Archiwum kategorii ‘Polityka’

Państwo zabroni nam oglądać porno?

sobota, 14 grudnia, 2019

Stowarzyszenie Twoja Sprawa przedstawiło założenia projektu przepisów mających chronić dzieci przed pornografią. Jak można dowiedzieć się z przygotowanych przez nich prezentacji, przepisy te mają wprowadzić rejestr domen czy też stron internetowych z „kwalifikowanymi treściami pornograficznymi” (pojęcie to miałoby obejmować również rysunki o charakterze pornograficznym), podobny do tego, który istnieje w przypadku domen branży hazardowej. Z rejestru usuwane byłyby jedynie te strony, które wdrożą wiarygodny mechanizm weryfikacji wieku odbiorcy (np. przy pomocy karty kredytowej). Dostawcy dostępu do Internetu mieliby obowiązek blokowania dostępu do stron figurujących w rejestrze.
Nie jest jasne, w jaki sposób blokowanie to miałoby następować. Jeśli tak, jak obecnie jest to w przypadku domen służących hazardowi, to wystarczyłoby ustawić sobie na komputerze czy smartfonie DNS-y spoza Polski (np. Google – wielu użytkowników tak ma), by blokadę ominąć. Dodatkowo pośrednicy płatności mieliby również obowiązek blokować wpłaty na rzecz podmiotów korzystających z domen wpisanych do rejestru. To z jednej strony utrudniłoby osobom jak najbardziej dorosłym możliwość korzystania z płatnej pornografii oferowanej przez zagraniczne serwisy (choć nie uniemożliwiłoby tego), z drugiej strony zaś dostęp do pornografii darmowej pozostałby w zasadzie nieograniczony – również dla dzieci wiedzących, jak ustawić sobie DNS-y.
Ale niewykluczone, że pomysłodawcy projektu myślą o czymś więcej – realnym filtrowaniu dostępu do stron. To wiązałoby się z narzuceniem dostawcom Internetu obowiązku stosowania urządzeń z oprogramowaniem filtrującym cały ruch (np. tzw. UTM-ów z włączoną funkcją web filteringu). Oznaczałoby to dodatkowe koszty dla tej branży (za co być może zapłaciliby pośrednio użytkownicy), a także niebezpieczeństwo użycia tej infrastruktury do blokowania dowolnych innych treści – skoro cały ruch do Internetu na terenie Polski byłby potencjalnie filtrowany, to byłoby to technicznie bardzo łatwe. Ponadto dostęp do stron z pornografią byłby blokowany nie tylko dla dzieci, ale i dla osób dorosłych. Byłaby to więc już realna cenzura – wprawdzie również od biedy możliwa do ominięcia (proxy, VPN, TOR), ale jednak uciążliwa.
Okazuje się więc, że to, co proponuje Stowarzyszenie Twoja Sprawa w celu ochrony dzieci albo praktycznie nie miałoby wpływu na dostęp dzieci do pornografii, za to nieco utrudniłoby dostęp do niej dorosłym, albo przybrałoby formę pełnej cenzury poważnie utrudniającej dostęp do takich treści nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Jako człowiek dorosły, pamiętający cenzurę z czasów PRL i owszem – korzystający od czasu do czasu dla przyjemności z dostępu do internetowej pornografii – zdecydowanie sprzeciwiam się temu drugiemu. Obawiam się jednak, że znowu doczekam się czasów, kiedy władza będzie decydowała, co mogę, a czego nie mogę oglądać i czytać.
