Archiwum kategorii ‘Polityka’

Wojny klasowe

sobota, 6 czerwca, 2020

Uwidoczniły się teraz w Stanach Zjednoczonych dwa konflikty klasowe.
Ale moim zdaniem inne od tego, jaki w społeczeństwie widzą marksiści, czyli między pracownikami i kapitalistami.
Pierwszy – to konflikt między opresyjnym państwem a ludźmi, którzy odczuwają opresję ze strony tego państwa. I których najbardziej uciemiężona część – głównie czarnoskórzy – po zabójstwie George’a Floyda przez policjanta nie wytrzymała.
Drugi – to odwieczna różnica interesów między biednymi, dla których opłacalny jest stan, w którym można bezkarnie grabić mienie innych, i między coś posiadającymi, dla których opłacalny jest stan, w którym bezkarnie grabić nie można.
Pierwsi wykorzystują zamieszki do okradania sklepów i niszczenia tego, czego się nie da ukraść, drudzy starają się temu zapobiec, nawet z bronią w ręku.
Ci drudzy to dzisiaj wcale nie żadne bogate elity czy też sami kapitaliści. To również olbrzymia rzesza zwykłych pracowników, którzy nie są już tak całkiem biedni. Ci, których dzisiejsza lewica lubi pogardliwie określać mianem „uprzywilejowanych”. Ale którzy nie stanowią już, jak kiedyś, uprzywilejowanej mniejszości, tylko większość. Przynajmniej w USA czy Europie.
(Gdy rodził się Karol Marks, 90% ludności świata żyło w skrajnej nędzy. Dziś 15%).
Oni w dużej mierze też odczuwają opresję państwa, choć może nie aż tak bardzo, jak ci biedni. Ale w obliczu choćby potencjalnego zagrożenia swojego mienia staną jednak po stronie tego państwa, które owe mienie może ochronić. A przynajmniej nie wystąpią przeciwko niemu po stronie tych, którzy równocześnie grabią i niszczą ich lub sąsiadów własność.
I samotny bunt biednych przeciwko ciemiężącemu ich państwu poniesie klęskę.
A ci coś posiadający zachowają tym razem może więcej całych sklepów i samochodów, ale państwo dalej będzie ich gnębić i okradać.
Opresyjna władza, jak zwykle, wygra.
I będzie wygrywać, dopóki biednym będzie się bardziej opłacało w takich sytuacjach jak teraz grabić niż wspólnie z coś posiadającymi wystąpić przeciwko niej.
I dopóki coś posiadający będą woleli płacić haracz władzy, by chroniła ich przed biednymi, zamiast dobrowolnie podzielić się z biednymi*, by pozyskać sojuszników do walki z nią.

*Nie mam na myśli tu jedynie dobroczynności, stłumionej obecnie przez „państwo opiekuńcze”, ale również pomoc dawaną biednym na zasadach biznesowych, w formie „wędki, a nie ryby” (jak Grameen Bank), prowadzenie biznesu z poszanowaniem godności nawet najbiedniejszych i najmniej wykwalifikowanych pracowników oraz bez ich oszukiwania, wymuszenie na państwie obniżenia obciążeń podatkowych dla biedniejszych (w USA od lat 50. obniżanie podatków dotyczyło w zasadzie jedynie bogatych i częściowo średnio zamożnych), nietraktowanie biedy jako powodu dla pogardy.
W 1996 r. Stefan Blankertz pisał: „Myślę, że oczywistym wnioskiem z faszystowskiego doświadczenia jest to, że potrzebujemy praktycznego programu pomocy ludziom zubożałym w wyniku działania państwa. Jeśli jest milionowe bezrobocie, nic nie daje mówienie bezrobotnym, że po zniesieniu regulacji rynku na dłuższą metę będzie lepiej. Oni są w potrzebie teraz – i poprą każdego etatystycznego, komunistycznego czy faszystowskiego, przywódcę obiecującego krótkoterminowy program. Przez działający wolnościowy program pomocy nie rozumiem tu oczywiście programu rządowego, choć myślę, że coś w rodzaju negatywnego podatku dochodowego Miltona Friedmana byłoby lepsze niż nic. Ale według mnie negatywny podatek dochodowy mógłby być jedynie środkiem zastępczym. Powinniśmy szukać rzeczywiście wolnościowego rozwiązania, bez udziału rządu. Myślę o kombinacji idei kontrgospodarki Sama Konkina i pomysłu Wolnościowej Fundacji na rzecz Pomocy Ludziom Huberta Jongena”. Jest to nadal aktualne.

