Nikt nie wygasił polskiego przemysłu

31 stycznia, 2019

Zauważyłem, że wiele osób hołduje poglądowi, jakoby polska transformacja gospodarcza po zakończeniu epoki PRL polegała m. in. na likwidacji niemal całego polskiego przemysłu, w interesie, oczywiście, zachodnich (przede wszystkim niemieckich) korporacji i państw, którym przeszkadzała polska konkurencja. Taką tezę wygłosił np. kilkanaście dni temu Rafał Ziemkiewicz, komentując korzystanie przez polskie elektrownie z importowanego węgla: „Odzyskawszy suwerenność zrobiliśmy taką „transformację”, żeby „wygasić” (…) prawie cały przemysł”. Taką tezę głosił przed ostatnimi wyborami do Sejmu również Paweł Kukiz, twierdząc nawet, że polityka unijna wciąż zmierza do tego, by „wygasić polski przemysł”. W 2015 roku, po ogłoszeniu planów ówczesnego rządu na temat likwidacji części kopalń (wtedy użyto właśnie słowa „wygaszenie”) wiele osób, zwłaszcza związanych z prawicą, przypominało, że od upadku PRL „wygaszono” ponad 600 dużych polskich zakładów przemysłowych. Na Facebooku wciąż krążą memy z długą listą zlikwidowanych przedsiębiorstw. Przekaz jest jasny: dużą część polskiego przemysłu, mimo wszystko kwitnącego w czasach PRL, celowo zniszczono, a resztę sprzedano obcym. Pozostało niewiele i zła Unia na czele ze złymi Niemcami próbuje zlikwidować i to.
A jak jest naprawdę? Wystarczy zerknąć na dane GUS i inne dane statystyczne.
Wg danych GUS za 2017 r. w Polsce było wówczas 70860 przedsiębiorstw zatrudniających 10 lub więcej pracowników, z przychodami ok. 3,34 bln zł i zatrudnieniem ok. 5,7 mln osób. Z tego przemysł to były 21103 przedsiębiorstwa z przychodami 1,5 bln zł i zatrudnieniem 2,5 mln osób.
Do tego dochodziło ponad 2 mln mikroprzedsiębiorstw z przychodami 141,7 mld zł, z czego przemysł stanowił niecałe 10%.
Ale może należy to wszystko do właścicieli zagranicznych? Otóż nie. Wg danych GUS za 2017 r. przedsiębiorstw z kapitałem zagranicznym (w tym tych poniżej 10 pracowników) było ok. 22,1 tys., z przychodami ok. 1,54 bln zł i zatrudnieniem niecałe ok. 2 mln osób. Z czego przemysł to była niecała połowa, z przychodami poniżej 700 mld zł.
Należy dodać, że Polska wg danych CIA należy do najbardziej uprzemysłowionych państw w Europie, a nawet na świecie. Udział przemysłu w PKB Polski przekracza 40%. Jest to mniej więcej tyle samo co w Chinach, więcej niż w tradycyjnie uprzemysłowionych Czechach, sporo więcej niż w Niemczech czy Rosji, dużo więcej niż we Francji. W Europie wyższy wskaźnik mają jedynie (minimalnie) Białoruś oraz Serbia, a na świecie głównie państwa opierające swoją gospodarkę na wydobyciu ropy naftowej. Jest to wprawdzie nieco mniej, niż w 1989 r., ale nie świadczy to o gospodarczym cofnięciu się – to, że Serbia, Wenezuela czy Korea Północna mają wyższy (nieco) udział przemysłu w PKB nie oznacza ich wyższego rozwoju.
PKB Polski wynosił w 2017 ponad 526 mld dolarów i był ośmiokrotnie większy niż w 1990 r. (kiedy to wynosił ok. 66 mld dolarów w przeliczeniu na dolary z 2017 r.). Z uwzględnieniem siły nabywczej różnica była ok. pięciokrotna.
Z udziału przemysłu w PKB Polski wynika, że polski przemysł w 2017 r. wytworzył ponad trzykrotnie więcej niż cała polska gospodarka w 1990 r., a uwzględniając siłę nabywczą – prawie dwukrotnie więcej. Jeśli wziąć pod uwagę same tylko przedsiębiorstwa przemysłowe z kapitałem polskim, to biorąc pod uwagę ich udział w przychodach sektora przemysłowego ogółem i uwzględniając siłę nabywczą wytworzyły one w 2017 r. mniej więcej tyle, co cała polska gospodarka w 1990 r. – i oczywiście znacznie więcej (ponad dwukrotnie) tyle, co ówczesny przemysł.
Prawdą jest natomiast, że w polskim przemyśle pracuje dziś dużo mniej ludzi niż przed 1990 r., co świadczy jedynie o tym, jak niską wydajność miała praca zatrudnionych w nim w tamtych czasach. Zmieniła się też jego struktura – mniejszy udział ma np. górnictwo.
Nie jest owszem wykluczone, że zmarnowano potencjał niektórych przedsiębiorstw, a niektóre inne przy okazji transformacji zniszczono po to, by ktoś mógł sobie zarobić. Ale ogólnie polskiego przemysłu jak widać wcale nie „wygaszono”. Produkuje więcej, stanowi pokaźną część polskiej gospodarki i wcale w większości nie należy do obcych.

