Prezydent Żuk i zgromadzenia

10 października, 2018

Jakiś czas temu krytykowałem prezydenta Katowic Marcina Krupę za próbę zakazania manifestacji nacjonalistów – słusznie zresztą uchyloną przez sąd. Niestety okazuje się, że nie jest on odosobniony w swych zapędach do ograniczania wolności zgromadzeń. Prezydent Lublina Krzysztof Żuk (przynależność partyjna: Platforma Obywatelska) zakazał odbycia Marszu Równości (czyli manifestacji środowisk homo-, bi- i transseksualistów oraz ich sympatyków) oraz przy okazji zapowiadanej przez jego przeciwników kontrmanifestacji. Jako powód podał, że ich odbycie „może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”.
Ponieważ Marsz Równości był planowany jako zgromadzenie pokojowe, a nawoływania do agresywnej konfrontacji padały co najwyżej ze strony niektórych jego przeciwników, oznacza to, że prezydent Żuk uważa, iż do tego, by czyjeś zgromadzenie zagrażało życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach, wystarczy, by ten ktoś miał agresywnych (czy uznanych za takich) wrogów. Bo mogą przyjść, napaść i wywołać zadymę. Co za tym idzie, ktoś mający agresywnych wrogów traci faktycznie prawo do zgromadzeń publicznych.
Taka interpretacja jest bardzo wygodna dla władzy chcącej zakazywać gardłowania na ulicach swoim przeciwnikom. Wystarczy, że ktoś zarejestruje przeciw nim kontrmanifestację i napisze w Internecie trochę pogróżek – i już można im zakazać demonstrowania. Bo zagrożenie życia, zdrowia lub mienia. Nieważne, że chcą demonstrować pokojowo i że istnieje taka instytucja jak policja, na którą wszyscy przymusowo płacimy podatki i której ustawowym obowiązkiem jest „ochrona bezpieczeństwa i porządku publicznego, w tym zapewnienie spokoju w miejscach publicznych”.
Oczywiście Marsze Równości odbywały się już w wielu miastach (niedawno w Katowicach), zwykle towarzyszyły im kontrmanifestacje i nigdzie nie było zagrożenia życia, zdrowia lub mienia w znacznych rozmiarach. Tak, że można podejrzewać, iż prawdziwą przyczyną decyzji prezydenta Żuka było to, że zbliżają się wybory i warto powalczyć o głosy homofobów.
Co ciekawe, decyzję prezydenta podtrzymał Sąd Okręgowy (będzie jeszcze apelacja). Jak wynika z informacji prasowych, uzasadnił to tym, że „organizatorzy nie wskazali dokładnej liczby uczestników zgromadzenia publicznego oraz nie zapewniono wystarczającej liczby osób do służby porządkowej”. Mimo iż ustawa Prawo o zgromadzeniach nie nakłada na organizatora wprost obowiązku zapewniania służby porządkowej (ma on jedynie obowiązek podać „informację o środkach służących zapewnieniu pokojowego przebiegu zgromadzenia, o ile organizator zgromadzenia je zaplanował” – jak widać, ustawa dopuszcza możliwość, że ich nie zaplanuje), a przewidzenie dokładnej liczby uczestników nie jest z oczywistego powodu (zgromadzenie publiczne, czyli otwarte dla wszystkich) możliwe.
No ale zakaz wydał polityk Platformy Obywatelskiej, więc pewnie nie wypada robić mu wbrew.
A ja przypominam swój projekt ustawy o zgromadzeniach, promowany przez Stowarzyszenie Libertariańskie, który uniemożliwia ich zakazywanie przez władze gmin. Na razie nikt z polityków się nim nie zainteresował. Może w obliczu zakazania Marszu Równości zrobi to Robert Biedroń?

