Archiwum kategorii ‘Libertarianizm’

Rządowi najemnicy i niepaństwowa obrona

sobota, 15 sierpnia, 2020

Federacja Młodych Socjaldemokratów opublikowała na Facebooku wpis, w którym usiłuje przekonać, że zastąpienie państwowych armii prywatnymi organizacjami militarnymi, co postulują libertarianie, to zły pomysł. Jako argument autorzy wpisu podają przykłady prywatnych oddziałów najemnych zatrudnianych przez rządy, którzy albo zdradzali swoich mocodawców dla pieniędzy (najemnicy krzyżaccy podczas wojny trzynastoletniej), albo dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury (najemnicy zatrudniani przez rząd USA podczas wojny w Iraku), albo walczyły w imię interesów korporacji (najemnicy walczący po stronie separatystycznego rządu Katangi).
Jednak krytyka ta nie jest dobrze wycelowana. Po pierwsze państwowe armie od dawien dawna również dokonywały zbrodni na ludności cywilnej i łupiły dobra kultury – i to w znacznie większym stopniu. Robią to zresztą nadal. Podobnie normą są wojny prowadzone przy użyciu takich armii w obronie tych czy innych interesów gospodarczych. Po drugie, przykład najemników na żołdzie krzyżackim, którzy zostali przekupieni przez króla Kazimierza nie jest zbyt trafny, bo najemnicy ci zdecydowali się wydać królowi za pieniądze część obsadzonych przez siebie twierdz (a wcześniej wziąć je w zastaw) po tym, jak Krzyżacy przestali płacić im żołd, czyli złamali warunki umowy.
Ale najistotniejsze jest to, że wynajmowanie przez rządy prywatnych organizacji militarnych działających dla zysku nie jest wcale tym, co postulują libertarianie.
Libertarianie postulują, by obrona (działania agresywne są sprzeczne z libertarianizmem) była zorganizowana i finansowana w sposób dobrowolny. Z jednej strony wyklucza to finansowanie jej przez tradycyjne, utrzymywane z przymusowych podatków państwo (czy to w formie bezpośredniego zatrudniania oficerów i żołnierzy oraz kupowania broni, czy to w formie wynajmowania gotowych oddziałów zbrojnych), z drugiej nie wyklucza wcale tego, by organizacje zajmujące się tą obroną nie kierowały się zyskiem i były np. ochotniczymi stowarzyszeniami.
Przykłady takich, w pewnym sensie „libertariańskich” lub przynajmniej zbliżonych sił zbrojnych można znaleźć w historii i to nawet tej polskiej.
W Polsce czysto prywatne, choć nie najemnicze, siły zbrojne zostały użyte właśnie podczas wojny trzynastoletniej. W nocy z 14 na 15 sierpnia 1457 roku (dziś przypada kolejna rocznica i dlatego libertarianie nie powinni chcieć zmieniać daty święta wojska polskiego ) trzy uzbrojone prywatne statki handlowe (nawet nie oficjalni kaprowie) z Gdańska, płynące z ładunkiem towarów, natknęły się niedaleko Bornholmu na konwój szesnastu statków duńskich i inflanckich (Dania była sojusznikiem Zakonu Krzyżackiego w wojnie i blokowała gdańską żeglugę na Bałtyku). Doszło do starcia, w którym gdańszczanie zatopili jeden okręt konwoju, zabili około trzystu ludzi wroga (tracąc tylko dwunastu) i wzięli do niewoli czterdziestu jeńców, w tym pięciu urzędników krzyżackich.
Ogólnie w dawnej Rzeczypospolitej państwo nie miało monopolu na armię. Przykładem alternatywnych dla państwa dobrowolnych organizacji o charakterze zbrojnym (choć tymczasowych) były konfederacje szlacheckie. Konfederacje były zwykle tworzone pod hasłem obrony swobód (choć bywało to różnie rozumiane), zdarzało się im walczyć z wrogiem zewnętrznym (np. konfederacja dzikowska, konfederacja barska), zdarzało się również przeciwstawiać armii własnego państwa czy króla. W listopadzie 1700 r. pod Olkienikami skonfederowana szlachta litewska pokonała regularne wojsko dowodzone przez hetmana Sapiehę, kończąc tyranię rodu Sapiehów opartą na skupieniu przez nich we własnych rękach najważniejszych urzędów państwowych. W 1715 roku po szeregu bitew i negocjacji konfederatom tarnogrodzkim udało się (choć z pomocą części regularnej armii) doprowadzić do wycofania z Rzeczypospolitej wojsk saskich Augusta II, na utrzymanie których ściągane były bezprawne podatki.
Należy wspomnieć, że własne siły zbrojne, niepodlegające państwu i niefinansowane z podatków, posiadali także magnaci – choć w tym przypadku niekoniecznie były używane jedynie w obronie, a pod względem łupienia ludności cywilnej w przypadku ich nieopłacania czy słabego opłacania nie różniły się od wojsk państwowych (które z kolei z punktu widzenia cywilów niespecjalnie różniły się od żołnierzy nieprzyjaciela).
Inny przykład w pewnym stopniu zahaczający o tereny obecnej Polski to pruski Korpus Lützowa. W 1813 r. około 3500 ochotników z całych Niemiec przystąpiło do utworzonego w ewangelickim kościele w Rogau na Dolnym Śląsku (obecnie Rogów Sobócki) oddziału wojskowego, który wziął udział w walkach z armią Napoleona. Oddział walczył w strukturach pruskiej armii, ale nie był finansowany przez państwo pruskie, któremu brakowało pieniędzy – ochotnicy wyposażali się na własną rękę. Ciekawostką jest to, że od barw tego korpusu pochodzą obecne kolory flagi Niemiec.
Jedną z najdłużej funkcjonujących i najbardziej skutecznych dobrowolnych organizacji militarnych o charakterze obronnym była utworzona w 1920 r. przez żydowskich osadników w Palestynie, w obliczu nasilającego się konfliktu z Arabami, Hagana (Obrona). Ciekawostką dla Młodych Socjaldemokratów może być to, że utworzono ją w kibucu i to podczas konwencji wyborczej lewicowej partii syjonistycznej Achdut ha-Awoda (Jedność Pracy), a niedługo potem podporządkowano ją związkowi zawodowemu Histadrut. Hagana składała się początkowo z ochotników broniących swoich osiedli, a następnie, po uzyskaniu finansowania przez Agencję Żydowską (nadal pochodzącego ze środków prywatnych i dobrowolnego) przyjęła formę zorganizowanych oddziałów przypominających oddziały wojskowe. Skutecznie opierała się Arabom podczas powstania w latach 1936-39, a nawet podejmowała działania zbrojne przeciwko Brytyjczykom. Członkowie Hagany byli szkoleni m. in. w Polsce – przed wojną przez polskich instruktorów wojskowych, a w 1947-1948 r. w Bolkowie na Dolnym Śląsku już przez własnych. Dopiero po wybuchu wojny domowej w Palestynie w grudniu 1947 roku Hagana została przekształcona w organizację opartą na poborze, a w maju 1948 r. w Siły Obronne nowo powstałego państwa Izrael (Cwa Hagana LeIsrael).