Bo projekt, o którym mowa, zwrócił już uwagę samego premiera. Również minister Michał Dworczyk stwierdził w imieniu rządzącej partii, że „dostęp do stron pornograficznych powinien być ograniczony dla dzieci i powinna być skuteczna weryfikacja czy osoba jest pełnoletnia”. Swoje zdanie wyraził także Rzecznik Praw Dziecka Mikołaj Pawlak w wywiadzie dla Katolickiej Agencji Informacyjnej: „Skoro można było zablokować na kilka dni moje konto na Twitterze jedynie za użycie pewnych określeń, które algorytm uznał za podejrzane, a były to tylko cytaty z artykułów prasowych, to tym bardziej można zablokować treści wprost mówiące o pornografii albo wprowadzić metodę weryfikacji dostępu do takich treści, np. poprzez kartę kredytową, której nie mogą używać dzieci”. I jakimś dziwnym trafem na portalu gazeta.pl (jak wiadomo popierającym opozycję) parę dni temu ukazał się wywiad z seksuologiem drem Depko, który wskazując na zagrożenia dla dzieci ze strony pornografii stwierdził wprawdzie z jednej strony, że „nie ma niestety obecnie takiej technologii, która byłaby w stanie zablokować dzieciom dostęp”, ale z drugiej strony na pytanie „A gdyby była taka technologia, to ty, wolnościowiec, byłbyś za jej wprowadzeniem?” odpowiedział: „Absolutnie. I pierwszy bym napisał wniosek do Komisji Europejskiej, żeby natychmiast nakazała montowanie tej technologii w każdym urządzeniu elektronicznym z ekranem. (…) Uważam, że to jest tak, jak z alkoholem, musisz mieć dowód, żeby kupić. I tak samo powinno być z pornografią”. Moim zdaniem jest to zorganizowana akcja propagandowa obejmująca wszystkie środowiska polityczne i nie ma co liczyć na istotny sprzeciw w Sejmie czy Senacie.
„Antyradio” zwraca uwagę, że podobny projekt wchodzi właśnie w życie w Izraelu. Nie jest to do końca prawda – z tego, co można przeczytać, to przepisy izraelskie mają być znacznie łagodniejsze i nie przewidują domyślnego blokowania stron z pornografią. Narzucają jedynie dostawcom Internetu wprowadzenie możliwości blokowania takich stron na życzenie użytkownika (nie wiem, jak technicznie ma to wyglądać, warto wspomnieć, że państwo ma płacić dostawcom 2 szekle za każdego użytkownika korzystającego z blokady – jak widać zauważono, że będzie się to wiązało z kosztami) oraz obowiązek przypominania użytkownikom o takiej możliwości. A dorośli użytkownicy będą mogli tę możliwość odrzucić – i wtedy będą musieli się jakoś zidentyfikować swojemu dostawcy Internetu, przyjąć lub po prostu zignorować – i wtedy blokady nie będzie, będą tylko pojawiały się kolejne przypomnienia o możliwości skorzystania z niej, a po trzech powiadomieniach włączona zostanie blokada do obejścia hasłem wysyłanym użytkownikowi. Jakkolwiek projekt izraelski też rodzi pewne zagrożenia dla wolności dostępu do Internetu i wiąże się z marnowaniem pieniędzy podatników (i moim zdaniem nie jest celowy w kraju, gdzie już od dawna istnieją prywatne oferty „koszernego” dostępu do Internetu z filtrowaniem pornografii i innych rzeczy zabronionych bogobojnym Żydom), to jednak bezpośrednio nie wprowadza przymusowego blokowania dostępu do treści i cenzury.
Mija dziewięć lat od pomysłu Donalda Tuska wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych, który miał obejmować m. in strony hazardowe, „faszystowskie” oraz pedofilskie. Wtedy gwałtowne protesty użytkowników Internetu, ekspertów i organizacji pozarządowych doprowadziły do jego wycofania. A dziś mamy już rejestr i blokadę – wprawdzie niezbyt uciążliwą – domen hazardowych, a jak widać zaczyna się poważnie myśleć o rejestrze stron z pornografią, i to bynajmniej nie tylko pedofilską. Wprowadzają to lub planują wprowadzić przeciwnicy Donalda Tuska. A masowych protestów nie widać.