Polaków trzeba trzymać za mordę

8 października, 2018

Dziennikarka Gazeta.pl Eliza Dolecka stanęła w obliczu faktu, że w większości cywilizowanych krajów Europy szczepienia są dobrowolne – za niepoddawanie się im nie grożą kary, tak jak w Polsce – a mimo to jest w nich mniej więcej równie wysoki odsetek ludzi zaszczepionych i nie wybuchają tam masowe epidemie. I jaki z tego wyciągnęła wniosek? „Cywilizowany świat nie musi”, jednak „dobrowolność nie dla Polaków”.
Bo „Polak to nie Norweg czy Fin” i nie umie stosować nawet „głupich prezerwatyw”, jak twierdzi przytaczany przez nią autorytet medyczny. Inny cytowany autorytet medyczny wyraża opinię, że „w kategorii świadomości profilaktycznej” znajdujemy się „wśród najbiedniejszych, najbardziej zacofanych lub doświadczających konfliktów zbrojnych, krajów świata”. Oczywiście, nie są przytoczone dane na poparcie tych twierdzeń, za to zilustrowane są one grafiką wymieniającą sześć krajów, w których w 2016 roku mieszkała połowa nieszczepionych dzieci na świecie: Nigerię, Indie, Pakistan, Indonezję, Etiopię i Kongo.
„Niewykluczone, że już niedługo Polacy za granicą będą obligowani do wylegitymowania się książeczką szczepień, bo zostaną uznani za imigrantów wysokiego ryzyka” – straszy pani Dolecka. W domyśle: jeżeli zostanie przyjęty obywatelski projekt ustawy wprowadzający w Polsce zasadniczą dobrowolność szczepień (znoszący kary administracyjne za odmowę poddania dziecka szczepieniu i pozostawiający możliwość wprowadzenia obowiązkowych szczepień tylko w sytuacji zagrożenia epidemią).
Jak widać, zdaniem Elizy Doleckiej i cytowanych przez nią autorytetów medycznych jesteśmy w swej masie – my, Polacy – ciemniakami podobnymi do mieszkańców biednych krajów Azji i Afryki. Troglodytami odpornymi na wiedzę i racjonalne argumenty, za to masowo wierzącymi w plotki i spiskowe teorie dziejów. Których trzeba z tego powodu trzymać za mordę.
I jak się zdaje, właśnie takie przekonanie podziela większość tych, którzy na skierowanie projektu ustawy wprowadzającej dobrowolność szczepień – rozwiązanie stosowane w 19 państwach Europejskiego Obszaru Gospodarczego (Austria, Cypr, Dania, Estonia, Finlandia, Niemcy, Grecja, Islandia, Irlandia, Liechtenstein, Litwa, Luksemburg, Holandia, Norwegia, Portugalia, Rumunia, Hiszpania, Szwecja, Wielka Brytania), nie licząc Belgii i Malty, gdzie obowiązkowe są tylko niektóre szczepienia (patrz tutaj)! – zareagowali niebywałą histerią, krzycząc o idiotyzmach, proepidemikach oraz przyrównując to do projektu zezwalającego na strzelanie do ludzi. No bo jeżeli ktoś jest przekonany, że otaczają go masy ciemnoty, że ogromna liczba Polaków szczepi swoje dzieci tylko dlatego, że istnieje przymus, i że natychmiast po jego zniesieniu przestanie to robić, co będzie skutkowało niechybnymi epidemiami groźnych chorób – to po prostu panicznie się teraz boi. I reaguje tak, jak reaguje.
I niekoniecznie tak jest tylko w przypadku szczepień.

@ > §

7 października, 2018

W „Gazecie Wyborczej” narzekania na „Lex Facebook” – na to, że portal Marka Zuckerberga ustanowił sobie i egzekwuje wobec użytkowników własne reguły, bez udziału państw, w których działa. Podobnie jak inne wielkie platformy społecznościowe.
A ja zauważę, że tak jest od zarania Internetu – każde forum, czat, lista i grupa dyskusyjna, strona internetowa i blog zawsze stanowiły sobie i egzekwowały własne reguły. Czasami nawet w postaci „admin ma zawsze rację”. I uważano to za normalne. Nikt nie mówił z zaniepokojeniem o, dajmy na to „lex Wizaz.pl”, „lex Forum Libertarian”, „lex pl.soc.polityka” czy „lex Czateria”. Na czym polega różnica?
Tylko na tym, że ludziom bardziej zależy na ich wpisach i profilu na Facebooku niż na wyżej wymienionych forach, grupach i czatach. Bo mają większy zasięg, są istotniejsze dla ich komunikacji z innymi.
I dlatego nie podoba im się, że ich wpisy są czasem przez Facebooka usuwane, a ich konta dostają czasem bany.
Jednak problem nie leży w tym, że decyduje tu prywatny serwis, a nie państwo.
Przecież nie ma znaczenia, czy wpis jest usuwany, a profil dostaje bana mocą decyzji Facebooka, czy państwowego urzędnika. I czy decyduje tu regulamin Facebooka, czy przepisy ustanawiane przez państwo. Efekt jest ten sam. Ba, gdyby decydowało tu państwo, to konsekwencje mogłyby być dla użytkowników bardziej przykre. Bo Facebook może jedynie usunąć wpis albo dać bana. A państwo może jeszcze nałożyć grzywnę albo skazać na ograniczenie wolności, pozbawienie wolności, a nawet (nie w Polsce) na śmierć. Co zresztą czasami robi. Ale robi tylko w tych przypadkach, gdy informacja o naruszeniu jego reguł do niego dotrze i zdoła zidentyfikować autora naruszającego je wpisu.
Wyobraźmy sobie, że Facebook byłby serwisem państwowym i jego bazy danych byłyby bezpośrednio monitorowane przez polską policję. W każdym przypadku, gdy dziś Facebook daje bana za „mowę nienawiści” czy „obrazę uczuć religijnych”, byłby gotowy materiał dowodowy do wszczęcia z urzędu postępowania karnego. I duża część tych postępowań kończyłaby się skazaniem. Plus jeszcze znieważanie prezydenta, konstytucyjnych organów państwa, funkcjonariuszy publicznych, flagi i godła…
Może jednak z punktu widzenia wolności słowa lepiej, że w praktyce w większości przypadków decyduje „lex Facebook”, a nie „lex RP”?
Problem leży gdzie indziej. Leży w tym, że – jak zresztą zauważyła jedna z osób cytowanych w artykule „GW” – w przypadku Facebooka „wyrok” wydaje maszyna, a nie człowiek. Bo sprawdzanie takiej liczby treści przekracza możliwości ludzi. A maszyna jest omylna, ma problemy z rozpoznawaniem kontekstu. No i Facebook w słabym stopniu ma wdrożone procedury minimalizujące niesprawiedliwe „wyroki”.
Ale jeśli ktoś myśli, że narzucenie tu reguł państwa coś pomoże, to się myli. Bo państwa – i struktury ponadpaństwowe – idą właśnie w kierunku akceptacji metod stosowanych obecnie przez Facebooka, czyli wydawania „wyroków” przez maszyny. Projekt dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym faktycznie wymusza to na wszystkich dużych platformach, czyniąc je odpowiedzialnymi za treści naruszające prawa autorskie zamieszczane przez ich użytkowników – zawsze, a nie jak dotąd tylko w przypadku, gdy nie usuną ich po ich wskazaniu. Nakazuje to również projekt unijnych regulacji w sprawie zapobiegania rozpowszechnianiu w internecie treści o charakterze terrorystycznym.
To ja jednak mimo wszystko nadal wolę „lex Facebook”. Tradycyjne reguły prywatne w Internecie (@) od reguł państwowych (§). Bo w ostateczności z Facebooka można przenieść się gdzie indziej, na któryś z istniejących konkurencyjnych serwisów lub nowy – tak jak kiedyś ludzie przenosili się na Facebooka z MySpace czy Naszej Klasy. Ale od reguł narzuconych przez państwo, albo tym bardziej przez Unię Europejską czy porozumienia międzynarodowe, nie ma ucieczki, chyba że do darknetu.
@ > §!