Sto razy Sierpem, czyli ebook

niedziela, 16 grudnia, 2018

Co mają ze sobą wspólnego Andrzej Rzepliński, Marek Jurek, Joanna Senyszyn, Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Kołodko, Andrzej Sadowski, Krzysztof Łoziński, Paweł Kukiz, Adrian Zandberg, Janusz Palikot, Marek Magierowski, Jeremi Mordasewicz, Robert Tekieli, Jacek Żakowski, Tomasz Sommer, Dominika Wielowieyska, Lech Jęczmyk, Wojciech Orliński, Piotr Szumlewicz, Kinga Dunin, Maria Szyszkowska, Mirosław Orzechowski i Andrzej Wajda? To, że z każdym z nich w swoim czasie polemizowałem, lub krytykowałem jego wypowiedzi. Czasami było to jeszcze zanim dane nazwisko zrobiło się głośne.
A teraz te wszystkie polemiki i krytykę można przeczytać w jednym miejscu.
Postanowiłem wybrać sto swoich tekstów z lat 1996-2018 i opublikować je w formie ebooka.
Dostać tego ebooka (w formacie EPUB i MOBI – na każdym czytniku lub w odpowiedniej aplikacji powinno dać się poprawnie otworzyć przynajmniej jedną z tych wersji) może aktualnie każdy, kto zechce zostać moim Patronem na Patronite.pl. Zachęcam do wspierania w ten sposób mojej działalności i twórczości publicystycznej.
W kolejnym etapie ebook będzie dostępny do kupienia w księgarniach internetowych.

Francuzi protestują, Polacy świętują

niedziela, 25 listopada, 2018

Francuzi wychodzą ostatnio w setkach tysięcy ludzi na ulice, by zaprotestować przeciwko podwyżce akcyzy na paliwo.
Polacy wyszli ostatnio w setkach tysięcy ludzi na ulice, by poświętować stulecie odzyskania niepodległości państwa w towarzystwie przedstawicieli rządu, który systematycznie wprowadza nowe podatki i opłaty. Przeciwko akcyzie na paliwo nie protestują, choć przeciętny Polak może za swoją pensję kupić mniej więcej połowę tej ilości paliwa, co przeciętny Francuz.
Dla wychodzącego dziś na ulicę Francuza ważna jest zawartość jego własnej kieszeni i to, w jakim stopniu państwo go zdoła ograbić.
Dla wychodzącego dziś na ulicę Polaka ważne jest to, że może pomachać biało-czerwoną flagą w towarzystwie mu podobnych i poczuć wspólnotę z nimi oraz z państwem.
Nie, jako Polak nie jestem dumny z tego, że setki tysięcy Polaków pomaszerowały w Marszu Niepodległości. Byłbym dumny z tego, gdyby setki tysięcy Polaków wyszły na ulice – OK, niekoniecznie blokując ruch, bo to jednak utrudnia życie innym ludziom – z żądaniami obniżenia akcyzy na paliwo. Albo VAT. Albo podniesienia kwoty wolnej od podatku dochodowego. Albo zniesienia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Albo opłaty emisyjnej doliczanej do kosztu paliwa.
Albo nawet w sprawach niepodatkowych, takich jak sprzeciw wobec planów cenzurowania Internetu zawartych w projektach dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym (popularnie zwanej #ACTA2).
Bo to świadczyłoby o tym, że dla wielu Polaków liczy się ich wolność i własność, a nie tylko to, że mieszkają w państwie o nazwie „Polska” oraz czują wspólnotę z tym państwem, husarzami, powstańcami warszawskimi i Żołnierzami Wyklętymi oraz sobą nawzajem.
Ale jak się mi wydaje, to ostatnie większości Polaków od dłuższego czasu wystarcza. Dlatego bez specjalnego protestu przyjmują kolejne ograniczenia wolności i dają się ograbiać. Bo to przecież „dla Polski”, czyli „dla nas”.
Tak działa mentalność nacjonalistyczna.
Mentalność nacjonalistyczna jest zaprzeczeniem mentalności wolnościowej. No chyba, że klasę rządzącą wyrzuci się poza obręb narodu i nazwie np. Żydami albo zdrajcami. Ale to ryzykowne podejście, bo każdego można łatwo nazwać zdrajcą albo Żydem, prawdziwym Polakiem może łatwo okazać się jedynie zwolennik jedynie słusznego wodza, a po usunięciu „Żydów” i „zdrajców” grabienie i zniewalanie społeczeństwa i tak będzie nadal trwało.
Dlatego mieszanie idei wolnościowych z nacjonalizmem, co od pewnego czasu stało się w Polsce modne, uważam za nieporozumienie.