Znieść nietykalność funkcjonariuszy

środa, 27 maja, 2020

Organizator sobotniego (i zeszłotygodniowego) protestu ulicznego w Warszawie, kandydat w niedawno nieodbytych (i być może również w najbliższych) wyborach na Prezydenta RP, Paweł Tanajno, został zatrzymany na 48 godzin przez policję z podejrzeniem naruszenia nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Z dostępnych publicznie nagrań oraz komunikatów samej policji wynika, że to naruszenie nietykalności miało nastąpić w wyniku dość przypadkowego zderzenia z policjantem na chodniku (wygląda wręcz tak, jakby policjant specjalnie się „podstawił” do zderzenia) lub – być może – w wyniku próby przepchnięcia się przez kordon policjantów uniemożliwiający mu swobodę poruszania się (od 5:30).
Wygląda to na wykorzystanie przepisu kodeksu karnego przewidującego karalność naruszania nietykalności cielesnej funkcjonariusza publicznego do prześladowania przeciwnika politycznego.
Dzień wcześniej minister spraw wewnętrznych i administracji Mariusz Kamiński stwierdził, że „jeżeli ktoś ośmieli się podnieść rękę na polskiego policjanta, który w imieniu obywateli wykonuje czynności służbowe, nie może liczyć na bezkarność” i że „jeżeli chodzi o plany resortu w zakresie znieważania policjantów, czy też czynnych napaści, to uważamy, że kary w tym zakresie są zbyt małe i będziemy prowadzili działania zmierzające do ich podwyższenia”.
A ja uważam, że przypadek Pawła Tanajny (nie jest on pierwszym polskim politykiem, przeciwko któremu w ostatnich latach podniesiono takie zarzuty w związku z zachowaniem podczas demonstracji – wcześniej był np. Władysław Frasyniuk (jego sprawa została w pierwszej instancji warunkowo umorzona, złożył apelację), a za rządów poprzedniej koalicji np. działacz Ruchu Narodowego Marcin Falkowski (skazany w 2015 r. na pół roku więzienia, a potem po wstrzymaniu kary przez Zbigniewa Ziobrę i uznaniu kasacji uniewinniony) czy Robert Biedroń, uniewinniony w obu instancjach) pokazuje, że art. 222 powinien z kodeksu karnego zniknąć, a w zamian należałoby zmodyfikować jedynie art. 217a, tak, by karalne było naruszenie nietykalności cielesnej każdego – nie tylko funkcjonariusza publicznego – w związku z podjętą przez niego interwencją na rzecz ochrony bezpieczeństwa ludzi, ochrony bezpieczeństwa lub porządku publicznego, ale tylko wtedy, gdy jest to naruszenie nietykalności w celu spowodowania fizycznej krzywdy. Wtedy trudniej byłoby wszczynać sprawy z oskarżenia publicznego za zwykłe (nawet prawdziwe, a nie wymyślone) szarpanie się z policjantem, odpychanie go, wyrywanie mu się czy przepychanie przez kordon.
Coś takiego proponowałem jeszcze w 2017 r. i gotowy projekt ustawy (znosi też przepisy przewidujące karalność znieważenia funkcjonariusza publicznego, konstytucyjnego organu RP, Prezydenta RP* czy głowy obcego państwa lub dyplomatów i ściganie tego z oskarżenia publicznego) jest nadal dostępny na stronie Stowarzyszenie Libertariańskie.
Może jacyś posłowie się tym zainteresują i wniosą kontrprojekt dla propozycji MSWiA?

*Parę dni temu pojawiła się wiadomość o ściganiu przez prokuraturę sprawcy obraźliwego dla Andrzeja Dudy komentarza na internetowej stronie Radia Łódź, a w lutym również w Łodzi – najwyraźniej prokuratorzy tam są na to wyjątkowo wyczuleni – postawiono mieszkańcowi tego miasta zarzut znieważenia Prezydenta RP transparentem.

Policjant wyrzuci z domu

piątek, 22 maja, 2020

Prezydent podpisał ustawę umożliwiającą policji natychmiastowe wyrzucenie z domu – na 14 dni – sprawcy przemocy w rodzinie.
Przepraszam – kogoś, kogo policjant uzna za takiego sprawcę.
Bez postanowienia sądu.
Dopiero wydłużenie nakazu opuszczenia mieszkania lub zakazu zbliżania się do niego na okres powyżej czternastu dni będzie wymagało takiego postanowienia. Inaczej taki nakaz lub zakaz wygaśnie. Ale przecież policjant może zaraz potem wydać nowy nakaz lub zakaz.
Jak najbardziej rozumiem, że w przypadku przemocy w rodzinie wskazane jest natychmiastowe izolowanie sprawcy od ofiary czy ofiar. Jednak dawanie takiej władzy policjantowi zamiast sądowi jest niebezpieczne. Policjant nawet w teorii nie jest bezstronny i niezawisły. Podczas interwencji nie ma też czasu na dokładną ocenę okoliczności. Nie ma obowiązku przesłuchania domniemanego sprawcy, a nawet domniemanej ofiary – obowiązek przesłuchania dotyczy jedynie osoby zgłaszającej przemoc. Ale nakaz lub zakaz, o którym mowa wyżej policjant może wydać nawet bez takiego zgłoszenia lub jeśli zgłoszenie jest anonimowe – wystarczy „powzięcie informacji o stosowaniu przemocy w rodzinie”. Teoretycznie choćby na podstawie plotek.
Czy może być to środek represji wobec tych, którzy narazili się władzy? Potencjalnie tak.
W dodatku domniemana osoba dotknięta przemocą może sprzeciwić się zabraniu przez domniemanego sprawcę przemocy przedmiotów osobistego użytku czy służących do świadczenia pracy. Czyli wyrzucenie z mieszkania może skutkować utratą przez osobę uznaną za sprawcę przemocy dostępu do np. laptopa z danymi, telefonu komórkowego, ubrań, narzędzi czy roweru. Choćby była to jego własność. Pozostaje tylko dochodzenie tego na drodze cywilnej.
Owszem, w ciągu 3 dni będzie można złożyć zażalenie do sądu. Ale można sobie wyobrazić, że niektórzy nie zdążą albo nie będą potrafili tego zrobić. Bo zażalenie, zgodnie z kodeksem postępowania cywilnego, który tu będzie stosowany, powinno czynić zadość wymaganiom przepisanym dla pisma procesowego i zawierać uzasadnienie. Aha, kpc wymaga, by to strona przedstawiała dowody dla stwierdzenia faktów, z których wywodzi skutki prawne. Czyli w tym przypadku wyrzucony z domu domniemany sprawca przemocy w rodzinie będzie musiał próbować przedstawić dowody na to, że tym sprawcą nie jest.
Dlaczego nie zrobiono tak, że postanowienie sądu w tym przedmiocie jest obligatoryjne – tak jak w przypadku tymczasowego aresztowania? Przecież można było przyjąć taką procedurę, że w przypadku wystąpienia przypadku przemocy w rodzinie policja może zatrzymać domniemanego sprawcę na maksymalnie 48 godzin (to przecież zawsze może zrobić), a następnie sąd może zdecydować – na wniosek prokuratora lub policji poparty dowodami, przy obecności obrońcy! – czy zakazać mu zbliżania się do mieszkania. Taka procedura z jednej strony gwarantowałaby natychmiastową izolację faktycznego sprawcy przemocy od jego ofiar, a z drugiej pozostawiałaby decyzję każdorazowo w rękach organu przynajmniej w teorii bezstronnego, niezawisłego i podejmującego decyzję przy uwzględnieniu wszystkich dostępnych dowodów.
Czy dlatego, by było wygodniej dla organów ścigania?
Podejrzewam, że gdyby nie międzynarodowe konwencje zakazujące pozbawienia kogoś wolności bez zgody sądu, to i przy tymczasowym aresztowaniu byłaby taka procedura: policjant aresztuje, a aresztowany może co najwyżej złożyć na to do sądu zażalenie. Jednak są powody, dla których coś takiego w cywilizowanym świecie jest niedopuszczalne.
Ale konwencji w sprawie wyrzucania z domu nie ma. Więc będą mogli robić to policjanci. A w przypadku żołnierzy – żandarmi. Co do tego rząd i ogromna większość opozycji były zgodne.
Strażnikom miejskim takiego prawa na razie nie przyznano, ale może to kwestia czasu.