Jeszcze bardziej karać nienawistników?

17 stycznia, 2019

Ponad 70 osób – w tym były minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz, były europoseł Marek Migalski, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr Cywiński oraz wielu dziennikarzy (ze szczególnym uwzględnieniem tych związanych z pismami „Liberté!” i „Więź”) – zaapelowało o „przyjęcie ustawy zapobiegającej i penalizującej mowę nienawiści w przestrzeni publicznej”, „wzorem innych krajów europejskich”.
Rozumiem, że dotychczasowe przepisy kodeksu karnego, penalizujące nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość (art. 256 kk), a także nawoływanie do popełnienia przestępstwa lub pochwalanie go (art. 255 kk) uważają oni za niewystarczające. Pytanie, co jeszcze w takim razie według nich miałoby być karane?
Z treści ich apelu tego nie można wywnioskować. Ale ja pamiętam rozmaite wcześniejsze pomysły rozszerzania zakresu przepisów karzących za „mowę nienawiści”. Na przykład w 2011 roku Stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita” proponowało karać za samo rozpowszechnianie informacji, które mogą doprowadzić do „szerzenia nienawiści lub pogardy na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną”. Czyli w zasadzie za informowanie o wszelkich negatywnych zjawiskach, bo przecież wielu ludzi za takie zjawiska obwinia różne kozły ofiarne – czy to Żydów, czy imigrantów, czy homoseksualistów, czy też Kościół i katolików i każda taka informacja może rozniecić wśród nich nienawiść. Nie mówiąc już o informowaniu o negatywnych zjawiskach, z którymi jakoś związane byłyby określone grupy np. etniczne czy religijne (np. zamachy dokonywane przez muzułmanów, kradzieże dokonywane przez Cyganów, zbrodniarze stalinowscy pochodzenia żydowskiego itp.).
A w 2012 roku posłowie Platformy Obywatelskiej zaproponowali karanie za nawoływanie do nienawiści z powodu m. in. przynależności politycznej. Czyli w praktyce nielegalna mogłaby okazać się jakakolwiek ostrzejsza krytyka polityków czy ugrupowań politycznych mająca na celu wzbudzenie do nich wrogości czy niechęci (bo to właśnie oznacza „nawoływanie do nienawiści”).
Oba projekty wtedy upadły, bo jednak politycy nie zdecydowali się na tak radykalne ograniczenie wolności słowa. Czy sygnatariuszom wymienionego wyżej apelu chodzi o to, by do nich wrócić?

„Sto razy Sierpem” już w sprzedaży

8 stycznia, 2019

Ebook z wyborem moich tekstów dostępny już w Ebookowie, a także w księgarniach Empik, ebookpoint, PWN, Gandalf i Legimi.