Państwo nie gnije

czwartek, 15 listopada, 2018

W komentarzach do afery z KNF czytam, że „państwo gnije”. Otóż nie. Takie afery pokazują, że państwo ma się właśnie bardzo dobrze i realizuje swoją prawdziwą zasadniczą funkcję, jaką jest poszerzanie wpływów i zwiększanie zysków klasy rządzącej.
Bo w państwie w rzeczywistości chodzi właśnie o to, by zdobyć stołki dające kontrolę nad działaniami innych ludzi, a następnie je odpowiednio wykorzystywać dla własnych korzyści. Czy to legalnie, ściągając z ludzi podatki i przeznaczając je na swoje biznesy i wynagrodzenia, albo obsadzając stanowiska w zarządach i radach nadzorczych państwowych firm – czy to nielegalnie, biorąc łapówki za nieprzeszkadzanie lub przyznanie przywileju.
Owszem, jeśli ktoś myśli, że państwo powinno działać dla dobra narodu lub obywateli, to afery są jaskrawym przejawem nieprawidłowego działania. Sęk w tym, że to, co ten ktoś wyobraża sobie jako działanie prawidłowe, należy do sfery tzw. pobożnych życzeń.
Państwo tworzą ludzie, a ludzie w ogromnej większości będą działać we własnym egoistycznie rozumianym interesie. I ten interes popycha większość ludzi do sięgania po władzę oraz wykorzystywania jej w ten, a nie inny sposób.
Afery były za każdego rządu. Afera Rywina, afera Amber Gold, teraz afera KNF. To tylko niektóre. A o ilu aferach nie wiemy? Znamy prawdopodobnie tylko wierzchołek góry lodowej.
Chcecie mniej afer? To postarajcie się jeśli nie zlikwidować, to przynajmniej mocno ograniczyć państwo.

@ > §

niedziela, 7 października, 2018

W „Gazecie Wyborczej” narzekania na „Lex Facebook” – na to, że portal Marka Zuckerberga ustanowił sobie i egzekwuje wobec użytkowników własne reguły, bez udziału państw, w których działa. Podobnie jak inne wielkie platformy społecznościowe.
A ja zauważę, że tak jest od zarania Internetu – każde forum, czat, lista i grupa dyskusyjna, strona internetowa i blog zawsze stanowiły sobie i egzekwowały własne reguły. Czasami nawet w postaci „admin ma zawsze rację”. I uważano to za normalne. Nikt nie mówił z zaniepokojeniem o, dajmy na to „lex Wizaz.pl”, „lex Forum Libertarian”, „lex pl.soc.polityka” czy „lex Czateria”. Na czym polega różnica?
Tylko na tym, że ludziom bardziej zależy na ich wpisach i profilu na Facebooku niż na wyżej wymienionych forach, grupach i czatach. Bo mają większy zasięg, są istotniejsze dla ich komunikacji z innymi.
I dlatego nie podoba im się, że ich wpisy są czasem przez Facebooka usuwane, a ich konta dostają czasem bany.
Jednak problem nie leży w tym, że decyduje tu prywatny serwis, a nie państwo.
Przecież nie ma znaczenia, czy wpis jest usuwany, a profil dostaje bana mocą decyzji Facebooka, czy państwowego urzędnika. I czy decyduje tu regulamin Facebooka, czy przepisy ustanawiane przez państwo. Efekt jest ten sam. Ba, gdyby decydowało tu państwo, to konsekwencje mogłyby być dla użytkowników bardziej przykre. Bo Facebook może jedynie usunąć wpis albo dać bana. A państwo może jeszcze nałożyć grzywnę albo skazać na ograniczenie wolności, pozbawienie wolności, a nawet (nie w Polsce) na śmierć. Co zresztą czasami robi. Ale robi tylko w tych przypadkach, gdy informacja o naruszeniu jego reguł do niego dotrze i zdoła zidentyfikować autora naruszającego je wpisu.
Wyobraźmy sobie, że Facebook byłby serwisem państwowym i jego bazy danych byłyby bezpośrednio monitorowane przez polską policję. W każdym przypadku, gdy dziś Facebook daje bana za „mowę nienawiści” czy „obrazę uczuć religijnych”, byłby gotowy materiał dowodowy do wszczęcia z urzędu postępowania karnego. I duża część tych postępowań kończyłaby się skazaniem. Plus jeszcze znieważanie prezydenta, konstytucyjnych organów państwa, funkcjonariuszy publicznych, flagi i godła…
Może jednak z punktu widzenia wolności słowa lepiej, że w praktyce w większości przypadków decyduje „lex Facebook”, a nie „lex RP”?
Problem leży gdzie indziej. Leży w tym, że – jak zresztą zauważyła jedna z osób cytowanych w artykule „GW” – w przypadku Facebooka „wyrok” wydaje maszyna, a nie człowiek. Bo sprawdzanie takiej liczby treści przekracza możliwości ludzi. A maszyna jest omylna, ma problemy z rozpoznawaniem kontekstu. No i Facebook w słabym stopniu ma wdrożone procedury minimalizujące niesprawiedliwe „wyroki”.
Ale jeśli ktoś myśli, że narzucenie tu reguł państwa coś pomoże, to się myli. Bo państwa – i struktury ponadpaństwowe – idą właśnie w kierunku akceptacji metod stosowanych obecnie przez Facebooka, czyli wydawania „wyroków” przez maszyny. Projekt dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym faktycznie wymusza to na wszystkich dużych platformach, czyniąc je odpowiedzialnymi za treści naruszające prawa autorskie zamieszczane przez ich użytkowników – zawsze, a nie jak dotąd tylko w przypadku, gdy nie usuną ich po ich wskazaniu. Nakazuje to również projekt unijnych regulacji w sprawie zapobiegania rozpowszechnianiu w internecie treści o charakterze terrorystycznym.
To ja jednak mimo wszystko nadal wolę „lex Facebook”. Tradycyjne reguły prywatne w Internecie (@) od reguł państwowych (§). Bo w ostateczności z Facebooka można przenieść się gdzie indziej, na któryś z istniejących konkurencyjnych serwisów lub nowy – tak jak kiedyś ludzie przenosili się na Facebooka z MySpace czy Naszej Klasy. Ale od reguł narzuconych przez państwo, albo tym bardziej przez Unię Europejską czy porozumienia międzynarodowe, nie ma ucieczki, chyba że do darknetu.
@ > §!