Mniej przestępstw, więcej policjantów

środa, 20 maja, 2020

Policjanci, których część w sobotę rozbijała przy użyciu gazu protest niezadowolonych obywateli w Warszawie, niedawno (na przełomie marca i kwietnia) otrzymali podwyżki, z wyrównaniem od stycznia. Podobnie jak inne służby mundurowe (m. in. służba więzienna, żołnierze zawodowi, żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej), a odmiennie niż pielęgniarki i lekarze, których pensje są nawet czasami obcinane.
Ponieważ policjantów jest w Polsce ok. 100 tysięcy, a średnia podwyżka dla nich to 500 zł brutto miesięcznie, to ich podwyżki będą kosztować budżet państwa około 600 milionów rocznie. Z czego z powrotem do budżetu trafi w formie podatku dochodowego i składek na ubezpieczenie zdrowotne ok. 100 milionów (składek na ubezpieczenia społeczne policjanci nie płacą).
Czyli podatnicy oddadzą na płace policjantów dodatkowo pół miliarda złotych rocznie w stosunku do ubiegłego roku.
Rozumiem, że policjanci to też ludzie, którzy chcą przyzwoicie zarabiać, i nie wszyscy biorą udział w prześladowaniu przez państwo pokojowo zachowujących się osób – ale czy naprawdę potrzeba ich aż tak wielu? Z danych GUS wynika, że w 2019 roku ogólna liczba przestępstw stwierdzonych przez policję wyniosła 796557 – o ‭362997‬ (31,3%) mniej niż w roku 2011. Liczba przestępstw drogowych zmalała o 93306 (56,7%), przeciwko życiu i zdrowiu o 14802 (47,2%), przeciwko mieniu o 240607 (38,9%), przeciwko bezpieczeństwu powszechnemu i bezpieczeństwu w komunikacji o 87801 (53%). Wzrosła jedynie liczba przestępstw przeciwko o rodzinie i opiece (gwałtowny wzrost w 2018 r. w wyniku zaostrzenia przepisów dotyczących uchylania się od obowiązku alimentacyjnego, wcześniej spadała), przeciwko wolności, wolności sumienia i wyznania, wolności seksualnej i obyczajności (wzrost dopiero w 2019 r., być może w związku z nagłaśnianiem tematu pedofilii, wcześniej spadała), oraz – przede wszystkim – gospodarczych. Ale to ostatnie nie dziwi w świetle ciągłego mnożenia przepisów, w tym karnych, związanych z działalnością gospodarczą.
Równocześnie liczba zatrudnionych w policji wzrosła o prawie 1500 osób, choć w służbie kryminalnej i śledczej zmalała (o ok. 800). Wiązało się to ze wzrostem wydatków na policję z budżetu państwa (uwzględniając inflację) o ok. miliard złotych (zarobki szeregowego funkcjonariusza wzrosły w latach 2011-2018 o ok. 30%, a w latach 2011-2019 o ok. 55%).
Wykrywalność sprawców przestępstw zwiększyła się o 4,4 punktu procentowego (z 68,7% do 73,1%), choć jeszcze do 2015 r. malała. Ale za ten wzrost odpowiedzialna jest praktycznie jedynie jedna kategoria wykrywanych przestępstw – przestępstwa przeciwko mieniu. W innych wymienionych wyżej kategoriach przestępstw wykrywalność spadła. Ponadto nadal to oznacza, że liczba przestępstw z wykrytymi sprawcami w przeliczeniu na jedną osobę zatrudnioną w policji wynosiła w 2018 r. ok. 5,89 w porównaniu z 8,18 w roku 2011. W przeliczeniu na jednego funkcjonariusza w służbie kryminalnej i śledczej wyniosła 18,7, w porównaniu z 24,5 w roku 2011.
Skoro liczba przestępstw maleje, to po co aż tylu policjantów? Można jeszcze ewentualnie bronić ich liczby w służbie prewencyjnej, twierdząc, że np. odpowiednia liczba patroli powstrzymuje ludzi od popełniania przestępstw. Choć po doświadczeniach ostatnich miesięcy policjanci z tej służby kojarzą się niestety bardziej z mandatami za wychodzenie z domu bez „niezbędnej potrzeby życiowej” oraz z rozpędzaniem pokojowych protestów, niż z patrolowaniem niebezpiecznych okolic. Ale po co aż tylu w służbie śledczej i kryminalnej? Gdyby zmniejszyć ich liczbę tak, by liczba wykrywanych przestępstw w przeliczeniu na jednego funkcjonariusza w tych służbach wynosiła tyle, co w 2011 r. – o ok. osiem tysięcy – to można by zaoszczędzić rocznie ponad 300 milionów złotych. Nie wykrywaliby wtedy tyle? To czemu w 2011 wykrywali?
A przecież można by jeszcze zaoszczędzić na tym, że niektóre czyny przestałyby być przestępstwami. Na przykład szereg przestępstw związanych z narkotykami (koszty policji poniesione w 2015 r. w związku ze ściganiem takich przestępstw oszacowano na ponad 46 mln zł), z wypowiedziami (np. zniesławianie, znieważanie – w tym funkcjonariusza publicznego czy organu konstytucyjnego, „nawoływanie do nienawiści”, obraza uczuć religijnych), czy z działalnością gospodarczą i podatkami. Ale to już inna kwestia.

