogate kraje UE wyprowadzają z Polski dużo, dużo większe pieniądze, niż te, które uzyskujemy w ramach dopłat unijnych. Dopłaty unijne są mechanizmem rekompensującym”. Tak jakby wspólny rynek polegał na tym, że kapitaliści z „bogatych krajów UE” zwyczajnie kradną zgromadzony przez Polaków majątek, a Unia wypłaca za to polskiemu rządowi na otarcie łez częściową rekompensatę.
Oczywiście nie jest to prawdą, a porównywanie tych dwóch wielkości nie ma zbytniego sensu. Zyski „wyprowadzane” z Polski przez właścicieli przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym zasadniczo nie mają wiele wspólnego z funduszami unijnymi, które otrzymuje Polska. Może jakaś niewielka część tych funduszy trafia do tych przedsiębiorstw w formie dofinansowań, ale tak naprawdę źródłem tych zysków są prywatne inwestycje ich właścicieli, których skumulowana wartość w 2018 r. wyniosła prawie 863 mld zł, z czego aż 797 mld stanowiły inwestycje z państw UE. Na podstawie danych ze strony NBP można wyliczyć, że średnia roczna wartość tych ostatnich w latach 2010-2018 wynosiła ok. 45 mld zł, czyli mniej więcej średnio 2,5% PKB.
Łącznie z funduszami unijnymi bilans transferów okazuje się więc korzystny dla Polski. Rzecz jasna nie oznacza to jednak, że wspólny rynek unijny jest dla Polski korzystny tylko dzięki funduszom z budżetu UE. Byłby korzystny nawet wówczas, gdyby nie było żadnych funduszy. Prywatne inwestycje zagraniczne w Polsce wytworzyły bowiem bogactwo o wiele większe niż te 4,7% PKB rocznie zabierane z powrotem przez inwestorów, a które pozostało w kraju – odzwierciedlając się w wynagrodzeniach, podatkach i innych dochodach publicznych oraz przychodach przedsiębiorstw polskich będących dostawcami i podwykonawcami firm z kapitałem zagranicznym. Jakie? Można spróbować oszacować.
Z danych GUS wynika, że wynik finansowy netto przedsiębiorstw niefinansowych w Polsce w 2018 r. wyniósł 139,2 mld zł, a wraz z przedsiębiorstwami finansowymi było to ok. 150 mld zł. Jaka była suma wszystkich wynagrodzeń netto? Przeciętne wynagrodzenie miesięczne w gospodarce narodowej, pomniejszone o potrącone od ubezpieczonych składki na ubezpieczenia emerytalne, rentowe oraz chorobowe, w 2018 r. wyniosło 4003,88 zł. Oznacza to, że „na rękę” było to ok. 3280 zł. Zatrudnionych na podstawie stosunku pracy było ok. 11,8 mln, a samozatrudnionych ok. 1,2 mln (dane za 2017 r.). Daje to rocznie ok. 511,7 mld zł (przyjmując, że przeciętny zarobek samozatrudnionego netto jest taki jak zatrudnionego na umowie o pracę). Do tego należy dodać jeszcze zarobki osób zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych (też ok. 1,2 mln – co przy założeniu średnich zarobków netto takich jak dla zatrudnionych na umowie o pracę daje rocznie ok. 47,2 mld zł) – łącznie daje to sumę ok. 560 mld zł. Czyli ok. 3,7 razy więcej niż zyski netto przedsiębiorstw.
Jeśli chodzi o przychody sektora publicznego z podatków i innych danin publicznych (wypracowywanych wszak w działalności gospodarczej), to wg Mapy Wydatków Państwa w 2018 r. wynosiły one ok. 820 mld zł, czyli ok. 5 i pół raza więcej niż zyski netto przedsiębiorstw.
Oznacza to, że na każdą złotówkę zysku przedsiębiorców przypadało ok. 3 zł 70 gr wynagrodzeń netto oraz ok. 5 zł 40 gr dochodu państwa i samorządów z podatków.
Ale może przedsiębiorstwa zagraniczne transferowały z Polski więcej niż oficjalny zysk? Z danych Piketty’ego wynika, że w omawianym przez niego okresie było to rocznie ok. 100 mld zł, zaś wyniki finansowe netto przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym w 2018 r. wg GUS to tylko 58 mld zł. Załóżmy, że wypływało coś więcej (np. sumy ukryte w kosztach, płacone powiązanym podmiotom zagranicznym) i przyjmijmy współczynnik 0,58. Przy takim założeniu nadal jednak okazuje się, że na każdy „wyprowadzony” z Polski milion złotych przypadało średnio 2,16 mln zł wynagrodzeń netto wypłaconych pracownikom w Polsce oraz 3,13 mln zł podatków, składek i innych danin zapłaconych polskiemu państwu i samorządom (przeznaczanych następnie m. in. na emerytury, edukację, infrastrukturę czy ochronę zdrowia). Plus – trudna już do oszacowania – jakaś suma zapłacona polskim kontrahentom i podwykonawcom. Razem co najmniej 25% PKB.
Tyle Polska i Polacy zyskują (pomijam tu marnotrawienie środków przez państwo oraz moralność opodatkowania) dzięki zagranicznym inwestycjom. Głównie z „bogatych krajów UE”.