Młodzi Razem i wybielanie komunizmu

wtorek, 26 listopada, 2019

W ostatnią sobotę na Ukrainie obchodzony był Dzień Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu i Represji Politycznych, przypominający o milionach (wg szacunków Instytutu Demografii i Badań Społecznych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy – prawie 9 mln w całym ZSRR, w tym ok. 4 mln na Ukrainie) ofiar klęski głodu będącej efektem stalinowskiej polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Z tej okazji (błędnie uważając, że święto owo przypada dzisiaj, tj. 25 listopada) młodzieżówka Lewicy Razem zamieściła na Facebooku wpis, w którym wprawdzie potępiła „karygodną politykę władz ZSRR”, ale przedstawiła ją jedynie jako przykład autorytaryzmu, totalitaryzmu, „antyukraińskiego sentymentu Stalina” (chyba chodziło o resentyment, czyli niechęć), nacjonalizmu i imperializmu. Samego Stalina zestawiono z takimi współczesnymi politykami, jak Recep Erdogan, Jair Bolsonaro czy Benjamin Netanjahu.
Ani słowa o komunizmie, socjalizmie, marksizmie czy nawet marksizmie-leninizmie.
A przecież kolektywizacja rolnictwa i narzucanie chłopom obowiązkowych darmowych kontyngentów dostaw produktów rolnych wprost wynikają z założeń marksistowskiego socjalizmu. Młodzi Marks i Engels w „Manifeście Partii Komunistycznej” postulowali między innymi „zarządzenia” takie, jak „jednaki przymus pracy dla wszystkich, utworzenie armii przemysłowych, zwłaszcza w rolnictwie”, „wzięcie pod uprawę i ulepszenie gruntów według jednolitego planu” czy „zespolenie rolnictwa z przemysłem”. Pisali też, że „proletariat użyje swojego panowania politycznego po to, by (…) scentralizować wszystkie narzędzia produkcji w ręku państwa”.
Po zdobyciu w Rosji władzy przez bolszewików dekretem z maja 1918 r. „O udzieleniu ludowemu komisarzowi żywności nadzwyczajnych pełnomocnictw do walki z wiejską burżuazją, ukrywającą zapasy zboża i spekulującej nimi” ustanowiono „dyktaturę żywnościową”, a następnie powołano „Prodarmię” – specjalne uzbrojone oddziały do rekwirowania chłopom produktów rolnych. Już w sierpniu wybuchło z tego powodu chłopskie powstanie w guberni penzeńskiej, które sprowokowało Lenina do wysłania do lokalnych władz telegramu z nakazem publicznego powieszenia „przynajmniej stu kułaków” (dla młodych: mianem tym komuniści określali zamożniejszych chłopów), opublikowania ich nazwisk i zabrania im całego zboża.
Polityka „prodrazwiorstki” (zaopatrywania w żywność metodą przymusowych dostaw i odgórnych przydziałów) została potwierdzona dekretem Rady Komisarzy Ludowych ze stycznia 1919 r. i stopniowo objęła nie tylko chleb i zboże, ale także ziemniaki, mięso i inne produkty rolne. Trwała aż do 1921 r., gdy w ramach Nowej Polityki Ekonomicznej zastąpiono ją podatkiem w naturze o niższym wymiarze.
Stalin po prostu kontynuował politykę przymusowych dostaw, uzupełniwszy ją zmuszaniem (różnymi metodami – od podatków przez konfiskaty do przymusu bezpośredniego i zsyłek do gułagów) chłopów do przyłączania się ze swoimi gospodarstwami do kołchozów i sowchozów, które już bezpośrednio – zgodnie z zamysłami Marksa i Engelsa – włączone były w centralnie planowaną i jak się okazało nieefektywną gospodarkę. O ile brutalne metody Stalina były sprzeczne z tym, co niegdyś pisał starszy już Engels, twierdzący, iż zadaniem komunistów po zdobyciu władzy będzie przekonanie chłopów do dobrowolnego przyłączenia się do kolektywnej produkcji, o tyle samo przekonanie o wyższości i większej wydajności takiego sposobu produkcji (a także o tym, że powinien być on organizowany i centralnie planowany przez państwo) było i jest sednem marksizmu.
Nieprawdą jest też, że Wielki Głód był wynikiem „imperializmu”, nacjonalizmu i niechęci Stalina do Ukraińców. Owszem, taka niechęć mogła odgrywać pewną rolę na Ukrainie, ale klęska głodu objęła cały ZSRR łącznie z samą Rosją, a nie tylko Ukrainę. Wg wspomnianych wyżej szacunków Instytutu Demografii i Badań Społecznych Narodowej Akademii Nauk Ukrainy poza Ukrainą było więcej ofiar. „Hołodomor” był wynikiem przede wszystkim czego innego – systemowego błędu polityki, którą młodzi działacze Lewicy Razem (partii bynajmniej nie proponującej socjalizmu bezpaństwowego) nie chcą nazwać komunistyczną ani socjalistyczną.