Jan Śpiewak, podatki i ekonomiczna przemoc elit

poniedziałek, 18 maja, 2020

Znany lewicowy działacz Jan Śpiewak z jednej strony słusznie zauważa, że „państwo, czyli elity, klasę średnią zawsze wydymają” i że te elity, mimo iż posługują się liberalną ideologią, obciążają lub zabierają się do obciążania klasy średniej i biednych wysokimi podatkami. A z drugiej strony nazywa pogląd, iż państwo to złodziej, a podatki to złodziejstwo „populistyczną indoktrynacją”. I twierdzi, że jak ktoś mówi, że chce być wolny od płacenia podatków, to znaczy to, że chce być wolny „od obowiązku solidarności i empatii”.
To jak to w końcu jest? Podatki są haraczem płaconym przez biednych i klasę średnią rządzącym elitom, czy są wyrazem „obowiązku solidarności i empatii” – jak rozumiem z tymi słabszymi i biedniejszymi?
Państwo faktycznie jest złodziejem dymającym klasę średnią i gnębiącym lud podatkami, czy to tylko „populistyczna indoktrynacja”?
Myślę, że jest tak, że w rzeczywistości faktycznie dostrzeganej przez Jana Śpiewaka podatki są haraczem dla rządzących elit, a państwo to owe złodziejskie elity. Ale w lewicowej, socjalistycznej wizji świata tkwiącej w jego głowie podatki służą solidarności z biednymi i słabymi, a państwo wcale nie jest złodziejem, tylko rzeczpospolitą ludową. Stąd sprzeczność.
Ta sprzeczność obecna jest od początku ruchu socjalistycznego, przynajmniej w jego marksistowskim wydaniu. Rewolucjoniści rozwiązywali ją sobie w taki sposób, iż uważali, że wprawdzie istniejące państwa służą burżuazji, ale lud może stworzyć alternatywną organizację państwową służącą jego interesom. Zostało to sprawdzone w praktyce i okazało się, że nie jest to prawda. Rewolucyjne państwa okradały i ciemiężyły lud jeszcze bardziej niż te burżuazyjne. Jest to oczywiste, patrząc na poniższy rysunek: państwowy socjalizm (system zorganizowanej przemocy mający służyć biednym) prędzej czy później musi przekształcić się w państwowy kapitalizm (system zorganizowanej przemocy służący bogatym).
A reformiści (obecnie zwani socjaldemokratami, choć pamiętajmy, że rewolucjoniści, nawet leninowcy, też nazywali się początkowo socjaldemokratami) uważali, że same te burżuazyjne państwa można zmienić w instrumenty służące ludowi – poprzez dawanie im większych możliwości i zwiększanie podatków. Czyli wierzyli, że wręczenie tej postaci z pistoletem i workiem pieniędzy potężniejszej broni spowoduje, że zacznie ona z tego worka hojnie rozdawać. Efektem jest to, co mamy teraz, a co lewicowcy lubią nazywać „neoliberalizmem”. A faktycznie jest też systemem zorganizowanej przemocy służącym bogatym, choć efektywniejszym gospodarczo od tego rewolucyjnego i mogącym rzucać ludowi większe ochłapy, by się nie burzył. Bo burzenie się ludu nie opłaca się.
A co do „obowiązku solidarności i empatii”, to już prawie 24 lata temu, gdy Jan Śpiewak chodził do podstawówki, pisałem o tym, że „solidarnością” często nazywa się zwykły przymus. A pisałem dlatego, bo o owej „solidarności”, w postaci redystrybucji dóbr przy pomocy podatków, rozprawiali dziennikarze „Gazety Wyborczej”, środowiska wówczas jak najbardziej związanego z długo rządzącymi (choć wówczas chwilowo opozycyjnymi) elitami z Unii Wolności. Tak, nie tylko liberalizm potrafi od dawna maskować „ekonomiczną przemoc elit”.