Pan szuka sponsora :)

4 października, 2018

Fanpage na Facebooku mam od kilku lat. Bloga od 2007 roku. Wcześniej miałem stronę internetową, której „snapshoty” dostępne są jeszcze w archiwum Internetu (najstarszy, z 1998 roku, tutaj), a fragmenty zarchiwizowane na Polskim Wiki Wolnościowym. Jeszcze wcześniej, w czasach „przedinternetowych”, publikowałem w anarchistycznych pisemkach, takich jak „Mać Pariadka” oraz tzw. zinach i innej niszowej prasie.
Już prawie 30 lat komentuję rzeczywistość i promuję idee wolnościowe.
Nigdy jednak nie brałem na serio możliwości, by ktoś mi za to pisanie płacił. Owszem, sporadycznie zdarzało się, że wysłałem tekst do gazety, która płaciła wierszówki, ale były to sumy raczej symboliczne i nie pieniądze były powodem pisania tego tekstu.
No, ale teraz coraz popularniejszy staje się crowdfunding i ludzie ponoć płacą za to, że ktoś zamieszcza swoje wypociny i przemyślenia w Internecie. Znaczy, sponsorują autora. Są jego mikromecenasami. (Co by nie mówić, jest to uczciwsze niż wymuszanie pieniędzy przy pomocy państwowego monopolu zwanego majątkowymi prawami autorskimi).
No więc, skoro tak, to czemu nie spróbować? Założyłem sobie w końcu profil na Patronite.pl – i można odtąd oficjalnie mnie sponsorować, wpłacając po 5, 10 lub nawet 20 złotych.
Jeśli jakieś pieniądze będą wpływać, to stanie się to pewnie bodźcem do częstszego pisania. Bo okazuje się, że zarabianie na życie zaczyna niestety pochłaniać coraz większą część mojego czasu.
A jak nie będą wpływać? To trudno, przeżyję – przeżyłem bez tego prawie 30 lat 🙂