Większość Polaków nie popiera PiS

wtorek, 15 października, 2019

Wybory w Polsce NIE SĄ proporcjonalne. Proporcjonalność prosta w matematyce to taka zależność między dwiema zmiennymi wielkościami x i y, w której iloraz tych wielkości jest stały. (Jest jeszcze proporcjonalność odwrotna, kiedy to iloczyn tych wielkości jest stały). A łatwo stwierdzić, że iloraz (ani iloczyn) odsetka otrzymanych przez komitet wyborczy głosów oraz uzyskanych przez ten komitet mandatów stały nie jest, nawet w przybliżeniu i z uwzględnieniem progu wyborczego.
W ostatnich wyborach iloraz ten wygląda tak:
PiS – 43,59/235 =~ 0,1855
PO – 27,40/134 =~ 0,2045
SLD – 12,56/49 =~ 0,2563
PSL – 8,55/30 = 0,285
Konfederacja – 6,81/11 =~ 0,6191
Jak widać, liczba głosów potrzebnych do zdobycia jednego mandatu jest w przypadku każdego z komitetów różna i tym mniejsza, im więcej dany komitet zdobył głosów. W sensie matematycznym nie jest to proporcjonalność.
No, ale prawo to nie matematyka i skoro w Konstytucji nie zdefiniowano dokładnie, co oznacza termin „wybory proporcjonalne”, to mamy właśnie to, co mamy.
A efekt jest taki, że choć PiS zdobyło 8051935 głosów, a pozostałe partie, które przekroczyły próg wyborczy zdobyły ich 10215777, czyli o ponad dwa miliony więcej (jest to ponad 50%!), to jednak PiS dzięki niby „proporcjonalnej”, a faktycznie nieproporcjonalnej ordynacji wyborczej ma ponad połowę mandatów w Sejmie. Mniejszość głosujących wybrała większość posłów.
Warto uświadomić sobie to, że na PiS głosowała wyraźna mniejszość głosujących, nawet licząc tylko partie, które przekroczyły próg wyborczy. Nie mówiąc o tym, że jest to znaczna mniejszość ogólnej liczby uprawnionych do głosowania (niecałe 27%).
Nie jest tak, jak z satysfakcją mówią komentatorzy lewicowi, a z ubolewaniem liberalni – że PiS odniosło sukces, bo zatroszczyło się o to, o co chodzi większości ludu, dając mu lub obiecując prezenty w postaci 500+ dla dzieci, dla niepełnosprawnych, dodatkowych emerytur, zwiększonej płacy minimalnej i wolnych niedziel.
Zatroszczyło się o to, o co chodzi pewnej części ludu. I zdobyło jej poparcie. Ale większość ludu – także tego głosującego – nadal nie poparła PiS mimo miliardowych transferów socjalnych i nachalnej „propagandy sukcesu”. Bo dla wielu liczy się nie tylko pełny brzuch, a poza tym jednak zdają sobie oni sprawę, że prezenty rozdawane przez państwo tego brzucha nie zapełnią. Nie mówiąc już o tym, że wielu – takich jak ja – po prostu zostało całkowicie pominiętych w tym pisowskim karnawale rozdawnictwa, a nawet obciążonych jego kosztami.
Fakty są takie, że WIĘKSZOŚĆ POLAKÓW NIE POPIERA PIS.