Państwo surowe, ale nieskuteczne

środa, 13 maja, 2020

Jak się okazuje, Polska przy jednych z najostrzejszych ograniczeń nałożonych na społeczeństwo w związku z epidemią COVID-19, ma jednocześnie jedne z najgorszych wyników w zwalczaniu epidemii.
Na stronie Oxford COVID-19 Government Response Tracker można wygenerować wykresy pokazujące zależność poziomu surowości rządowych odpowiedzi i liczby zakażeń. Porównując Polskę z takimi państwami, jak Grecja, Słowacja, Australia i Tajwan można zobaczyć, że:
– 1 kwietnia poziom surowości rządowych restrykcji był nieco wyższy jedynie w Grecji, podczas gdy liczba zakażeń była wyższa tylko w Australii;
– 10 maja Polska miała już większą liczbę zakażeń od wszystkich tych państw – podobnie jak poziom surowości restrykcji. W porównaniu z Tajwanem ten poziom był znacznie wyższy.
Z kolei „Policy Activity Index” stworzony przez CoronaNet Research Project i posługujący się nieco inną metodologią pokazuje, że Polska miała zawsze wyższy poziom surowości rządowych ograniczeń od Słowacji i Grecji, Australię wyprzedziła w tym pod koniec lutego, a Tajwan – w pierwszej połowie marca. (Przy czym te dwa ostatnie kraje miały pierwsze odnotowane przypadki zakażeń dużo wcześniej: Tajwan 21 stycznia, a Australia 25 stycznia – podczas gdy w Polsce pierwszy przypadek zarejestrowano 4 marca). A jeszcze pod koniec kwietnia Polska była wg tego indeksu w gronie pięciu państw z najostrzejszymi restrykcjami na świecie.
A teraz przejdźmy na stronę EndCoronavirus i zobaczmy, jak w różnych państwach wygląda skuteczność zwalczania epidemii, to znaczy relatywny spadek liczby nowych zakażeń. Okazuje się, że Australia, Grecja, Słowacja i Tajwan zaliczają się do krajów „zwalczających COVID-19”, to znaczy takich, w których spadek ten występuje. A Polska znajduje się wśród krajów „wymagających działania”, to znaczy takich, gdzie tego spadku nie ma.
Czego to dowodzi? Tego, że po pierwsze ograniczenia narzucane przez rząd na społeczeństwo, takie jak „dystansowanie społeczne”, zakazywanie imprez i zgromadzeń, obowiązek noszenia maseczek czy zamykanie szkół, restauracji, fryzjerów i sklepów, stanowią co najwyżej tylko jeden z czynników decydujących o zwalczaniu epidemii. Co po obowiązkowych maseczkach i zamykaniu restauracji, jeśli nie zadba się o procedury pozwalające na szybkie wyizolowanie „bezobjawowych” zakażonych czy blokujące roznoszenie wirusa w placówkach medycznych? A po drugie, surowość ograniczeń niekoniecznie współgra z ich racjonalnością. O ile np. czasowe zamknięcie kopalni (czego w Polsce nie zrobiono i wskutek czego mamy teraz na Śląsku ognisko zakażeń) można by uznać tu za racjonalne, o tyle sławetne zamknięcie lasów, obowiązek utrzymywania dwóch metrów odległości na ulicy nawet przez osoby mieszkające ze sobą czy obowiązek noszenia maseczek nawet gdy w pobliżu nie ma żadnych innych ludzi racjonalne nie są.
Polski rząd popisał się surowością, ale niekoniecznie skutecznością. Siła polskiego państwa okazała się ślepa.

Glidie złodziei chcą żerować na Internecie

sobota, 9 maja, 2020

Prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich apeluje do Senatu, by „serwisy streamingowe i operatorzy VoD” oprócz proponowanej w rządowym projekcie opłaty na Polski Instytut Sztuki Filmowej w wysokości 1,5% przychodów, musiały płacić jeszcze „tantiemy” dla „twórców i wykonawców” za pośrednictwem organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.
Oczywiście ma to dotyczyć nie żadnych serwisów „pirackich” (one z definicji i tak nic nie płacą), ale zupełnie legalnych serwisów streamingowych, takich jak np. Netflix.
Czyli Netflix, który udostępnia filmy i seriale na podstawie umów z właścicielami praw autorskich (którzy płacą wykonawcom), lub nawet sam je produkuje płacąc wynagrodzenia aktorom, scenarzystom i reżyserom, miałby jeszcze płacić dodatkowo haracz ZAiKS-owi, Stowarzyszeniu Filmowców Polskich czy Stowarzyszeniu Aktorów Filmowych i Telewizyjnych.
Za co? Oficjalnie po to, by artyści dostali „odpowiednie i proporcjonalne” wynagrodzenie. A tak naprawdę po to, by Gildia Złodziei… przepraszam, organizacja zbiorowego zarządzania prawami autorskimi, dostała swoją dolę.
Oczywiście, pośrednio z kieszeni widza.
Tak, taki sam mechanizm istnieje w przypadku kin, telewizji czy wypożyczalni filmów na DVD – niezależnie od umów zawartych z właścicielami praw autorskich, ich właściciele muszą płacić OZZ-om na podstawie art. 70 art. 2(1) ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Ten przepis istnieje od 2007 roku. W przypadku serwisów internetowych tego nie ma.
To mniej więcej tak, jakby robotnik w fabryce samochodów oprócz pensji dostawał tantiemy od każdego kilometra przejechanego przez „jego” samochód, płacone np. w cenie paliwa za pośrednictwem „organizacji zbiorowego zarządzania prawami pracowniczymi”. A programista zatrudniony przez np. Microsoft oprócz wynagrodzenia dostawał tantiemy od każdego zakupu licencji na Windows lub Office, płacone za pośrednictwem „organizacji zbiorowego zarządzania prawami informatyków”. Które to organizacje pobierałyby swoją działkę za owo „zarządzanie”.
Takich mechanizmów jednak nie ma w przypadku robotników czy programistów. Czy aktorzy i inni artyści – nierzadko i tak zarabiający miliony – to jacyś uprzywilejowani nadludzie, którzy muszą być finansowani metodami pozarynkowymi, pod przymusem?