Mundury bez kamer, czyli bezkarność policji

25 września, 2018

W grudniu zeszłego roku ówczesny minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak ogłosił wyposażenie policjantów w kamery umieszczane na mundurach, pozwalające na monitorowanie działań funkcjonariuszy. Na razie w ramach programu pilotażowego w Warszawie oraz województwach podlaskim i dolnośląskim. Łącznie 180 urządzeń. Minister Błaszczak nie omieszkał przy okazji przypomnieć, że zakup tych kamer był możliwy dzięki temu, że państwo uchwaliło program modernizacji służb mundurowych i przeznaczyło na niego ponad 9 miliardów złotych.
Jak jednak się okazuje, policjanci przesłuchujący chłopaka zatrzymanego na poznańskiej komendzie takich kamer do dziś nie otrzymali. Bo inaczej z pewnością nie odważyłby się on oskarżyć ich publicznie o pobicie: „Byłem przetrzymywany w małym pomieszczeniu w piwnicy, bez monitoringu. Tam mogli mnie bezkarnie bić i poniżać. Zostałem uderzony dwa razy w tył głowy, raz mnie przewrócili, przycisnęli kolanem twarz do podłogi, wyginali mi dłonie”.
Na ulicy, gdzie został on zatrzymany, monitoring jednak był, wskutek czego policjanci nie mogli postawić mu zarzutu ani jazdy rowerem po chodniku, ani oddawania moczu w miejscu publicznym. Oczywiście nie mogli też postawić zarzutu kradzieży roweru (co było pretekstem do kontroli), bo rower był jego własnością. No ale że monitoring na ulicy nie nagrywa dźwięku, to postawili mu w końcu zarzut „lżenia i obrażania funkcjonariusza”.
Podsumujmy. Policja może zatrzymać każdego do kontroli pod dowolnym pretekstem, następnie zawieźć na komendę, pobić bez świadków i w braku dowodów postawić mu zarzut znieważania funkcjonariusza, na który zawsze znajdzie się świadek – drugi funkcjonariusz.
Dlaczego? Bo:
1) Policjanci (oraz pomieszczenia komendy) nie są obowiązkowo, na mocy przepisów ustawowych wyposażeni w trakcie służby w kamery nagrywające obraz i dźwięk, nagrania z których byłyby archiwizowane przez niezależną instytucję – czego domagają się od dawna aktywiści akcji „Kamery na mundury”.
2) Istnieje przepis o ściganiu z urzędu znieważenia funkcjonariusza publicznego, który czyni oskarżenie o to bardzo łatwym – policjantom wystarczy zgłosić to do prokuratury, podczas gdy znieważenie kogoś przez policjanta wymaga oskarżenia prywatnego. (Jakiś czas temu Stowarzyszenie Libertariańskie opublikowało mój projekt ustawy znoszący m. in. ten przepis).
Czas to zmienić.

Cyberinwigilacja – w 2011 skandal, w 2018 norma

23 września, 2018

W 2011 roku ówczesne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji zgłosiło do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju projekt „Autonomiczne narzędzia wspomagające zwalczanie cyberprzestępczości”, mający na celu opracowanie między innymi „narzędzi umożliwiających niejawne i zdalne uzyskiwanie dostępu do zapisu na informatycznym nośniku danych, treści przekazów nadawanych i odbieranych oraz ich utrwalanie”. NCBiR ogłosiło konkurs na opracowanie tych narzędzi (wpisując to jako jeden z tematów do konkursu 1/2011 w ramach obronności i bezpieczeństwa państwa) – inaczej mówiąc trojanów i spyware wykradających dane z komputera użytkownika i przesyłających je do policji lub ABW.
Zrobił się skandal, bo prawo wówczas nie pozwalało wprost na stosowanie takich narzędzi, co przyznało samo MSWiA. O sprawie pisały wszystkie media – od Gazety Wyborczej przez Onet, Wirtualną Polskę, Wprost, Niezależną, wPolityce.pl, po prasę branżową taką jak PCWorld, Dziennik Internautów, Komputer Świat. „MSWiA chce kontrolować nasze komputery”, „MSWiA szykuje cyberinwigilację”, „Totalna inwigilacja służb pod rządami Tuska”, „Rok 1984 w 2011” – to tylko niektóre tytuły. Pośrednio się do tego wtedy przyczyniłem, zainteresowując sprawą Stowarzyszenie Blogmedia24.pl i pisząc dla niego projekty pism, które skierowało ono wtedy do MSWiA i ABW, sekretarza stanu w KPRM Julii Pitery, a następnie prokuratury, uznając, że jest to przestępstwo z art. 269b kodeksu karnego. Ostatecznie prokuratura umorzyła śledztwo, uznając, że nie było podstaw sądzić, że te narzędzia miały być wykorzystywane nielegalnie. A w konkursie NCBiR z tego tematu nikt nie zakwalifikował się do dofinansowania.
Potem z opublikowanych w 2015 r. informacji w serwisie zaufanatrzeciastrona.pl okazało się, że CBA kupiło i co najmniej od 2012 r. używało podobnego oprogramowania – włoskiego oprogramowania szpiegowskiego RCS, produkowanego przez firmę Hacking Team. Interesowały się nim również policja, ABW i SKW. Oznacza to, że wbrew wcześniejszemu stanowisku MSWiA najwyraźniej naciągnięto przepisy o kontroli operacyjnej i uznano, że sformułowanie, iż polega ona m. in. na „stosowaniu środków technicznych umożliwiających uzyskiwanie w sposób niejawny informacji i dowodów oraz ich utrwalanie, a w szczególności treści rozmów telefonicznych i innych informacji przekazywanych za pomocą sieci telekomunikacyjnych” zezwala na takie praktyki.
Potem przyszła „dobra zmiana” i w 2016 roku policja i inne służby otrzymały w tzw. ustawie inwigilacyjnej już całkowicie legalną możliwość podrzucania trojanów i spyware oraz uzyskiwania tą drogą danych, w ramach kontroli operacyjnej. Do ustaw regulujących ich działanie dodano sformułowanie, że kontrola operacyjna polega m. in. na „uzyskiwaniu i utrwalaniu danych zawartych w informatycznych nośnikach danych, telekomunikacyjnych urządzeniach końcowych, systemach informatycznych i teleinformatycznych”. Tak więc to, co za czasów PO było stosowane przez CBA na granicy prawa, za czasów PiS jest używane już zupełnie zgodnie z prawem.
No i teraz mamy informację, że CBA kupiło kolejne oprogramowanie szpiegowskie – najprawdopodobniej izraelskiego Pegasusa. Żeby podrzucać trojany na smartfony. I używa go.
Wprawdzie legalnie może robić to tylko w celach kontroli operacyjnej, czyli w przypadku podejrzeń o korupcję. Ale o korupcję można podejrzewać każdego, a w „niecierpiących zwłoki” przypadkach do zrządzenia takiej kontroli nie jest wymagana wcześniejsza zgoda sądu. Przez 5 dni może być to bez zgody sądu. Potem wprawdzie ustawa nakazuje zniszczenie zebranych w ten sposób materiałów, ale jak to z całą pewnością sprawdzić?
Ciekawe też, gdzie jeszcze trafiają informacje zbierane przez CBA przy pomocy zagranicznego spyware? Bo przecież mogą być w nim „tylne furtki” np. dla służb innych państw.
No i ciekawe, czym obecnie dysponują inne służby i policja?
Ale nie to jest najistotniejsze. Najistotniejsze jest to, że to, co w 2011 roku było skandalem dla wszystkich od lewa do prawa, nazywane „cyberinwigilacją” i „rokiem 1984”, w 2018 roku jest już właściwie uważane za normalne – co najwyżej opozycja wytknie, że na oprogramowanie szpiegowskie wydano pieniądze z funduszu dla ofiar przestępstw. Tak zmieniła się Polska przez te siedem lat.