Zwolennicy silnych samców

27 grudnia, 2018

Ponad rok temu napisałem (na swoim prywatnym profilu na Facebooku, więc nie każdy to tutaj pewnie czytał):
„Tak sobie myślę, że zarówno prawicowość, jak i lewicowość to przedłużenie postaw z lat dzieciństwa.
Prawicowcy w skrytości ducha marzą, by w społeczeństwie panowały porządki takie, jak na podwórku albo w nieformalnej hierarchii szkolnej, gdzie rządziły brutalne byczki przy pomocy swoich przydupasów, a słabeuszami i ofermami się pogardzało. Lewicowcy z kolei boją się brutali i chcą, by istniała jakaś dobra pani, której mogliby się na nich skarżyć i która by ich chroniła.
Oczywiście jest to przykrywane różnymi ideologiami, ale te postawy – prawicowy kult siły i lewicową wiarę w opiekuńczą władzę – można spod nich zauważyć.
No i są jeszcze tacy, którzy wyrośli z wiary w dobrą panią i nie chcą dać sobą pomiatać brutalom. Uważają, że można się im przeciwstawiać wspólnie, bez pani. Ale niestety mało kto ich słucha”.
No i teraz można zobaczyć, że – przynajmniej, jeśli chodzi o prawicę – ideologiczne maski zaczynają spadać. Pan Janusz Korwin-Mikke napisał ostatnio bez ogródek: „jeśli kraj ma wygrać z innymi, musi być rządzony przez osobników z jajami! Przez machos, mających wysoki poziom testosteronu”. Zaznaczył także, że nie chodzi o samo zwycięstwo w wyborach, ale przede wszystkim o odrzucenie „obłędnej ideologii”, której „istotnym składnikiem” jest równość płci. Czyli nie chodzi o żaden wolny rynek, niskie podatki czy wolność osobistą, a nawet wartości chrześcijańskie – ale o zachowanie, czy też przywrócenie, porządku, w którym rządzą silni machos i nikt nie kwestionuje ich wyższości.
I to nie jest żaden pojedynczy wyskok lidera partii KORWiN. Wystarczy zobaczyć, ile czasu i wysiłku nie tylko zwolennicy tej partii, ale cała tzw. antysystemowa prawica poświęcają atakom na feministki, gejów, „ideologię gender” – wszystko to, co zagraża dominacji silnych samców. Wystarczy zobaczyć, jacy politycy są jej bohaterami: raczej nie szwajcarscy, irlandzcy, nowozelandzcy, którzy dzięki liberalnym reformom doprowadzili do dobrobytu i względnej wolności w tych krajach. Ich nazwisk nikt nie zna. Rzadko wspomina się o księciu Janie Adamie II czy nawet Margaret Thatcher lub Ronaldzie Reaganie. Idolami polskiej antysystemowej prawicy są prędzej Jair Bolsonaro (którego p. Korwin-Mikke wychwala właśnie za to, że jest jawnym homofobem i niepochlebnie wyraża się o kobietach), Władimir Putin, Baszar al-Assad, przywódcy Komunistycznej Partii Chin czy nawet prezydent Filipin Rodrigo Duterte, z którego rozkazu zabito już tysiące ludzi w lokalnej „wojnie z narkotykami”. Bo to są silni samcy.
Tak się składa, że ja nigdy nie byłem silnym samcem. Jako dzieciak nie byłem „byczkiem”. W szkole podstawowej byłem najmłodszy i może najsłabszy w klasie (bo byłem dwie klasy „do przodu” w stosunku do wieku). Panoszenie się „byczków” mi nie pasowało. Może dlatego nigdy nie byłem i nie jestem prawicowcem. Prawicowość – kult brutalnej siły – mnie razi i w pewnym stopniu budzi we mnie lęk. (Ale z wiary w „dobrą panią” też wyrosłem, nie jestem też lewicowcem).
Pytanie, czy jest wystarczająco dużo takich jak ja, którzy nie chcą dać sobą pomiatać ani brutalom, ani „opiekuńczej” władzy? Czy są w stanie stworzyć „trzecią siłę”?