Państwo finansuje światopoglądy

wtorek, 8 października, 2019

Instytut Ordo Iuris ujawnił, że „organizacje LGBT” działające na terenie Warszawy otrzymały od 2017 r. „co najmniej” ok. 2 miliony złotych z funduszy Unii Europejskiej, a w bieżącej kadencji władz samorządowych – 876500 zł z funduszy miejskich.
Skala finansowania takich organizacji – czyli, jakby to niektórzy powiedzieli – promowania „ideologii LGBT” jest więc taka, że średnio mieszkaniec Warszawy płaci rocznie na te cele ok. 50 groszy, plus przypada na niego nieco ponad złotówka wydana na ten cel z funduszy unijnych. Przy czym z kieszeni mieszkańca Warszawy idzie w tym ostatnim przypadku kwota znacznie mniejsza od jednego grosza, bo polska składka to niecałe 3% wpływów do budżetu Unii, a mieszkańcy Warszawy to mniej niż 1/20 wszystkich Polaków.
Przypuszczam, że przeciętny Polak na „promowanie ideologii LGBT” płaci znacznie mniej, bo nie wszystkie miasta i gminy mają tak przyjazne podobnym organizacjom władze, jak obecnie Warszawa.
A teraz porównajmy to z finansowaniem przez podatników Kościoła i promowanego przezeń światopoglądu.
Jak wynika z zestawienia zrobionego przez autorów gry „Kleropol” (z podaniem źródeł), w 2017 r. przeznaczono na ten cel ponad 2,5 mld pieniędzy państwowych (nauka religii w szkołach, Światowe Dni Młodzieży, dotacje do katolickich uczelni wyższych, Fundusz Kościelny, dotowanie podmiotów związanych z o. Rydzykiem, kapelani, budowa Świątyni Opatrzności Bożej), a tylko w jednym naborze wniosków z funduszy unijnych („Ochrona dziedzictwa kulturowego i rozwój zasobów kultury” z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko) projekty podmiotów związanych z Kościołem dostały 241 mln zł. Do tego dochodzi trudne do oszacowania wsparcie takich podmiotów ze spółek Skarbu Państwa, wsparcie do związanych z Kościołem placówek oświatowych i wychowawczych lub zakładów opieki zdrowotnej czy dopłaty unijne do kościelnych gruntów rolnych (szacowane na ok. 80 mln zł rocznie).
Nawet jednak bez uwzględnienia wsparcia unijnego i trudnego do oszacowania wychodzi, że w 2017 r. przeciętny Polak przeznaczył przymusowo na działalność Kościoła i związanych z nim podmiotów oraz promowanie jego światopoglądu ponad 60 złotych. Czyli ponad sto dwadzieścia razy więcej niż przeciętny mieszkaniec Warszawy na organizacje LGBT i promowane przez nie poglądy. I pewnie około dwieście razy więcej niż przeznacza rocznie na to ostatnie przeciętny Polak.
Taka jest skala jednego i drugiego zjawiska.
I owszem, niezależnie od skali, nie powinno być tak, że ktoś płaci przymusowo, nawet grosze, na działalność i promowanie poglądów niezgodnych z jego przekonaniami. Dlatego państwo nie powinno dofinansowywać ani Kościoła i związanych z nim podmiotów, ani organizacji LGBT. Ani jakichkolwiek innych organizacji. Chyba że – przejściowo – w związku z działalnością na równi dofinansowywaną przez państwo wszystkim podmiotom (np. subwencja oświatowa czy wsparcie dla szpitali).

Skuteczna policja

wtorek, 1 października, 2019

Policjanci z Buska-Zdroju w kółko zatrzymywali tych samych bezdomnych i wypisywali im mandaty, przy okazji robiąc im poniżające zdjęcia i drwiąc z nich w Internecie.
Policjanci z Ostrowca Świętokrzyskiego przyczepili się do chorego leczącego się medyczną marihuaną i zabrali mu trzy gramy zioła mimo okazania przez niego zaświadczenia lekarskiego i opakowania z apteki.
Policjanci ze Szczecina pofatygowali się, by skierować wniosek o ukaranie człowieka, który wyrzucił na i tak zaśmiecony chodnik jedną łupinkę słonecznika.
Dlaczego? Bo w ten sposób mogli sobie minimalnym kosztem poprawić statystyki wykrywalności przestępstw i wykroczeń. No i – przynajmniej w przypadku marihuany – przybliżyć się do wykonania rocznego planu w zakresie ilości „zabezpieczonych” narkotyków (to nie żart, w policji obowiązuje nadal taka „gospodarka planowa”).
Równocześnie Niezależny Związek Zawodowy Policjantów napisał do Sejmu petycję, domagając się, by nieposłuszeństwo poleceniom policjanta, wydanym w granicach i na postawie przepisów ustawy, było wykroczeniem karanym grzywną lub aresztem. Obecnie za coś takiego, o ile nie wiąże się to ze znieważaniem lub naruszaniem nietykalności cielesnej funkcjonariusza, nie grożą żadne kary, choć policjant może wtedy zastosować przymus bezpośredni – na przykład przylać pałą.
Wyobrażam sobie, jak wzrosną statystyki wykrywalności wykroczeń w przypadku, jeśli Sejm przychyli się do tej petycji. Wystarczy, że policjant przyczepi się do kogoś o byle co, ten ktoś odmówi wykonania jakiegoś jego polecenia i bach! – mamy wykryte kolejne wykroczenie. Z dużą szansą na skazanie.
Mają głowę na karku ci policjanci.