Piąty powód skazywania Polaków

niedziela, 23 lutego, 2020

Przejrzałem sobie statystykę prawomocnych skazań osób dorosłych za rok 2016 (nie ma nowszej).
Pięć rodzajów czynów, za które sądy najczęściej w tamtym roku skazywały, to:
Prowadzenie pojazdu mechanicznego w stanie nietrzeźwości lub pod wpływem środka odurzającego (art. 178a kk) – 56926 skazań.
Kradzież (art. 278 kk) – 27538 skazań.
Oszustwo (art. 286 kk) – 26611 skazań.
Kradzież z włamaniem (art. 279 kk) – 13209 skazań.
Nieuprawnione posiadanie środków odurzających lub substancji psychotropowych (art. 62 ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii) – 13142 skazania.
Okazuje się, że samo posiadanie substancji, którą można wprawić się w „odmienny stan świadomości”, a która nie jest zaakceptowanym przez państwo alkoholem – samo w sobie nikogo nie krzywdzące i w ogromnej większości niebędące przygotowaniem do wyrządzenia komuś krzywdy – jest piątym w kolejności powodem skazywania ludzi w Polsce.
Więc nie jest to bynajmniej marginalny problem, jak to niektórym się wydaje.
I z tego powodu namawiam do poparcia obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej Wolnych Konopi mającej na celu zniesienie kar za uprawę i posiadanie marihuany na własny użytek (do 4 krzaków i 30 gramów).

Ani na media, ani na „chore dzieci”

sobota, 15 lutego, 2020

Przychody NFZ w 2017 r. były o ok. 14 miliardów złotych, a w 2018 r. o ok. 17 miliardów złotych wyższe od przychodów tej instytucji w 2012 r. (po uwzględnieniu inflacji, czyli w złotówkach z 2017 i 2018 r.).
Prawo do wykonywania zawodu w 2017 r. miało o ok. 9 tys. lekarzy i ok. 8 tys. pielęgniarek więcej niż w 2012 r.
Mimo to w 2017 r. w szpitalach ogólnych było o ok. 3,5 tys. łóżek mniej niż w 2012 r. i przyjęto do nich o ok. 100 tys. pacjentów mniej.
Liczba porad ambulatoryjnych w 2017 r. (w tym prywatnych) zwiększyła się w porównaniu z 2012 r. nieznacznie (o ok. 25 mln, tzn. o ok. 50 osób rocznie na lekarza mającego prawo wykonywania zawodu).
A średni czas oczekiwania na gwarantowane świadczenie zdrowotne (tu dane z Barometru WHC przygotowywanego przez Mahta Sp. z o.o.) wzrósł od 2,4 miesiąca na początku 2012 r. i 2,7 miesiąca na koniec 2012 r. do 3 miesięcy na początku 2017 r., 3,1 miesiąca w połowie 2017 r. i 3,8 miesiąca (o ponad 50%) pod koniec 2018 r.
Pokazuje to, że zwiększanie wydatków na publiczną, przymusowo finansowaną „służbę zdrowia” nie przekłada się na jej jakość. Jest ona coraz bardziej nieefektywna.
Dlatego, choć oczywiście jestem przeciwny zabieraniu dodatkowych pieniędzy z kieszeni podatników na publiczną telewizję i radio, jestem też przeciwny zabieraniu ich po to, by państwo dawało więcej na „dzieci chore na raka”.
Jestem za tym, by zostawić więcej pieniędzy w kieszeniach ludzi – by mogli w razie potrzeby sami je przeznaczyć na leczenie. Czy to bezpośrednio, czy wybierając optymalne dla siebie ubezpieczenie zdrowotne – alternatywnie, a nie dodatkowo do państwowego.

Czy większe wydatki państwa to większy dobrobyt?