Spisek na rzecz żydowskich pomarańcz

19 grudnia, 2018

Od paru dni na Facebooku krążą memy dotyczące planowanej podwyżki VAT na soki owocowe i jednoczesnej obniżki VAT na cytrusy. Według tych memów obniżka dotyczy VAT na cytrusy z Izraela, a podwyżka – VAT na soki z Polski. Sugestia jest jasna – to antypolski żydowski spisek!
Tymczasem prawda jest taka, że planowana obniżka VAT na cytrusy (i inne owoce tropikalne, patrz informacja Ministerstwa Finansów) do jednolitej stawki 5% (stosowanej obecnie dla owoców pochodzenia krajowego) będzie (w sprzedaży detalicznej) dotyczyć owoców sprowadzanych skądkolwiek – nie tylko z Izraela, ale również np. z Ameryki Południowej, Afryki, Dalekiego Wschodu, Turcji czy południowej Europy. Udział Izraela jest tu zresztą znikomy – o ile łączny import owoców cytrusowych do Polski w 2016 roku (ze wszystkich krajów) wyniósł 416562 tys. dolarów, o tyle całkowity import żywności (a więc nie tylko cytrusów) z Izraela do Polski w tamtym roku wyniósł 33034 tys. dolarów (źródło). Czyli wartość importu wszelkiej żywności z Izraela jest ponad 12 razy mniejsza od wartości importu cytrusów z całego świata.
A planowana podwyżka VAT na soki do stawki 23% będzie dotyczyć oczywiście tak soków polskich, jak i importowanych. Rozumiem, że słusznie protestują tu polscy rolnicy, obawiający się zmniejszenia sprzedaży owoców w wyniku wzrostu cen soków i zmniejszenia popytu. Rozumiem, że wkurzeni są ci konsumenci, którzy na soki wydają więcej niż na cytrusy. Ale po co sugerować tu jakieś żydowski spisek, zamiast powiedzieć po prostu, że to polski rząd jeszcze bardziej chce złupić Polaków?
Chodzi o rozniecenie dla jakichś celów nienawiści do Żydów, czy raczej wykorzystanie już istniejącej?

Sto razy Sierpem, czyli ebook

16 grudnia, 2018

Co mają ze sobą wspólnego Andrzej Rzepliński, Marek Jurek, Joanna Senyszyn, Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Kołodko, Andrzej Sadowski, Krzysztof Łoziński, Paweł Kukiz, Adrian Zandberg, Janusz Palikot, Marek Magierowski, Jeremi Mordasewicz, Robert Tekieli, Jacek Żakowski, Tomasz Sommer, Dominika Wielowieyska, Lech Jęczmyk, Wojciech Orliński, Piotr Szumlewicz, Kinga Dunin, Maria Szyszkowska, Mirosław Orzechowski i Andrzej Wajda? To, że z każdym z nich w swoim czasie polemizowałem, lub krytykowałem jego wypowiedzi. Czasami było to jeszcze zanim dane nazwisko zrobiło się głośne.
A teraz te wszystkie polemiki i krytykę można przeczytać w jednym miejscu.
Postanowiłem wybrać sto swoich tekstów z lat 1996-2018 i opublikować je w formie ebooka.
Dostać tego ebooka (w formacie EPUB i MOBI – na każdym czytniku lub w odpowiedniej aplikacji powinno dać się poprawnie otworzyć przynajmniej jedną z tych wersji) może aktualnie każdy, kto zechce zostać moim Patronem na Patronite.pl. Zachęcam do wspierania w ten sposób mojej działalności i twórczości publicystycznej.
W kolejnym etapie ebook będzie dostępny do kupienia w księgarniach internetowych.