Lewica, siła historycznie reakcyjna

niedziela, 15 listopada, 2020

Posłowie Lewicy wykazali troskę o finansowanie polskiej nauki i zaprezentowali projekt ustawy, która wg ich wyliczeń ma spowodować, że w latach 2022-2024 będzie na ten cel do dyspozycji dodatkowo około miliarda złotych rocznie. Skąd te środki mają się brać?
Nie, nie z zalegalizowania obrotu marihuaną, co oprócz znacznie większej sumy z samego podatku VAT (niektóre szacunki mówią o 5 miliardach rocznie) i dodatkowych wpływów z PIT (a może i z akcyzy) spowodowałoby spadek cen marihuany tak medycznej, jak i rekreacyjnej oraz uwolniłoby od kar lub ich groźby dziesiątki tysięcy nikomu nie szkodzących ludzi.
Nie, nie z zaprzestania finansowania pensji katechetów przez państwo, co oprócz oszczędności ok. 1,5 mld zł rocznie spowodowałoby, że osoby niewierzące (stanowiące w dużej mierze elektorat Lewicy) nie musiałby płacić w podatkach na naukę treści sprzecznych z ich światopoglądem i nierzadko sumieniem.
Z dodatkowego opodatkowania dużych biznesów (ponad 750 mln euro rocznego przychodu brutto, w tym co najmniej 4 mln euro z transakcji z użytkownikami na terenie Polski) działających w branży cyfrowej.
Opodatkowane miałoby być świadczenie usług polegających na prowadzeniu kampanii reklamowych z wykorzystaniem reklam profilowanych, na umożliwianiu wyorzystywania „wielostronnego interfejsu cyfrowego” (poza sprzedażą we własnych sklepach internetowych i paroma innymi przypadkami) oraz przekazywaniu zgromadzonych danych o użytkownikach, wygenerowanych w wyniku ich aktywności na interfejsach cyfrowych.
Czyli podatek płaciłyby zapewne takie firmy, jak Alphabet (Google, Youtube), Facebook, Twitter, Amazon, Aliexpress, Uber czy Airbnb, a może i Allegro, które całkiem możliwe, że w latach 2022-2024 przekroczy 750 mln euro przychodów. Pomijam tu kwestię, czy polskie państwo byłoby w stanie wymusić płacenie tego podatku i jakie środki podjęłoby, gdyby nie był on płacony. Według samych autorów projektu, podatek spowodowałby kilkuprocentowy spadek liczby transakcji na rynku reklam profilowanych i platformach obrotu dobrami, a ponad 30% tego podatku (czyli ponad 300 milionów złotych rocznie) zapłaciliby faktycznie sprzedawcy i reklamodawcy – często niewielkie przedsiębiorstwa, których nie stać na tradycyjne masowe kampanie reklamowe lub własny sklep internetowy. Konsumenci zdaniem autorów projektu nie odczuliby zwiększenia obciążeń podatkowych, ale to tylko symulacja oparta na pewnych założeniach – nie wyjaśniono, dlaczego założono takie, a nie inne wskaźniki elastyczności popytu. Nie należy wykluczać, że jest ona błędna i tak naprawdę podatek ten zostanie „przerzucony” na konsumentów oraz sprzedawców i reklamodawców w większym stopniu.
Projekt wiąże się z wprowadzeniem obowiązku składania informacji rocznej o świadczonych na terytorium RP usługach cyfrowych zawierającą m. in. dane o liczbie użytkowników oraz liczbie, rodzaju i wartości zrealizowanych usług. Tu warto się zastanowić, w jaki sposób państwo może zechcieć sprawdzać, czy te dane nie są zaniżane – w przypadku podmiotów znajdujących się poza jurysdykcją polskiego rządu jedynym w miarę skutecznym sposobem jest tu niestety monitorowanie wszystkich połączeń i transakcji internetowych z terenu Polski do objętych obowiązkiem podatkowych podmiotów. Tego wprawdzie w projekcie nie ma, ale istnieje niebezpieczeństwo, że w razie jego wejścia w życie ktoś uzna, że trzeba takie coś wprowadzić w celu zapobieżenia uchylaniu się od podatku.
Jak widać, posłowie Lewicy, na czele z Adrianem Zandbergiem, który jest sprawozdawcą tego projektu, woleli zaproponować coś, co nie tylko może przynieść polskiej nauce mniejsze środki od możliwych alternatyw, ale i w ubocznym efekcie ograniczy – nawet według nich samych – w pewnym stopniu rynek i w jakimś zakresie obciąży niewielkich sprzedawców i reklamodawców. Z ryzykiem obciążenia także konsumentów oraz zagrożenia ich prywatności.
Najwyraźniej nie chodzi o ten miliard rocznie, a o samo dokopanie „gigantom cyfrowym”. Wprawdzie dokopanie słabe, bo sami autorzy projektu przyznają, że „antymonopolowy” efekt tego podatku będzie w skali świata „ograniczony”. Ale, jak można wyczytać w uzasadnieniu, liczą na to, że podobne rozwiązania wprowadzą inne państwa, a może i cała Unia Europejska.
A to byłoby już uderzenie w całą branżę, która wyrosła w ostatnich latach i zarabia ogromne pieniądze na skuteczniejszym niż dotąd kojarzeniu producentów i konsumentów i tym samym skuteczniejszym umożliwieniu wymiany dóbr i usług w skali świata, przy użyciu technologii cyfrowych. Używając pojęć marksistowskich – próba ograniczenia wykorzystywania nowych sił wytwórczych, kształtujących powoli nowe stosunki produkcji. Stosunki produkcji oparte na dużo większej liczbie mikroproducentów i mikrousługodawców, kojarzonych z konsumentami – nierzadko na całym świecie – przez „cyfrowych gigantów”. Właśnie gigantów, bo skuteczność tego kojarzenia opiera się na wielkiej liczbie użytkowników platform i wielkiej liczbie danych o nich. Na wielkiej liczbie użytkowników Google czy Facebooka, na wielkiej liczbie sprzedawców na Aliexpress, Amazonie i Allegro, na wielkiej liczbie ofert na Airbnb – co przekłada się na wielką liczbę konsumentów odwiedzających te platformy.
Adrian Zandberg i Lewica stają faktycznie po stronie dotychczasowych stosunków produkcji, próbując powstrzymać ich zmianę na nowe. Pełnicie historycznie reakcyjną rolę, towarzysze.