sobota, 25 stycznia, 2020

Zdaniem dr. Jakuba Sawulskiego, eksperta w Biurze Analiz Sejmowych, który wygłosił wykład na Kongresie Klubu Jagiellońskiego, „nie można mówić o państwie dobrobytu, jeżeli w Polsce usługi publiczne są na niskim poziomie z powodu niedofinansowania. Jeśli chcemy takie państwo, musimy być gotowi na wzrost obciążeń podatkowych i zwiększenie udziału państwa w gospodarce do minimum 46% PKB”.
Jak to jest, że w Grecji czy na Węgrzech, które mają udział wydatków państwa w gospodarce powyżej 46% PKB, dobrobyt wcale nie jest wyższy niż w Polsce?
I jak to jest, że ten udział jest niższy w Szwajcarii, Japonii, Korei Południowej, USA, Irlandii czy Wielkiej Brytanii – krajach powszechnie kojarzonych z dobrobytem wyższym niż w Polsce? W Polsce pod koniec 2018 r. wynosił on 41,5% (teraz wg dr. Sawulskiego wynosi około 42%) – w Wielkiej Brytanii 39,3%, w Japonii 38,9%, w USA 38%, w Szwajcarii 32,4%, w Korei Południowej 32,26%, a w Irlandii 25,7%. Niższy jest też w np. Czechach (40,8%) czy Estonii (39,5%).
Czy to dlatego, że to kraje po prostu bogatsze od Polski? Pomińmy rozważania na temat zależności bogactwa kraju od udziału rządu w gospodarce (jakkolwiek nie są one nieistotne) i policzmy, jaki był ten udział państwa w PKB przypadającym na głowę mieszkańca, z uwzględnieniem siły nabywczej, na koniec 2018 r., w dolarach międzynarodowych, w niektórych z nich:
Polska – ‭13254,68‬
Grecja – 13600,44
Korea Południowa – ‭13339,83‬
Estonia – 13467,92
Węgry – 14834,89.
Jak widać zbliżony. Ale jednak Korea Południowa kojarzona jest z większym dobrobytem niż Polska, a Grecja często z mniejszym. Błędne mniemanie? Wg dr. Sawulskiego jednym z głównych poszkodowanych zbyt niskiego udziału wydatków państwa w gospodarce jest ochrona zdrowia. Zobaczmy, gdzie te kraje znajdują się wg Health Care Index robionym przez Numbeo.com:
Korea Południowa – 2. miejsce (81,97 pkt, w rankingu rozszerzonym 149,94 pkt).
Estonia – 20. miejsce (72,67 pkt, w rankingu rozszerzonym 132,9 pkt).
Polska – 53. miejsce (61,01 pkt, w rankingu rozszerzonym 109,36 pkt).
Grecja – 67. miejsce (56,21 pkt, w rankingu rozszerzonym 99,67 pkt).
Węgry – 87. miejsce (47,8 pkt, w rankingu rozszerzonym 86,17 pkt).
W innym rankingu o tej samej nazwie za 2019 r., robionym przez magazyn CEOWORLD wygląda to tak:
Korea Południowa – 2. miejsce (77,7 pkt).
Grecja – 26. miejsce (48,13 pkt).
Estonia – 32. miejsce (45,3 pkt).
Węgry – 49. miejsce (39,37 pkt).
Polska – 51. miejsce (39,02 pkt.).
I jeszcze ranking Health Care Efficiency Bloomberga z 2018 r.:
Korea Południowa – 5. miejsce (67,4 pkt).
Grecja – 14. miejsce (56 pkt).
Polska – 24. miejsce (52,7 pkt).
Węgry – 42. miejsce (42 pkt).
(Estonia nie została sklasyfikowana).
Jak to jest, że wśród państw z porównywalnym bezwzględnym udziałem wydatków państwa w PKB na głowę są takie różnice w jakości usług medycznych? Jak to jest, że Węgry i Grecja, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej i Estonii niekoniecznie mają lepszą ochronę zdrowia niż te ostatnie kraje? W rankingu CEOWORLD Polska wypada w tym porównaniu najgorzej, ale czy można powiedzieć, że to wynik zbyt niskich ogólnych wydatków państwa?
Jako inny poszkodowany obszar dr Sawulski wskazuje tu mieszkalnictwo („nie można mówić o zmianie paradygmatu w sytuacji, gdy w Polsce wciąż nie buduje się mieszkań społecznych”). No to zobaczmy, jak w ww. krajach wygląda sytuacja pod tym względem, za OECD Better Life Index:
Korea Południowa – 23. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,5), 26. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (2,5%), 1. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (15%). Ogólnie 5. miejsce.
Estonia – 22. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,6), 32. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (7%), 3. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (17%). Ogólnie 10. miejsce.
Węgry – 32. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,2), 29. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (4,7%), 10. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (19%). Ogólnie 23. miejsce.
Grecja – 31. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,2), 13. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (0,5%), 33. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (23%). Ogólnie 31. miejsce.
Polska – 35. miejsce pod wględem średniej liczby pokoi w mieszkaniu na osobę (1,1), 27. miejsce pod względem odsetka osób bez dostępu do WC w mieszkaniu (3%), 28. miejsce pod względu udziału wydatków na mieszkanie w dysponowalnych dochodach (22%). Ogólnie 34. miejsce.
Jak to jest, że wśród państw z porównywalnym bezwzględnym udziałem wydatków państwa w PKB na głowę są takie różnice w dostępie do mieszkań? Jak to jest, że Węgry i Grecja, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej i Estonii są niżej w tym rankingu niż te ostatnie kraje? Polska wypada w tym przypadku najgorzej, ale czy można powiedzieć, że to wynik zbyt niskich ogólnych wydatków państwa?
Kolejnym poszkodowanym w wyniku zbyt niskich ogólnych wydatków państwa obszarem wg dr. Sawulskiego jest „tragiczna dostępność do żłobków”. Nie znalazłem danych dotyczących bezpośrednio dostępności do żłobków w różnych krajach, ale znalazłem dane OECD z 2016 r. dotyczące kosztów opieki nad dziećmi w „childcare centre” przy uwzględnieniu świadczeń od państwa. Jak to wygląda?