Uczciwe wynagrodzenie?

9 września, 2018

Narażę się twórcom.
„Dziennikarze, twórcy, wydawcy powinni być uczciwie wynagradzani za swoja pracę”twierdzą zwolennicy wprowadzenia ogólnoeuropejskich regulacji nakazujących serwisom społecznościowym płacenie właścicielom praw autorskich tantiem za treści zamieszczane przez użytkowników tych serwisów i usuwanie tych treści, na które owe serwisy nie miałyby licencji.
No cóż, wyobraźmy sobie, że jacyś muzycy nagrali płytę, nakład płyty (powiedzmy 100000 egzemplarzy) został sprzedany i dostali za to zgodne z umową wynagrodzenie. I ktoś zrobił kopię utworu z kupionej przez siebie płyty i wrzucił ją np. na Youtube. Ot tak, nie po to, by na tym zarabiać, tylko po to, by się tym podzielić nim z innymi. Kiedyś, gdy nie było Internetu, skopiowałby ją na kasetę magnetofonową, którą mógłby pożyczyć np. znajomemu.
A potem ktoś inny udostępnia to z Youtube np. na Facebooku. Albo robi kolejną kopię i też ją umieszcza na Youtube. Albo na Vimeo.
Czy praca wykonana przez muzyków uległa przez to zwiększeniu? Nie. Czy zostali wcześniej wynagrodzeni zgodnie z umową za swoją pracę? Tak. To dlaczego właściwie mają być dodatkowo wynagrodzeni za tę samą już wykonaną pracę, bez żadnej dodatkowej umowy, i dlaczego ma to być nazywane „uczciwym wynagrodzeniem”?
Bo z efektów ich pracy skorzysta więcej ludzi? No to czemu producenci zabawek nie żądają ekstra „uczciwego” wynagrodzenia za zabawki, które używane są w przedszkolu zamiast w prywatnych domach? Też korzysta z nich tam więcej dzieci. Czemu producenci telewizorów zainstalowanych w barach nie żądają zapłaty dodatkowej „uczciwej” ceny, skoro mogą z nich tam korzystać setki ludzi? Czemu producenci samochodów nie żądają „uczciwych” tantiem za przewożenie nimi pasażerów?
Chodzi o to, że w wyniku takiego kopiowania sprzeda się mniej płyt i zarobią mniej, niż gdyby mogli zarobić?
Przypuśćmy, że kopię tego utworu na Youtube, Facebooku czy Vimeo odtwarzają ludzie, którzy nie kupili płyty i już nie mają szansy jej kupić, bo nakład został wyprzedany. Czy że odtwarzają ją ludzie, którzy płytę kupili, ale wygodnie jest im posłuchać tego jednego kawałka z Internetu np. w drodze do pracy. W tym przypadku istnienie tej kopii w żaden sposób nie wpływa na sprzedaż płyt i zarobek tych muzyków.
Ale zaraz… część z tych, którzy nie kupili płyty, a spodoba im się utwór na Youtube może kupić właśnie dlatego kolejną płytę. Czyli istnienie tej kopii przyczyni się w tym przypadku do zwiększenia zarobków muzyków – w przyszłości. Bo działa jak darmowa reklama.
No a przypuśćmy, że ktoś umieści tę kopię utworu jeszcze zanim nakład płyty zostanie wyprzedany?
Wtedy owszem, część tych, którzy będą mogli z niej skorzystać może nie kupi płyty. Ale inni z kolei właśnie może kupią tę płytę dlatego, że natrafili na tę kopię w Internecie. Jak to policzyć?
I jeżeli ostatecznie sprzeda się i tak cały nakład płyty, to wymienione wyżej przypadki nie będą miały znaczenia. Muzycy – i producent – zarobią tyle samo, gdyby tej kopii nie było.
Żądanie dodatkowych tantiem od Youtube, Facebooka czy Vimeo w tym przypadku to nie żądanie „uczciwego wynagrodzenia za swoją pracę”, ale właśnie odwrotnie – żądanie NIEUCZCIWEGO „wynagrodzenia” za CZYJĄŚ pracę.
Nieuczciwego, bo niewynikającego z dobrowolnej umowy. Za czyjąś pracę – bo udostępnianie czegokolwiek w tych serwisach jest oparte na pracy tysięcy programistów, administratorów sieci i innych pracowników tych firm, na czele z ich właścicielami. Oraz na darmowej pracy ich użytkowników. Nawet te kopie powstały dzięki jakiemuś tam – minimalnemu ale zawsze – wkładowi pracy użytkowników, którzy je zrobili.
I nie jest to nawet tak, że Youtube czy Facebook zarabiają bezpośrednio na udostępnianiu tej kopii, czyli pośrednio na efekcie pracy muzyków. Oni nie pobierają za jej udostępnianie żadnych opłat. Zarabiają na tym, że mają setki milionów darmowych użytkowników, którzy zamieszczają tam najróżniejsze rzeczy lub tylko oglądają to, co zamieścili inni. I te setki milionów użytkowników przyciągają reklamodawców, będących źródłem dochodów.
Po prostu ktoś sobie pomyślał: skoro tyle zarabiają, to niech zapłacą nam haracz. I nazwijmy to „uczciwym wynagrodzeniem”.
Ale nie. Powiem zupełnie jasno: niewynikające z dobrowolnej umowy wynagrodzenie za każdą kopię utworu wytworzoną przez kogokolwiek NIE JEST UCZCIWYM WYNAGRODZENIEM twórcy ani producenta jego twórczości.
(Owszem, jeśli w umowie zakupu np. płyty jest klauzula przewidująca karę umowną za zrobienie i udostępnienie kopii, to można domagać się jej wyegzekwowania. Ale ona nie obejmuje już tych, którzy umowy nie zawierali, a tym bardziej serwisów społecznościowych w Internecie).
I od zakwestionowania tego dogmatu należy zacząć w debacie o dyrektywie nazywanej „ACTA 2” i cenzurze Internetu.