Uczciwe wynagrodzenie?

niedziela, 9 września, 2018

Narażę się twórcom.
„Dziennikarze, twórcy, wydawcy powinni być uczciwie wynagradzani za swoja pracę”twierdzą zwolennicy wprowadzenia ogólnoeuropejskich regulacji nakazujących serwisom społecznościowym płacenie właścicielom praw autorskich tantiem za treści zamieszczane przez użytkowników tych serwisów i usuwanie tych treści, na które owe serwisy nie miałyby licencji.
No cóż, wyobraźmy sobie, że jacyś muzycy nagrali płytę, nakład płyty (powiedzmy 100000 egzemplarzy) został sprzedany i dostali za to zgodne z umową wynagrodzenie. I ktoś zrobił kopię utworu z kupionej przez siebie płyty i wrzucił ją np. na Youtube. Ot tak, nie po to, by na tym zarabiać, tylko po to, by się tym podzielić nim z innymi. Kiedyś, gdy nie było Internetu, skopiowałby ją na kasetę magnetofonową, którą mógłby pożyczyć np. znajomemu.
A potem ktoś inny udostępnia to z Youtube np. na Facebooku. Albo robi kolejną kopię i też ją umieszcza na Youtube. Albo na Vimeo.
Czy praca wykonana przez muzyków uległa przez to zwiększeniu? Nie. Czy zostali wcześniej wynagrodzeni zgodnie z umową za swoją pracę? Tak. To dlaczego właściwie mają być dodatkowo wynagrodzeni za tę samą już wykonaną pracę, bez żadnej dodatkowej umowy, i dlaczego ma to być nazywane „uczciwym wynagrodzeniem”?
Bo z efektów ich pracy skorzysta więcej ludzi? No to czemu producenci zabawek nie żądają ekstra „uczciwego” wynagrodzenia za zabawki, które używane są w przedszkolu zamiast w prywatnych domach? Też korzysta z nich tam więcej dzieci. Czemu producenci telewizorów zainstalowanych w barach nie żądają zapłaty dodatkowej „uczciwej” ceny, skoro mogą z nich tam korzystać setki ludzi? Czemu producenci samochodów nie żądają „uczciwych” tantiem za przewożenie nimi pasażerów?
Chodzi o to, że w wyniku takiego kopiowania sprzeda się mniej płyt i zarobią mniej, niż gdyby mogli zarobić?
Przypuśćmy, że kopię tego utworu na Youtube, Facebooku czy Vimeo odtwarzają ludzie, którzy nie kupili płyty i już nie mają szansy jej kupić, bo nakład został wyprzedany. Czy że odtwarzają ją ludzie, którzy płytę kupili, ale wygodnie jest im posłuchać tego jednego kawałka z Internetu np. w drodze do pracy. W tym przypadku istnienie tej kopii w żaden sposób nie wpływa na sprzedaż płyt i zarobek tych muzyków.
Ale zaraz… część z tych, którzy nie kupili płyty, a spodoba im się utwór na Youtube może kupić właśnie dlatego kolejną płytę. Czyli istnienie tej kopii przyczyni się w tym przypadku do zwiększenia zarobków muzyków – w przyszłości. Bo działa jak darmowa reklama.
No a przypuśćmy, że ktoś umieści tę kopię utworu jeszcze zanim nakład płyty zostanie wyprzedany?
Wtedy owszem, część tych, którzy będą mogli z niej skorzystać może nie kupi płyty. Ale inni z kolei właśnie może kupią tę płytę dlatego, że natrafili na tę kopię w Internecie. Jak to policzyć?
I jeżeli ostatecznie sprzeda się i tak cały nakład płyty, to wymienione wyżej przypadki nie będą miały znaczenia. Muzycy – i producent – zarobią tyle samo, gdyby tej kopii nie było.
Żądanie dodatkowych tantiem od Youtube, Facebooka czy Vimeo w tym przypadku to nie żądanie „uczciwego wynagrodzenia za swoją pracę”, ale właśnie odwrotnie – żądanie NIEUCZCIWEGO „wynagrodzenia” za CZYJĄŚ pracę.
Nieuczciwego, bo niewynikającego z dobrowolnej umowy. Za czyjąś pracę – bo udostępnianie czegokolwiek w tych serwisach jest oparte na pracy tysięcy programistów, administratorów sieci i innych pracowników tych firm, na czele z ich właścicielami. Oraz na darmowej pracy ich użytkowników. Nawet te kopie powstały dzięki jakiemuś tam – minimalnemu ale zawsze – wkładowi pracy użytkowników, którzy je zrobili.
I nie jest to nawet tak, że Youtube czy Facebook zarabiają bezpośrednio na udostępnianiu tej kopii, czyli pośrednio na efekcie pracy muzyków. Oni nie pobierają za jej udostępnianie żadnych opłat. Zarabiają na tym, że mają setki milionów darmowych użytkowników, którzy zamieszczają tam najróżniejsze rzeczy lub tylko oglądają to, co zamieścili inni. I te setki milionów użytkowników przyciągają reklamodawców, będących źródłem dochodów.
Po prostu ktoś sobie pomyślał: skoro tyle zarabiają, to niech zapłacą nam haracz. I nazwijmy to „uczciwym wynagrodzeniem”.
Ale nie. Powiem zupełnie jasno: niewynikające z dobrowolnej umowy wynagrodzenie za każdą kopię utworu wytworzoną przez kogokolwiek NIE JEST UCZCIWYM WYNAGRODZENIEM twórcy ani producenta jego twórczości.
(Owszem, jeśli w umowie zakupu np. płyty jest klauzula przewidująca karę umowną za zrobienie i udostępnienie kopii, to można domagać się jej wyegzekwowania. Ale ona nie obejmuje już tych, którzy umowy nie zawierali, a tym bardziej serwisów społecznościowych w Internecie).
I od zakwestionowania tego dogmatu należy zacząć w debacie o dyrektywie nazywanej „ACTA 2” i cenzurze Internetu.