Obywatel drugiej kategorii

niedziela, 22 września, 2019

Po osobach posiadających niepełnoletnie dzieci, emerytach i najmniej zarabiających pracownikach przyszła pora na rządową marchewkę dla przedsiębiorców. Premier obiecał zmniejszenie o 500 zł składek na ZUS dla tych z nich, którzy mają przychód poniżej 10 tysięcy złotych miesięcznie i dochód poniżej 6 tysięcy złotych miesięcznie, podwyższenie limitu przychodów dla 9% stawki CIT z 1,2 do 2 mln euro oraz podwyższenie limitu przychodów dla możliwości korzystania z ryczałtowego PIT (czyli faktycznie z podatku płaconego od przychodów zamiast od dochodów) również do 2 mln euro. No i jeszcze miliard złotych na dotacje dla „inwestycji strategicznych”.
Wprawdzie jakoś nie wydaje mi się, że z wymienionych ulg skorzysta wielu przedsiębiorców (średni przychód w mikroprzedsiębiorstwach wynosił już w 2017 r. ponad 540 tys. zł, czyli znacznie więcej niż 10000 zł miesięcznie; wszystkich przedsiębiorstw nie-mikro mieszczących się w granicach przychodów 1,2-2 mln zł rocznie jest poniżej 10 tysięcy i przypada na nie poniżej 2% przychodu; ryczałtowy PIT nie musi być wcale tak bardzo opłacalny dla przedsiębiorców o przychodach wyższych niż obecny limit 250 tys. euro, zwłaszcza zatrudniających pracowników – obecnie 70% „ryczałtowców” pracowników nie zatrudnia, a dalszych 25% zatrudnia do 5 osób), a jeszcze mniejszej liczbie z nich wyrówna to wzrost kosztów wywołany podwyżką płacy minimalnej, no ale jakaś część z nich jakoś tam skorzysta. Dobre i to. Najbardziej skorzystają prawdopodobnie mniej zarabiający samozatrudnieni. Plus ci, którzy załapią się na dotacje – oby nie „krewni i znajomi królika”.
Tym niemniej są to kolejne przywileje dla określonej grupy.
Jak się ma czuć ktoś, kto – jak większość – nie jest przedsiębiorcą należącym do wymienionych wyżej grup?
I – jak większość – nie ma niepełnoletnich dzieci?
I – jak większość – nie jest emerytem?
I – jak większość – nie zarabia wynagrodzenia minimalnego, czy nawet niższego od tego planowanego jako minimalne za cztery lata?
Zwykły pracownik zarabiający powyżej mediany, bezdzietny, który na emeryturę przejdzie dopiero za kilkanaście lat? Muszący coraz więcej płacić za towary i usługi?
Mogę powiedzieć, jak się czuje. Przynajmniej ten konkretny, który to pisze. Czuje się coraz bardziej obywatelem drugiej kategorii, żeby nie użyć słowa „podczłowiekiem”. Którego wszystkie główne siły polityczne, na czele z rządzącą obecnie, mają w dupie.
Takich spełniających wszystkie powyższe warunki łącznie jest w Polsce co najmniej około pięciu milionów.
Kiedy będą mieli dość?

Elektromobilność państwowa i prywatna

niedziela, 15 września, 2019

Pod koniec 2016 r. spółki Skarbu Państwa: PGE, Tauron, Enea i Energa powołały do życia spółkę ElectroMobility Poland, mającą produkować samochody elektryczne.
W tym samym czasie student Piotr Krzyczkowski wpadł na pomysł stworzenia elektrycznego motocykla miejskiego.
Co osiągnęli do tej pory?
ElectroMobility Poland nie ma jeszcze projektu elektrycznego auta, mimo zainwestowania w nią 70 milionów złotych. Prezes firmy zapowiedział w marcu br., że prace nad projektem potrwają jeszcze około 40 miesięcy, a pierwsze samochody zjadą z linii produkcyjnej za około cztery lata. Na razie w ubiegłym roku spółka zanotowała 2,6 mln zł strat.
Piotr Krzyczkowski w ciągu dwóch lat opracował projekt swojego motocykla, opatentował używane w nim rozwiązania i pozyskał finansowanie z funduszu inwestycyjnego Polskie Inwestycje Technologiczne ASI S.A. A potem w ciągu pół roku stworzył i zaprezentował prototyp. Części niezbędne do budowy prototypu wydrukowano na drukarce 3D, obniżając koszt jego produkcji siedem razy. Seryjna produkcja ma ruszyć w 2021 roku, a przewidywana cena to 15000 zł przy koszcie „paliwa” niższym od 1 zł na 100 km.
„Prywaciarz” dał radę, państwo póki co daje ciała.
Oczywiście samochód to bardziej skomplikowana rzecz niż mały motocykl, czy właściwie motorower.
Pytanie jednak, co bardziej przyda się ludziom dojeżdżającym w miastach do pracy? I co chętniej kupią? Samochód prawdopodobnie sporo droższy (jak pokazują ceny dotychczas produkowanych pojazdów) od porównywalnego spalinowego, czy w miarę tani jednoślad pozwalający na ominięcie korków i zaoszczędzenie na paliwie?