Notatka Komisji Europejskiej, czyli fake news

2 lipca, 2018

Po tym, jak w całej Polsce wybuchły protesty internautów przeciwko projektowi dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym, okrzykniętym wkrótce „ACTA2”, Komisja Europejska na swoim facebookowym profilu zamieściła notatkę „wyjaśniającą”, że ten cały rwetes spowodowany jest „fake newsem” i że nie ma się czego obawiać.

Ponieważ wielu ludzi uwierzyło tej notatce, postanowiłem sam wyjaśnić, że to właśnie ona jest propagandowym „fake newsem” szerzącym nieprawdę.

Oto, co napisał urzędnik Komisji Europejskiej:

„Spokojnie! Memy są bezpieczne. Tak samo jak karykatury, pastisze, parodie (w tym filmiki parodiujące) i wszystko co podpada pod satyrę. Od 17 lat obowiązują przepisy, które pozwalają Wam (i nam) tworzyć i udostępniać memy. TEGO NIE ZMIENIMY.”

NIEPRAWDA.

Wprawdzie faktycznie od 2015 roku obowiązuje w Polsce rozszerzone pojęcie „dozwolonego użytku” zezwalające na korzystanie z utworów objętych prawami autorskimi (np. zdjęć czy grafik) „na potrzeby parodii, pastiszu lub karykatury, w zakresie uzasadnionym prawami tych gatunków twórczości”, ale:

1) Takiego zezwolenia nie ma w prawie kilku państw UE (Bułgarii, Grecji, Portugalii i Węgier), ponieważ dyrektywa 2001/29/WE Parlamentu Europejskiego i Rady  z dnia 22 maja 2001 r. w sprawie harmonizacji niektórych aspektów praw autorskich i pokrewnych w społeczeństwie informacyjnym (zapewne te przepisy, o których jest mowa w notatce KE) nie nakazuje państwom członkowskim robić takiego wyjątku, a jedynie na to zezwala. W związku z tym  memy parodystyczne uznane za legalne w Polsce mogą być nielegalne w innych państwach UE i usługodawcy świadczący usługi użytkownikom również w tych państwach (czyli również Facebook, Twitter, Youtube) w obliczu (narzuconego nową dyrektywą (art. 13) i przepisami ją implementującymi w państwach członkowskich) ogólnego obowiązku uniemożliwiania dostępu do materiałów objętych prawem autorskim będą starali się uniemożliwiać również dostęp do takich memów.