Wszyscy jesteśmy potencjalnymi Stalinami

sobota, 22 lipca, 2017

Jedyną przyczyną, dla której przeciętny człowiek nie jest drugim Stalinem jest to, że nie ma takiej władzy. Bo jeżeli przeciętny człowiek wie, że jakieś jego działanie przynoszące mu korzyść – materialną lub inną – pozostanie bezkarne, to się go podejmie, choćby miało to wiązać się z krzywdą innych ludzi, z którymi nie jest związany szczerymi pozytywnymi uczuciami. A im większa władza, tym większa bezkarność.
I nie należy się łudzić, że przed popełnianiem najgorszych zbrodni powstrzyma takiego człowieka jego osobista moralność. Bo ta dostosowuje się do warunków i jest odzwierciedleniem ekonomicznej opłacalności jego działań. Dlatego dla właściciela niewolników zabicie niewolnika było czymś normalnym i nie niepokojącym jego sumienia. Dlatego chrześcijańscy konkwistadorzy niewolili i masowo mordowali amerykańskich tubylców. Dlatego Leopold II Koburg – wierzący w Boga, wychowany w europejskiej chrześcijańskiej etyce arystokrata – przyczynił się do ludobójstwa milionów w Wolnym Państwie Kongo, którego był absolutnym władcą, podczas gdy równocześnie sprawował „oświecone” rządy w Królestwie Belgii, gdzie jego władza była ograniczona przez układ sił, parlament i normy konstytucyjne. Dlatego tak wielu przeciętnych Niemców nie widziało nic złego w pracy dla nazistowskiego aparatu terroru. Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie – jak powiedział Lord Acton.
Być może taka opinia jest krzywdząca dla niektórych, bardziej etycznych jednostek, ale bezpieczniej jest tak założyć. A na szczególną pokusę zostania nowymi Stalinami, Hitlerami, Kim Jong Unami czy Leopoldami narażeni są ci, którzy władzy mają najwięcej i mają największą szansę ją poszerzyć, czyli przede wszystkim politycy. I nie ma tu znaczenia opcja polityczna, a jedynie zakres sprawowanej władzy – przekładający się na zakres bezkarności. Władza PZPR była bardziej opresyjna od władzy np. AWS w latach 1997-2001, SLD w latach 2001-2005, PiS w latach 2005-2007 czy PO w latach 2007-2015 nie dlatego, że tworzyli ją ludzie z natury bardziej źli, ani dlatego, że wyznawali bardziej niemoralną doktrynę. Była bardziej opresyjna dlatego, że jej zakres był szerszy i podlegała mniejszym ograniczeniom.
I tak, w odpowiednich warunkach – mając wystarczająco dużą władzę – politycy PO, PiS, SLD, PSL, Partii Wolność, Partii Razem, Ruchu Narodowego czy Kukiz’15 – niczym nie różniliby się w swej masie od „towarzyszy” z PZPR i zachowywaliby się tak, jak oni. A ich lider, obojętnie kto by nim był, stałby się drugim Stalinem, a przynajmniej Jaruzelskim czy Gomułką. Całkiem możliwe, że ja sam, gdybym objął władzę zbliżoną do absolutnej, stałbym się drugim Stalinem. Nie ma znaczenia, jakie poglądy polityczne obecnie prezentuję. Każdy zestaw poglądów – nawet libertarianizm czy anarchizm – może stać się ideologią usprawiedliwiającą dowolne działania.
Dlatego nie należy pozwalać, by jakaś osoba, czy jakaś grupa ludzi, miała zbyt dużą władzę.
I dlatego lepiej, by obecnie PiS – partia mająca własnego Prezydenta RP i kontrolę nad prawie wszystkimi kluczowymi ogniwami władzy w Polsce – Sejmem, Senatem, rządem, Trybunałem Konstytucyjnym, armią, służbami specjalnymi, policją, prokuraturą, Narodowym Bankiem Polskim, Radą Polityki Pieniężnej, Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, mediami publicznymi i spółkami Skarbu Państwa – nie przejęła kontroli nad Sądem Najwyższym i innymi sądami.
Lepiej już, by sądy były pod kontrolą „kasty” sędziowskiej, choćby nawet dominującą rolę w tej kaście odgrywali potomkowie komunistów i agenci byłych WSI, jak niektórzy twierdzą. Lepiej, by władza była podzielona na dwie kasty, niż była w rękach jednej. Wtedy zakres władzy każdej z tych kast jest mniejszy.
Choć oczywiście wcale nie jest tak, że alternatywą do podporządkowania sobie sądów przez PiS jest pozostawienie ich w rękach „kasty sędziowskiej”. Sędziowie powinni czuć nad sobą bat obywateli – tak jak politycy, których władza powinna zostać zredukowana tak bardzo, jak się da. A najlepiej, gdyby dominującą rolę w orzekaniu sprawowali sami obywatele, tylko chwilowo wcielając się, na przykład z losowania, w rolę sędziów. Tak właśnie władzę sądowniczą widział Monteskiusz w „O duchu praw”.