Lepiej zarabiający stracą

poniedziałek, 9 września, 2019

Jarosław Kaczyński obiecał podniesienie ustawowego minimalnego wynagrodzenia do 3000 zł brutto na koniec 2020 roku i 4000 zł brutto na koniec 2023 roku. Przebił w tym nawet Roberta Biedronia, który obiecywał wcześniej 2700 zł w 2020 roku i 3265 zł w 2022 roku. Pracownicy otrzymujący wynagrodzenie minimalne (takich jest ok. 14%) oraz nieco wyższe zapewne się cieszą. A co ma powiedzieć pracownik zarabiający powyżej średniej krajowej?
Podniesienie minimalnego wynagrodzenia do 4000 zł brutto będzie oznaczało, że pracodawca będzie musiał ponieść na minimalnie zarabiającego pracownika koszty wyższe o 2100 zł miesięcznie niż obecnie. Oznacza to, że na ok. 1,5 mln pracowników otrzymujących płacę minimalną przedsiębiorcy będą musieli ponieść koszty wyższe o ok. 37,8 mld zł rocznie niż obecnie. Być może część z nich zwolnią, lecz będą musieli zapłacić więcej również i tym, którzy zarabiają nieco więcej, ale mniej niż 4000 zł brutto. Można się więc spokojnie spodziewać, że taki wzrost płacy minimalnej zmusi przedsiębiorców do poniesienia wydatków większych o kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie niż obecnie.
A wynik finansowy netto przedsiębiorstw w ubiegłym roku wyniósł niecałe 113 mld zł i był o kilkanaście miliardów niższy niż w roku poprzednim. Czyli 30-50% obecnego rocznego zysku pójdzie na podwyżki wynagrodzeń dla najmniej zarabiających pracowników i również w 2023 roku może być to relatywnie podobne obciążenie dla przedsiębiorców.
W takiej sytuacji pracownicy zarabiający więcej w bardzo wielu firmach nie będą mogli już liczyć na podwyżki, bo zwyczajnie nie starczy na nie pieniędzy. Albo te podwyżki będą mniejsze. W dodatku prawdopodobnie dla części przedsiębiorstw działalność stanie się nieopłacalna i znikną z rynku. Będzie mniej miejsc pracy. Oznacza to, że pracownik będzie miał gorszą pozycję przetargową.
A z drugiej strony – taki praktycznie skokowy wzrost minimalnego wynagrodzenia oznacza zwiększony popyt na rynku na towary konsumpcyjne i co za tym idzie, wzrost ich cen. Bo nie jest tak, że zwiększenie popytu wywołuje w automagiczny sposób równoważne zwiększenie podaży, zwłaszcza jeśli przedsiębiorcom zabierze się więcej środków, które mogliby przeznaczyć na inwestycje.
O ile pracownicy, którzy dostaną podwyżki (zwłaszcza ci otrzymujący wynagrodzenie minimalne) mogą i tak na tym zyskać, o tyle ci zarabiający więcej od docelowego wynagrodzenia minimalnego – tacy jak ja – według wszelkich oznak na tym mogą stracić, mając zamrożone wynagrodzenia i musząc wydawać więcej na zakupach.
Wcale mi się to nie podoba.