Francuzi protestują, Polacy świętują

25 listopada, 2018

Francuzi wychodzą ostatnio w setkach tysięcy ludzi na ulice, by zaprotestować przeciwko podwyżce akcyzy na paliwo.
Polacy wyszli ostatnio w setkach tysięcy ludzi na ulice, by poświętować stulecie odzyskania niepodległości państwa w towarzystwie przedstawicieli rządu, który systematycznie wprowadza nowe podatki i opłaty. Przeciwko akcyzie na paliwo nie protestują, choć przeciętny Polak może za swoją pensję kupić mniej więcej połowę tej ilości paliwa, co przeciętny Francuz.
Dla wychodzącego dziś na ulicę Francuza ważna jest zawartość jego własnej kieszeni i to, w jakim stopniu państwo go zdoła ograbić.
Dla wychodzącego dziś na ulicę Polaka ważne jest to, że może pomachać biało-czerwoną flagą w towarzystwie mu podobnych i poczuć wspólnotę z nimi oraz z państwem.
Nie, jako Polak nie jestem dumny z tego, że setki tysięcy Polaków pomaszerowały w Marszu Niepodległości. Byłbym dumny z tego, gdyby setki tysięcy Polaków wyszły na ulice – OK, niekoniecznie blokując ruch, bo to jednak utrudnia życie innym ludziom – z żądaniami obniżenia akcyzy na paliwo. Albo VAT. Albo podniesienia kwoty wolnej od podatku dochodowego. Albo zniesienia abonamentu radiowo-telewizyjnego. Albo opłaty emisyjnej doliczanej do kosztu paliwa.
Albo nawet w sprawach niepodatkowych, takich jak sprzeciw wobec planów cenzurowania Internetu zawartych w projektach dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym (popularnie zwanej #ACTA2).
Bo to świadczyłoby o tym, że dla wielu Polaków liczy się ich wolność i własność, a nie tylko to, że mieszkają w państwie o nazwie „Polska” oraz czują wspólnotę z tym państwem, husarzami, powstańcami warszawskimi i Żołnierzami Wyklętymi oraz sobą nawzajem.
Ale jak się mi wydaje, to ostatnie większości Polaków od dłuższego czasu wystarcza. Dlatego bez specjalnego protestu przyjmują kolejne ograniczenia wolności i dają się ograbiać. Bo to przecież „dla Polski”, czyli „dla nas”.
Tak działa mentalność nacjonalistyczna.
Mentalność nacjonalistyczna jest zaprzeczeniem mentalności wolnościowej. No chyba, że klasę rządzącą wyrzuci się poza obręb narodu i nazwie np. Żydami albo zdrajcami. Ale to ryzykowne podejście, bo każdego można łatwo nazwać zdrajcą albo Żydem, prawdziwym Polakiem może łatwo okazać się jedynie zwolennik jedynie słusznego wodza, a po usunięciu „Żydów” i „zdrajców” grabienie i zniewalanie społeczeństwa i tak będzie nadal trwało.
Dlatego mieszanie idei wolnościowych z nacjonalizmem, co od pewnego czasu stało się w Polsce modne, uważam za nieporozumienie.