Krytykuję Hoppego

sobota, 3 grudnia, 2016

Uniwersytet w Madrycie opublikował moją krytykę poglądu Hansa-Hermanna Hoppego (dość popularnego w Polsce wśród tzw. liberalnych konserwatystów i wolnościowców) o mniejszej szkodliwości monarchii w stosunku do demokracji. Artykuł jest po angielsku (napisałem go po polsku, został przetłumaczony, trudno mi ocenić stuprocentową poprawność tłumaczenia). Wersja polska oczekuje na publikację gdzie indziej, mam nadzieję, że ukaże się w przyszłym roku.

Państwo i kultura

poniedziałek, 23 listopada, 2015

Minister kultury Piotr Gliński zażądał zaniechania przygotowań do premiery spektaklu „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu, argumentując, że jest on „pornograficzny”. Dyrektor teatru, poseł Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski odmówił i w rewanżu zażądał dymisji ministra. W dniu premiery przed teatrem odbył się protest osób niezadowolonych z „promowania pornografii”.
Na obronę ministra wysuwa się argument, że teatr dofinansowywany jest przez państwo, a więc z pieniędzy podatników – a nie wszystkim podatnikom, jak widać, podoba się wystawianie spektaklu, który uznają za pornograficzny i tym samym niemoralny.
Powstaje jednak pytanie: dlaczego akurat „porno” z pieniędzy podatników jest złe, a co innego z pieniędzy podatników już jest dobre?
Obojętnie na co zostaną przeznaczone pieniądze z dotacji na „kulturę”, zawsze znajdzie się jakaś grupa, której nie będzie się podobało, że ich pieniądze zostały zabrane im na cel, którego nie popierają.
Ręczne sterowanie przez ministra repertuarem teatru nie spowoduje, że podatnicy odzyskają swoje pieniądze, ani że zostaną one przeznaczone na cel, który się im wszystkim podoba. Spowoduje jedynie to, że podatnicy przymusowo sfinansują to, co się podoba ministrowi zamiast tego, co mu się nie podoba.
Z dwojga złego, lepiej już, by o repertuarach dotowanych teatrów decydowały same teatry niż minister – wtedy przynajmniej jest większa szansa, że będą zaspokajały zróżnicowane gusta większej grupy ludzi, a nie tylko gust ministra.
Ale najlepiej nie dotować teatrów i innych placówek kultury z pieniędzy podatników. Niech płacą zainteresowani danym spektaklem, kupując bilety, albo prywatni mecenasi, którym akurat podoba się taka, a nie inna tematyka czy forma. Wtedy nie będzie problemu, że pieniądze jakiejś osoby zostały wydane na coś, co się tej osobie nie podoba.