Internet wymyka się kontroli

sobota, 7 września, 2019

Pod koniec sierpnia br. w działającym od lipca 2017 r. Rejestrze Domen Służących do Oferowania Gier Hazardowych Niezgodnie z Ustawą było już 7140 domen.
Ministerstwo Finansów wszczęło 20 postępowań wobec przedsiębiorców telekomunikacyjnych i dostawców usług płatniczych, którzy nie zablokowali takich domen.
Od 1 stycznia 2017 r. do 31 października 2018 r. zidentyfikowano na serwerach zarządzanych przez krajowych hostingodawców 150 domen, na których zamieszczano niedozwoloną reklamę i promocję gier hazardowych. Hostingodawcy zostali zmuszeni do usunięcia lub zablokowania dostępu do zabronionych treści znajdujących się na 131 domenach.
Uczestnictwo w grach hazardowych oferowanych w Internecie przez podmioty nieposiadające licencji jest zagrożone wysokimi karami.
A mimo to, jak stwierdziła Najwyższa Izba Kontroli, wartość nielegalnego rynku zakładów wzajemnych online (które zaliczane są do gier hazardowych) wzrosła z 2822 mln zł w 2015 r. do ponad 4007 mln zł w 2018 r. I nadal jest wyższa od wartości rynku legalnego, choć ten rósł szybciej. 🙂
Jak widać, kontrolowanie Internetu nie jest tak łatwe, jak się wydawało urzędnikom. Ludzie jeśli chcą omijają blokadę (jest to stosunkowo łatwe: wystarczy korzystać z DNS poza Polską – np. Google – oraz dokonywać płatności przez pośrednika znajdującego się poza Polską) i praktycznie bezkarnie oddają się przyjemności internetowego hazardu.
Najwyższa Izba Kontroli zawnioskowała w związku z tym o „dalsze poszukiwanie prawno-organizacyjnych możliwości skrócenia czasu” ujmowania domen służących do oferowania nielicencjonowanego hazardu w rejestrze, zwłaszcza tzw. „domen-klonów” (czyli zapasowych domen wskazujących na te same adresy co domeny już wpisane do rejestru). Ciekawe jednak, co będzie, gdy okaże się, że to nie działa? (A na 99% tak będzie).
Zaproponują nakazanie przedsiębiorcom telekomunikacyjnym filtrowania całego ruchu internetowego przy pomocy urządzeń UTM? Albo przepuszczanie całego ruchu przez takie urządzenia w rządowych serwerowniach? A może masowo będzie się śledzić Polaków (przy użyciu Pegasusa czy podobnego oprogramowania?), czy uczestniczą w nielegalnym hazardzie w Internecie?
I o co to wszystko? O parę miliardów (niecałe 4 mld zł w 2018 r.) przychodów licencjonowanych bukmacherów, mniej więcej tyle samo spodziewanych przychodów Totalizatora Sportowego z e-kasyna (co przekłada się jednak na niezbyt imponujące zyski (na razie z 2,3 mld zł przychodów 2,2 mld zł wypłacono graczom)) i może z miliard podatku od gier? Nie lepiej obciąć budżet państwa o te parę miliardów (np. zmniejszając o 10% zatrudnienie w administracji), a rynek gier hazardowych, jego uczestników oraz Internet zostawić w spokoju?

Darmowy Internet dla wykluczonej cyfrowo młodzieży

piątek, 6 września, 2019

Kandydatka Koalicji Obywatelskiej na premiera obiecała wprowadzenie darmowego Internetu dla osób do 24. roku życia.  Bo „wykluczenie cyfrowe” i „musimy dać równy start w dorosłość”. W sytuacji, gdy:
– penetracja usługami szerokopasmowego dostępu do Internetu wynosiła w Polsce w 2018 r., w przeliczeniu na gospodarstwa domowe, 105% (czyli średnio na gospodarstwo domowe wypadała więcej niż jedna taka usługa), co było zapewnione w szczególności przez dostęp mobilny, gdzie wskaźnik penetracji wyniósł 162,6% i był najwyższy w Unii Europejskiej (źródło: UKE, Raport o stanie rynku telekomunikacyjnego w Polsce w 2018 r.);
– realnie dostęp do Internetu posiadało 84,2% gospodarstw domowych – więcej, niż komputer w domu (82,7%) – z czego aż 99,2% gospodarstw domowych z dziećmi (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.);
– odsetek korzystających z Internetu wyniósł w 2018 r. 77,5% (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.), w tym odsetek osób w wieku 16-24 lat korzystających z Internetu wyniósł 98,8% (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce. Wyniki badań statystycznych z lat 2014–2018)
– spośród tych gospodarstw domowych, które nie miały w 2018 r. dostępu do Internetu, jedynie w 17,4% (czyli 2,75% wszystkich) jako przyczynę podano zbyt wysokie koszty dostępu (źródło: GUS, Społeczeństwo informacyjne w Polsce w 2018 r.).
Pominę już to, że do końca br. Aero2 oferuje usługę darmowego dostępu do Internetu praktycznie w całej Polsce (i niewykluczone, że przedłuży okres jej oferowania), a najtańszy płatny pakiet w tej sieci kosztuje 2 zł miesięcznie.
Tak oderwały się nasze elity od rzeczywistości.