Radny Kałuża i demokracja płynna

22 listopada, 2018

Wojciech Kałuża, radny Sejmiku Województwa Śląskiego wybrany z listy Koalicji Obywatelskiej (z rekomendacji Nowoczesnej) postanowił zmienić front i za obietnicę fotela wicemarszałka poparł PiS. Tym samym PiS uzyskało w sejmiku większość jednego głosu i może rządzić w województwie.
Tym samym radny Kałuża pokazał, gdzie ma 25109 wyborców, którzy na niego głosowali jako na „jedynkę” na liście KO, w nadziei, że głosują przeciwko PiS.
Oczywiście, to, że politycy po wyborach pokazują, że mają w tym miejscu swoich wyborców, jest rzeczą powszechną, a nawet nagminną. I nie powinno już nikogo dziwić. Dość rzadko zdarza się to jednak w tak jawnej formie, w postaci oficjalnego przekupienia stołkiem i zdrady na rzecz głównego politycznego przeciwnika.
A czemu się zdarza? Bo wyborcy nie mogą w takim przypadku wycofać już swojego poparcia. Oczywiście w następnych wyborach mogą już na takiego polityka nie zagłosować, ale przez kilka lat może on cieszyć się stanowiskiem oraz liczyć na to, że w kolejnych wyborach wystawi go inne ugrupowanie i zagłosuje na niego inna grupa wyborców.
A wyobraźmy sobie teraz, że nie ma czegoś takiego, jak okresowe wybory i kadencje radnych (czy posłów). Zamiast tego każdy obywatel może w każdej chwili udzielić pełnomocnictwa dowolnemu politykowi i w każdej chwili to pełnomocnictwo wycofać. Przez Internet, rejestrując to w blockchainie. W radzie, sejmiku czy parlamencie w praktyce zasiadają politycy, którym udało się zebrać dużą liczbę takich pełnomocnictw, z głosem proporcjonalnym do tego, ile tych pełnomocnictw mają. Wielkość tych ciał nie jest z góry określona: jeśli kilku politykom uda się zebrać pełnomocnictwa większości obywateli, to parlament może składać się w praktyce tylko z tych kilku osób (tak jak w wielu spółkach akcyjnych liczą się w praktyce tylko duzi akcjonariusze). Jednak obywatele mogą z dnia na dzień wycofać swoje pełnomocnictwa i przerzucić je na kogoś innego. Utrata zaufania obywateli skutkuje „karą” natychmiastową: polityk dziś „rozdający karty” może stoczyć się w krótkim czasie w polityczny niebyt.
W takim systemie (nazywa się on demokracją płynną) taki pan Kałuża, zdobywszy pełnomocnictwa 25 tysięcy obywateli, raczej nie zaryzykuje wolty takiej, jaką dzisiaj zrobił. No, chyba, że są to jego ślepo oddani zwolennicy – w innym przypadku jutro może okazać się, że ma zero pełnomocnictw i jest na „rynku politycznym” zupełnie bezwartościowy (pełnomocnictw od dotychczasowych przeciwników politycznych raczej nie może się spodziewać, bo ci przecież udzielili je już bardziej sprawdzonym kandydatom).
Taki system premiowałby polityków przewidywalnych dla obywateli i zasadniczo dotrzymujących obietnic. No, ale właśnie z tego powodu raczej nie zostanie wprowadzony.

Ksiądz profesor Guz i czary

20 listopada, 2018

Niejaki ks. prof. Tadeusz Guz, wykraczając poza swoje dziedziny (jest teologiem i filozofem), powiedział coś takiego: „My wiemy, kochani państwo, że tych faktów, jakimi były mordy rytualne, nie da się z historii wymazać. Dlaczego? Dlatego, że my, polskie państwo, w naszych archiwach, w ocalałych dokumentach, mamy na przestrzeni różnych wieków – wtedy, kiedy Żydzi żyli razem z naszym narodem polskim – my mamy prawomocne wyroki po mordach rytualnych”.
To mniej więcej tak samo, jakby powiedział: „Tego faktu, jakimi były czary, nie da się z historii wymazać. Dlaczego? Dlatego, ze w archiwach na całym świecie mamy prawomocne wyroki po uprawianiu czarów”.
No bo skoro dawne wyroki za mordy rytualne mają być jego zdaniem dowodem na faktyczne zdarzanie się mordów rytualnych, to dawne wyroki za uprawianie czarów (których jest o wiele więcej) powinny być uznane za dowód na faktyczne uprawianie czarów, w tym np. magiczne roznoszenie chorób, odbieranie mleka krowom, orgie z czartami na sabatach czy tworzenie z koniczyny żywych koników polnych (coś takiego też znalazło się w aktach).
Czy ks. prof. Guz uważa, że czary są faktem?
Trzeba jednak zaznaczyć, że różnica między stwierdzeniem ks. prof. na temat mordów rytualnych a hipotetycznym stwierdzeniem na temat czarów jest taka, że ostatni samosąd na terenie dzisiejszej Polski na domniemanej czarownicy odbył się w 1836 roku, a ostatnie samosądy na domniemanych żydowskich sprawcach mordu rytualnego odbyły się w 1945 i 1946 roku – pogromy krakowski i kielecki. I zginęło w nich więcej osób.
I o ile chyba niewiele osób w Polsce wierzy obecnie w czary, to, jak się wydaje, nadal sporo ludzi w Polsce wierzy w żydowskie mordy rytualne, skoro po odcięciu się rzeczników archidiecezji lubelskiej i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego od powyższych słów ks. prof. Guza jako rozpowszechniania nieprawdy już ponad 1400 osób podpisało petycję, w której znajdują się następujące słowa: „Przyczynami żydowskich pogromów w całej Europie była właśnie ta bezczelność, okradanie społeczności, wyzysk lichwą i mordy rytualne. Kiedy w okolicach gmin żydowskich ginęły chrześcijańskie dzieci, ludność chrześcijańska w wyniku krzywdy jaką znosiła, w reakcji samoobronnej dokonywała pogromów, które były okrutne, ale nie brały się znikąd, były reakcją właśnie na takie praktyki”.
Taka współczesna polska odmiana wiary w czarnoksięstwo (w które nadal dość powszechnie wierzy się w Afryce czy Azji, i nadal morduje się domniemanych czarowników i czarownice). Wystarczy odpowiednia iskra i znów może dojść do pogromów.
Dlatego, choć ks. prof. Guz ma prawo pleść bzdury, to jednak krytyka jego słów i odcinanie się od nich KUL i archidiecezji jest rozsądne. Problem w tym, że Polska Rada Chrześcijan i Żydów, domagając się zajęcia stanowiska przez władze kościelne i uczelnię, zażądała jednocześnie „surowych kroków dyscyplinujących”. Wprawdzie kroki te nie mogą mieć postaci przemocy – uczelnia może co najwyżej odmówić dalszej współpracy, a hierarchia kościelna zastosować sankcje, których przyjęcie zależy od dobrej woli księdza – ale dało to szeregowi środowisk pretekst do mówienia o nagonce, ataku filosemitów i chęci ocenzurowania. Ks. prof. Guz ze swoim absurdalnym wywodem stał się bohaterem prawicy niosącej na sztandarach „niepoprawność polityczną”: bohaterem, który odważył powiedzieć „prawdę” o mordach rytualnych.
A wystarczyło pokazać oczywistą bzdurność jego rozumowania.
Dla porządku – obecny pogląd historyków jest taki, że mordy rytualne dokonywane przez Żydów były i są wymysłem, ponieważ nie ma na nie dowodów, a jedynie oskarżenia i zeznania wymuszone na torturach. Izraelsko-włoski historyk prof. Ariel Toaff pisał wprawdzie o używaniu krwi do pewnych obrzędów przez niektórych żydowskich sekciarzy w średniowieczu (odrzucających religijny zakaz spożywania krwi), ale w obliczu krytyki uściślił, że była to krew oddawana dobrowolnie przez żywych dawców.