KORWiN zachęca liberałów, ale nadal nierealistyczny

sobota, 17 października, 2015

Partia KORWiN ogłosiła swój program – „Dumna bogata Polska”. Dla wielu może być on zaskoczeniem – jako że w pewnych kwestiach rozmija się on dość mocno z dotychczasowymi wypowiedziami jej lidera Janusza Korwin-Mikkego oraz tematami uwypuklanymi w jej kampanii wyborczej. I tak zamiast postulowania sojuszu z Rosją mamy akceptację członkostwa Polski w NATO i postulat wspierania jego zdolności do szybkiego reagowania, a nawet pomysł rozszerzenia NATO na Szwecję, Finlandię i Mołdawię. Zamiast oskarżania Niemiec o pretensje terytorialnepostulat stałej współpracy wojskowej z tym państwem. Zamiast postulowania zniszczenia Unii Europejskiej – czym JKM kończy prawie każde swoje wystąpienie w Parlamencie Europejskim – a nawet jej opuszczenia przez Polskę jest jedynie postulat odstąpienia od Traktatu Lizbońskiego i przebudowy bazy traktatowej UE oraz poparcie dla odbiurokratyzowania Unii. Pojawia się nawet pomysł finansowania przez UE sił zbrojnych państw biorących na siebie ciężar ochrony zewnętrznych granic Unii (czyli m. in. Polski). Zupełnie pominięta jest, dotychczas centralna w kampanii wyborczej, kwestia imigracji oraz „kwot imigrantów” ustalanych dla Polski przez UE.
Jeżeli chodzi o sprawy ustrojowe, to wbrew linii prezentowanej przed wyborami prezydenckimi oraz referendum 6 września KORWiN wyraźnie opowiada się za ordynacją wyborczą opartą o jednomandatowe okręgi wyborcze. Mają one obowiązywać zarówno w Sejmie (którego kompetencje mają być ograniczone do uchwalania podatków i w pewnym zakresie kontroli władzy wykonawczej), jak i w Senacie (który ma być najważniejszym organem stanowiącym ustawy). W przypadku Senatu wprawdzie każdy okręg wyborczy (ziemię) ma reprezentować dwóch senatorów, ale każdy z nich ma być wybierany na swoją sześcioletnią kadencję w odrębnych wyborach (wybory mają odbywać się co 3 lata). W przypadku Sejmu w programie zaznaczone jest, że posłowie mają być wybierani w okręgach jednomandatowych „w systemie pojedynczego głosu przechodniego (STV)”, takie sformułowanie świadczy jednak o niekompetencji osób piszących program – STV to ordynacja proporcjonalna możliwa do wprowadzenia w życie jedynie w okręgach wielomandatowych. Najprawdopodobniej autorom programu chodzi o ordynację jednomandatową z „głosem alternatywnym” (AV) obowiązującą np. w Australii.
Wpisanie do programu postulatów sprzecznych z dotychczasową linią lidera (wspieranie i rozszerzanie NATO, JOW) lub łagodniejszych (przebudowa i odbiurokratyzowanie UE zamiast jej zniszczenia lub wystąpienia z niej) oraz przemilczenie kwestii mocno podnoszonych w kampanii wyborczej (imigranci) może świadczyć o chęci przypodobania się innemu elektoratowi niż ten, do którego do tej pory kierowany był głównie przekaz. Z treści tych postulatów można wywnioskować, że chodzi o wyborców nastawionych mniej nacjonalistycznie, bardziej prozachodnio, nieco mniej antyunijnie i bardziej obywatelsko (JOW) – w stronę tych ostatnich idą też postulaty wybierania sędziów i prokuratorów gminnych w wyborach (tego nie ma w programie poprzedniej partii JKM, czyli Kongresu Nowej Prawicy). Pokrywa się to mniej więcej z dużą częścią elektoratu Pawła Kukiza w wyborach prezydenckich, którą politolog Rafał Chwedoruk nazwał „elektoratem libertariańskim” – antyestablishmentowym, prorynkowym i niezainteresowanym sporami kulturowymi (niekoniecznie muszą być to oczywiście libertarianie sensu stricto, choć mogą), a która obecnie może wahać się między Kukiz’15, Nowoczesną lub niepójściem na wybory. Na chęć pozyskania tego elektoratu może wskazywać też brak w programie sprzeciwu wobec zrównania małżeństw z innymi związkami „seksualnymi i semi-seksualnymi”, który obecny jest w programie KNP.
Z drugiej strony, ukłon w stronę elektoratu libertarian i antyestablishmentowych liberałów jest nie do końca konsekwentny. Pojawia się postulat ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci (wyłączywszy karę śmierci), którego w programie KNP nie ma, a który musi odrzucić od KORWiN osoby akceptujące w jakimkolwiek zakresie aborcję i eutanazję. W porównaniu z programem KNP brak też postulatów wskazujących na chęć zakończenia prohibicji narkotyków i represjonowania osób zażywających narkotyki, pojawia się natomiast dążenie do usunięcia z kodeksu karnego instytucji znikomej szkodliwości społecznej czynu, co przy dzisiejszym stanie prawnym oznacza zabranie prokuratorom i sędziom możliwości umorzenia postępowania o posiadanie niewielkiej ilości narkotyku na własny użytek. Ten ostatni postulat jest też ogólnie postulatem antyobywatelskim, stawiając sztywną literę prawa ponad interpretacją jego ducha przez wybranych sędziów i prokuratorów.