Korea Południowa – 1. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 0% dochodu rodziny (państwo pokrywa całość kosztów).
Grecja – 3. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 3,5% dochodu rodziny (państwo pokrywa niewiele).
Węgry – 4. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 3,9% dochodu rodziny (państwo nic nie pokrywa).
Estonia – 7. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 5% dochodu rodziny (państwo nic nie pokrywa, ale daje ulgę podatkową).
Polska – 9. miejsce, koszty opieki nad dziećmi ponoszone z kieszeni ich opiekunów to 5,5% dochodu rodziny (państwo pokrywa sporo).
Jak to jest, że mieszkańcy Węgier i Grecji, gdzie państwo wydaje na mieszkańca nie tylko procentowo, ale i bezwzględnie więcej niż w Korei Południowej ponoszą z własnej kieszeni relatywnie wyższe koszty opieki nad dziećmi niż w tej ostatniej (choć niskie)? Jak to jest, że na Węgrzech, gdzie państwo wydaje wśród wymienionych krajów ogólnie najwięcej na mieszkańca, najmniej dokłada się do opieki nad dziećmi, a w Korei Południowej, gdzie wydaje mniej bezwzględnie i sporo mniej, jeśli chodzi o procent PKB, refunduje całość kosztów tej opieki?
Jakoś nie widać jednoznacznej zależności pomiędzy ogólnymi wydatkami państwa, a jakością ochrony zdrowia, dostępem ludzi do mieszkań czy kosztami opieki nad dziećmi. A czy jest zależność między tymi wydatkami, a ogólną jakością życia? Wróćmy do OECD Better Life Index i zobaczmy ogólny ranking, oparty na takich elementach, jak mieszkania, dochody, praca, społeczność, edukacja, środowisko, zaangażowanie obywatelskie, zdrowie, satysfakcja z życia, bezpieczeństwo, balans między pracą a życiem:
Estonia – 21. miejsce, Polska – 27. miejsce, Korea Południowa – 30. miejsce, Węgry – 31. miejsce, Grecja – 36. miejsce.
Państwa z podobnym bezwzględnym poziomem wydatków na głowę mieszkańca, zbliżonym do Polski, są w różnych miejscach rankingu obejmującego 40 krajów. Co więcej, te z najwyższym udziałem procentowym tych wydatków są najniżej. A w czołówce rankingu, gdzie przeważają bogate społeczeństwa, kraje z większym i mniejszym procentowym udziałem wydatków państwa w gospodarce mieszają się ze sobą. Na czele jest Norwegia z wysokim (48,7%) udziałem tych wydatków, ale już na 3. miejscu jest Islandia z udziałem zbliżonym do Polski (41,7%). Szwajcaria, która ma ten udział dość niski jest wyżej niż Finlandia, gdzie jest on jednym z najwyższych (drugie miejsce na świecie). A Irlandia, gdzie wynosi on 25,7% (20247,75 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej) i Wielka Brytania, gdzie wynosi on 39,3% (17962,06 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej) wyprzedzają Francję, gdzie wynosi on 56% (25634 dolarów międzynarodowych na głowę przy uwzględnieniu siły nabywczej).
W przypadku rankingu dochodów (uwzględniającego zarówno średnią wartość majątku gospodarstw domowych netto, jak ich średnie dochody po opodatkowaniu) na czele widać dwa kraje z udziałem wydatków państwa w gospodarce zbliżonym do Polski (nieco wyższym) – Luksemburg i Islandię oraz trzy kraje, gdzie udział ten jest niższy – USA, Szwajcarię i Wielką Brytanię. A z wcześniej porównywanej piątki Korea Południowa jest na 22. miejscu, Polska na 26., Estonia na 28., Grecja na 32. i Węgry na 33. miejscu.
Nie widać związku między ogólnymi wydatkami państwa a dobrobytem. Państwo z dużym udziałem swoich wydatków w gospodarce niekoniecznie jest „państwem dobrobytu” czy raczej państwem w społeczeństwie dobrobytu, a państwo z niższym udziałem swoich wydatków w gospodarce niekoniecznie nie jest państwem w takim społeczeństwie.
Podniesienie udziału wydatków państwa w gospodarce do 46% lub więcej, z równoczesnym wzrostem obciążeń podatkowych, jak to sugeruje dr Sawulski, nie jest ani konieczne do osiągnięcia dobrobytu, ani do polepszenia wskazywanych przez niego obszarów, ani też z drugiej strony nie gwarantuje, że owe obszary się polepszą. Nie ma żadnej gwarancji, że zdobyte w ten sposób środki zostaną wydane na poprawę owych obszarów, nie ma też żadnej gwarancji, że nawet, jak to nastąpi, zostaną wydane efektywnie. W dodatku skąd wiadomo, że nie spowolni to rozwoju gospodarczego? Z drugiej strony można przecież wydawać na np. ochronę zdrowia więcej bez zwiększania ogólnych wydatków państwa i podatków – wystarczy zmniejszyć wydatki (przede wszystkim państwa i samorządów) na inne cele. Można też spróbować zwiększyć efektywność tych wydatków wprowadzając np. prywatną konkurencję dla NFZ i dając ludziom wybór choćby w tym zakresie. Przy okazji – nie jest prawdą twierdzenie dr. Sawulskiego, że „na ochronę zdrowia przeznaczamy wciąż mniej niż 5% PKB”. Łącznie z wydatkami prywatnymi, stanowiącymi ponad 30% wydatków na ten cel, wg oficjalnych danych z Narodowego Rachunku Zdrowia było to 130,1 mld zł w 2017 r., co stanowiło wówczas ponad 7% PKB Polski.
„Zmiana paradygmatu”, o której dr Sawulski wspomina jest wskazana, ale nie tak, jak on to sugeruje. Przeciwnie, należy zastanowić się, czy aby na pewno niedofinansowanie usług publicznych wynika z tego, że udział państwa w PKB Polski jest zbyt mały. I czy na pewno te usługi powinny być świadczone wyłącznie, a nawet w ogóle przez państwo lub samorządy. A jeśli przez państwo lub samorządy, to czy powinny być finansowane przymusowo z podatków.