Pozbyli się polityków

poniedziałek, 2 listopada, 2020

W 2011 r. mieszkańcy meksykańskiej gminy Cherán mieli dość nękających ich przestępców i sprzymierzonych z nimi skorumpowanych polityków.
Uzbrojeni tylko w petardy i maczety, zorganizowali bunt.
Inicjatorkami buntu były kobiety, które wzięły jako zakładników ludzi gangu wycinających użytkowany przez mieszkańców las. Według relacji jednego z mieszkańców, w celu ich odbicia „przybyli uzbrojeni zabójcy, kierowani przez miejską policję”. Doszło do starć, jeden z miejscowych zginął. Gangsterów zmuszono do ucieczki, wzniesiono barykady.
Burmistrza, lokalnych polityków i policję wypędzono z miasteczka.
Mieszkańcy powołali się na prawo do autonomii rdzennych społeczności (należą do ludu Purépecha) i otrzymali ją.
Od tego czasu gminą Cherán rządzą zgromadzenia mieszkańców. Ich decyzje, podejmowane na zasadzie konsensusu, wprowadza w życie rada (K’eri Jánaskakua), której członkowie wybierani są na tych zgromadzeniach. Są też inne rady: młodzieży, kobiet, terytorium. Działalność partii politycznych jest zakazana, a partyjni politycy nie są przepuszczani przez granice gminy. Porządku pilnuje straż obywatelska (Ronda Comunitaria). Za drobne przestępstwa, takie jak prowadzenie samochodu po pijanemu, wyznacza się grzywny lub prace społeczne. Poważniejszymi przestępstwami nadal zajmuje się państwo, tylko, że… ich praktycznie nie ma.
Anarchia? Niby nie, wszak pewien lokalny „rząd” istnieje. Ale jest mniejszy, bardziej demokratyczny, i, jak się wydaje, oparty na zgodzie wszystkich.
Secesja? Nie do końca, Cherán pozostaje częścią Meksykańskich Stanów Zjednoczonych i stanu Michoacán. Ale ma autonomię „ustrojową”.
Komuna? Nie do końca, wszak indywidualna własność istnieje. Wspólna jest jedynie ziemia (choć użytkowana przez poszczególne rodziny), las i kilka gminnych zakładów (cieplarnia, tartak, fabryka betonu), wcześniej dotowanych przez państwo.
Prywatne miasto? W pewnym sensie, ale współwłaścicielami są wszyscy mieszkańcy.
W każdym razie ten przykład pokazuje, że można rządzić się (wspólnie) samemu i pozbyć się polityków.