2) Korzystanie z utworu objętego prawami autorskimi  w ramach dozwolonego użytku jest dozwolone pod warunkiem podania źródła i autora dzieła (w tym przypadku zdjęcia, grafiki itp. użytego w memie) – w Polsce reguluje to art. 34 ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych i dotyczy również wykorzystania „na potrzeby parodii, pastiszu lub karykatury” (choć dyrektywa 2001/29/WE nie narzuca takiego obowiązku). Większość memów nie spełnia tego warunku, a więc i z tego powodu jest możliwe, że usługodawcy w obliczu (narzuconego nową dyrektywą (art. 13) i przepisami ją implementującymi w państwach członkowskich) ogólnego obowiązku uniemożliwiania dostępu do materiałów objętych prawem autorskim będą starali się uniemożliwiać dostęp do takich memów, choćby z uwagi na przepisy polskie.

3) Rozpowszechnianie memów przedstawiających wizerunek jakiejś osoby, o ile nie jest to osoba publicznie znana i wizerunku nie wykonano w związku z pełnieniem przez nią funkcji publicznych, jest w Polsce nielegalne bez zezwolenia tej osoby i wynika to z art. 81 ustawy o prawach autorskich i prawach pokrewnych. Podobnie wygląda to np. w prawie autorskim obowiązującym w Niemczech czy Włoszech. Prawdopodobnie jest tak w większości, jeśli nie we wszystkich państwach Unii. Jest więc możliwe, że usługodawcy w obliczu (narzuconego nową dyrektywą (art. 13) i przepisami ją implementującymi w państwach członkowskich) ogólnego obowiązku uniemożliwiania dostępu do materiałów objętych prawem autorskim będą starali się uniemożliwiać dostęp do takich memów, przynajmniej w przypadkach, gdy osoby, których wizerunek został użyty w memie wskażą go jako materiał chroniony prawem autorskim.

(Źródła analizujące legalność memów w odniesieniu do aktualnego prawa polskiego: źródło 1 i źródło 2).

4) Nie każdy mem może być zaklasyfikowany jako „parodia, pastisz lub karykatura”. Wiele memów ma charakter informacyjny lub propagandowy. Te nie będą podlegały wyjątkowi w ramach dozwolonego użytku, a więc usługodawcy mogą starać się uniemożliwiać dostęp i do nich.

5) Praktyczne wdrożenie przepisów nowej dyrektywy i ich implementacji będzie wymagało zautomatyzowanej (tj. wykonywanej przy pomocy oprogramowania) kontroli treści (patrz niżej). Oprogramowanie takie najprawdopodobniej będzie miało trudności z rozróżnieniem nawet legalnego memu od materiału, na podstawie którego zostało on stworzony (czasami mem różni się tylko niewielkim napisem) albo od memu nielegalnego (np. bez podanego źródła i autora). Oznacza to, że nawet legalne memy mogą być banowane przez mechanizmy narzucone w praktyce nową dyrektywą.

„Nie wprowadzamy podatku od linkowania! Nie wymusimy na Googlu ani innych wyszukiwarkach żadnych opłat za linkowanie. To w jaki sposób udostępniacie między sobą LEGALNE materiały, które nie łamią praw autorskich nie zmieni się!”

PÓŁPRAWDA.

Projekt nowej dyrektywy faktycznie nie przewiduje opłat za samo linkowanie. Art. 11 nowej dyrektywy w wersji proponowanej przez Radę UE projektu rozszerza zakres podmiotów, którym przysługują wyłączne prawa do zezwalania lub zabraniania na zwielokrotnianie oraz podawanie do publicznej wiadomości utworów, przewidziany w art. 2 oraz 3(2) dyrektywy 2001/29/WE na „dostawców publikacji prasowych” (czyli portale informacyjne i gazety, którym obecnie takich wyłącznych praw w prawie unijnym nie mają), i wyłącza w tym przypadku jedynie „nieistotne” fragmenty takich publikacji (niebędące wyrazem twórczości autora albo niemające samodzielnego znaczenia gospodarczego) przy korzystaniu z ich publikacji przez „dostawców usług społeczeństwa informacyjnego” (czyli m. in. portale społecznościowe, Google i inne wyszukiwarki, agregatory linków czy fora internetowe). Oznacza to, że do publikowania nawet krótkich „istotnych” fragmentów tekstu prasowego (a takie towarzyszą zwykle „zajawkom” (snippetom) generowanym automatycznie podczas linkowania np. na Facebooku czy LinkedIn, można za takie uznać nawet same oryginalne tytuły używane przy linkach np. w Google News czy często np. w Wykopie) wymagana będzie zgoda dostawcy publikacji prasowej, czyli właściciela portalu, gdzie się znajduje w całości oryginalny tekst – oczywiście często udzielana za opłatą. A ponieważ zamieszczenie linku przez użytkownika np. Facebooka wraz z wygenerowaną automatycznie zajawką oznacza, że Facebook „używa online” fragmentu tekstu z zajawki (zgodnie z regulaminem użytkownik Facebooka przyznaje mu prawo do korzystania z zamieszczanych treści i jest to dostępne dla innych użytkowników, a często nawet publicznie), to taka zgoda będzie konieczna również w takim przypadku.