Państwo nie gnije

15 listopada, 2018

W komentarzach do afery z KNF czytam, że „państwo gnije”. Otóż nie. Takie afery pokazują, że państwo ma się właśnie bardzo dobrze i realizuje swoją prawdziwą zasadniczą funkcję, jaką jest poszerzanie wpływów i zwiększanie zysków klasy rządzącej.
Bo w państwie w rzeczywistości chodzi właśnie o to, by zdobyć stołki dające kontrolę nad działaniami innych ludzi, a następnie je odpowiednio wykorzystywać dla własnych korzyści. Czy to legalnie, ściągając z ludzi podatki i przeznaczając je na swoje biznesy i wynagrodzenia, albo obsadzając stanowiska w zarządach i radach nadzorczych państwowych firm – czy to nielegalnie, biorąc łapówki za nieprzeszkadzanie lub przyznanie przywileju.
Owszem, jeśli ktoś myśli, że państwo powinno działać dla dobra narodu lub obywateli, to afery są jaskrawym przejawem nieprawidłowego działania. Sęk w tym, że to, co ten ktoś wyobraża sobie jako działanie prawidłowe, należy do sfery tzw. pobożnych życzeń.
Państwo tworzą ludzie, a ludzie w ogromnej większości będą działać we własnym egoistycznie rozumianym interesie. I ten interes popycha większość ludzi do sięgania po władzę oraz wykorzystywania jej w ten, a nie inny sposób.
Afery były za każdego rządu. Afera Rywina, afera Amber Gold, teraz afera KNF. To tylko niektóre. A o ilu aferach nie wiemy? Znamy prawdopodobnie tylko wierzchołek góry lodowej.
Chcecie mniej afer? To postarajcie się jeśli nie zlikwidować, to przynajmniej mocno ograniczyć państwo.