Wątpliwości z punkt widzenia elektoratu proobywatelskiego budzi też niekonsekwencja w postulacie zakazu łączenia stanowisk we władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Najwyższy organ władzy wykonawczej – Prezydent – ma mieć bardzo silny wpływ na ustawodawstwo, poprzez powoływanie członków Rady Stanu wstępnie zatwierdzającej projekty ustaw oraz bardzo silne weto wobec uchwalonych ustaw (obalane większością co najmniej 4/5 składu Senatu), a także powoływać 1/3 składu Sądu Najwyższego oraz sędziów sądów kapturowych (dyscyplinarnych orzekających w sprawach o korupcję sędziów).
Brak też szczegółowych postulatów dotyczących wolności słowa oraz wolności osobistej (do pewnego stopnia obecnych w programie KNP). Jest jedynie ogólna wzmianka o umieszczeniu w Konstytucji zapisu, że prawo sprzeczne z zasadą „Chcącemu nie dzieje się krzywda” nie obowiązuje. Jednak autorzy programu KORWiN najprawdopodobniej rozumieją tę zasadę – w ślad za swoim liderem – błędnie. Ta stara rzymska zasada jest już stosowana w polskim prawie (choć nie jest wpisana do Konstytucji) i oznacza, że nie są uprawnione roszczenia o naprawę szkody powstałej wskutek świadomego podjęcia ryzyka przez poszkodowanego – a nie, że nie wolno zakazywać ludziom postępowania narażającego jedynie ich samych na ryzyko szkody (jak zdaje się to rozumieć Janusz Korwin-Mikke: np. niezapinania pasów w samochodzie, zażywania narkotyków, nieoszczędzania na starość, nieubezpieczania się od choroby itd.). Takie sformułowanie z jednej strony osłabia wolnościowy przekaz, z drugiej zaś naraża na niezrozumienie i stwarza możliwość różnego interpretowania tego punktu programu.
W programie KORWiN widać też chęć urealnienia postulatów dotyczących gospodarki i reformy finansów państwa, krytykowanych dotąd jako nierealistyczne i populistyczne. Przy zachowaniu radykalnych postulatów docelowych pojawiają się propozycje szeregu rozwiązań przejściowych w różnych dziedzinach, takie jak rozszerzony w stosunku do obecnej subwencji „bon oświatowy” w edukacji (dopóki państwo będzie finansowało działalność edukacyjną), oparcie finansowania studiów na systemie kredytów, czy nawet – dość zaskakujące z punktu widzenia libertarianina – rozszerzenie finansowania świadczeń zdrowotnych ze środków publicznych na wszystkich włącznie z osobami niezatrudnionymi i niezarejestrowanymi jako bezrobotni (czyli np. na tych, którzy nie chcą podjąć pracy). Niemiłą dla libertarianina niespodzianką jest uznanie, że „kluczowe strategiczne przedsiębiorstwa związane z infrastrukturą” powinny pozostać w rękach państwa nawet docelowo. W porównaniu z programem KNP i dotychczasowymi hasłami autorzy programu KORWiN podejmują także próbę dokładniejszego opisania postulatów dotyczących reformy podatków i finansów państwa.
Niestety jest to najsłabszy punkt tego programu. Z jednej strony przyjmuje się likwidację podatków dochodowych (zarówno PIT, jak i CIT), likwidację ZUS i KRUS z finansowaniem emerytur z ogółu podatków, a także zmniejszenie do minimalnego poziomu stawek akcyzy i docelowo także VAT (15%). Oznacza to zmniejszenie dochodów publicznych o ponad 230 mld zł (przyjmując dane z 2014 r.), jeśli uwzględnić tylko składki na ZUS i KRUS oraz podatki dochodowe. Jednocześnie zakłada się „stopniową i konsekwentną obniżkę wydatków publicznych do co najwyżej 1/3 PKB”, co oznacza (przyjmując dane z 2014 r.) zmniejszenie ich o niecałe 60 mld zł (w 2014 r. była to mniej więcej wysokość deficytu finansów publicznych) 135-150 mld zł. [EDIT: Mateusz Benedyk z Instytutu Misesa zwrócił uwagę na błąd wynikły z przeliczenia PKB po niewłaściwym kursie dolara]. Jedynym sposobem, by przy takiej wysokości obniżki wydatków publicznych (która nawet nie jest założona jako natychmiastowa) zlikwidować wymienione wyżej podatki i jednocześnie dotrzymać obietnicy zmniejszenia długu publicznego („tempo obniżki wydatków powinno być dużo szybsze niż dochodów”) jest zapewnienie innego źródła dochodów państwa. Autorzy programu KORWiN jednak tego źródła nie wskazują (proponują jedynie dodatkowy podatek od kopalin, który raczej takiego dochodu nie przyniesie; nierealne jest też liczenie na nagły wzrost w takiej skali przychodu z podatków pośrednich wskutek ożywienia gospodarczego – PKB musiałoby wzrosnąć tu o mniej więcej 50% 40%). Trzeba więc dojść do wniosku, że program ten jest w tym zakresie nierealny – do spełnienia obietnic likwidacji podatków dochodowych i składek na ubezpieczenie społeczne i jednoczesnego zmniejszenia długu publicznego bez wprowadzania lub zwiększania innych podatków wymagane są cięcia w wydatkach publicznych znacznie bardziej radykalne niż to, co się w nim postuluje. Należy przy tym pamiętać, że KORWiN postuluje zwiększenie o połowę – a więc o dodatkowe ok. 20 mld zł – wydatków na obronność. Cięcia innych wydatków musiałyby wynieść więc przynajmniej ćwierć biliona złotych.
Podsumowując – program KORWiN jest, w stosunku do dotychczasowych wypowiedzi liderów tej partii (zwłaszcza Janusza Korwin-Mikkego) krokiem w stronę rozsądku, nadal jednak pozostaje nierealistyczny.