Należy zaznaczyć, że nie będzie można się tu powołać na wyjątek dotyczący dozwolonego użytku w ramach cytowania, gdyż zgodnie z dyrektywą 2001/29/WE dotyczy to tylko cytowania do celów takich jak słowa krytyki lub recenzji (w polskiej ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych: „w zakresie uzasadnionym celami cytatu, takimi jak wyjaśnianie, polemika, analiza krytyczna lub naukowa, nauczanie lub prawami gatunku twórczości” – art. 29).

W wersji projektu dyrektywy uchwalonej przez Komisję Prawną Parlamentu Europejskiego nie ma nawet wyjątku odnoszącego się do „nieistotnych” fragmentów publikacji. Jest natomiast wyjątek zastrzegający, że art. 11 nie będzie rozszerzany na „akty hiperlinkowania”. Jednak przy braku definicji „aktu hiperlinkowania” nie ma podstaw do tego, by interpretować to w sposób wykluczający od obowiązku uzyskania zgody dostawców publikacji prasowych (i opłat) coś więcej niż dosłownie same linki. „Zajawki” towarzyszące linkom w tej wersji nadal będą podlegały opłatom. Jest też wyjątek zastrzegający „uprawnione i niekomercyjne użycie publikacji prasowych przez indywidualnych użytkowników” – rzecz jednak w tym, że będzie to chroniło co najwyżej „zajawki” na prywatnych blogach, bo zamieszczenie czegoś przez indywidualnego użytkownika na portalu społecznościowym takim jak np. Facebook prowadzi nieuchronnie do użycia tego przez samego Facebooka.

Oczywiście, indywidualny użytkownik Facebooka nie będzie musiał nic płacić. Ale nie jest wykluczone, że Facebook też nie zechce płacić i „zajawki” przy zamieszczanych na nim linkach znikną, co w sposób istotny zmieni wygląd Facebooka, jaki znamy dziś, obniżając jego atrakcyjność. To samo może dotyczyć innych portali, a Google News może zniknąć całkowicie z Unii Europejskiej, tak jak już zniknęło w Hiszpanii (która narzuciła w 2014 r. podobne prawo).

Innym ewentualnym efektem może być to, że z portali społecznościowych nie znikną wszystkie „zajawki” do linków, ale tylko te dotyczące treści z dużych komercyjnych serwisów. Małe niekomercyjne serwisy mogą bowiem udzielić zgody za darmo. W rezultacie będzie oznaczać to większą popularność w mediach społecznościowych informacji z tzw. biedaźródeł (często nierzetelnej) z ograniczoną możliwością polemizowania z nimi.

„Pewnie usłyszeliście też o artykule 11 i artykule 13 naszej reformy. Nie musicie się bać – nie ocenzurujemy internetu. On dalej, wbrew opinii niektórych mediów, blogerów i YouTuberów, będzie wyglądał za rok tak samo. Te dwa artykuły mają dać twórcom i prasie szansę na walkę z nielegalnym kopiowaniem treści, za które normalnie trzeba zapłacić – takich jak filmy kinowe, albumy Waszych ulubionych muzyków, audiobooki czy artykuły w płatnych wydaniach gazet”

NIEPRAWDA.

Po pierwsze, „walka z nielegalnym kopiowaniem treści” to inna nazwa cenzury. Nie będzie to wprawdzie cenzura polityczna ani obyczajowa, tylko usprawiedliwiana ochroną praw autorskich, ale jednak cenzura – w rozumieniu kontroli informacji m. in. przez organy państwowe z punktu widzenia jej zgodności z prawem. Taka cenzura stosowana jest już obecnie, jednak w Internecie ma ona charakter wyrywkowy: dostawca usługi społeczeństwa informacyjnego (w Polsce „usługi świadczonej drogą elektroniczną”) ponosi odpowiedzialność za dane zamieszczane przez użytkowników jedynie wtedy, gdy nie uniemożliwi do nich (do konkretnych danych, a nie do treści) dostępu po otrzymaniu „wiarygodnej wiadomości” lub „urzędowego zawiadomienia” o ich bezprawności (również pod względem prawa autorskiego). Reguluje to art. 14 ustawy o  świadczeniu usług drogą elektroniczną. Ale po wejściu w życie nowej dyrektywy to częściowe wyłączenie odpowiedzialności zostanie uchylone w stosunku do „dostawców treści współdzielonych online”, czyli wszelkich serwisów społecznościowych (Youtube, Facebook, Twitter, Instagram, Tumblr itp., a także mniejsze portale czy fora – faktycznie każdy, kto pozwala na „upload” plików, z pewnymi wprost określonymi wyjątkami, jak Wikipedia, platformy aukcyjne czy platformy związane z rozwojem oprogramowania). Zostaną oni objęci obowiązkiem „zapobiegania dostępności” treści objętych prawami autorskimi (zidentyfikowanych przez właścicieli tych praw, w przypadku nieuzyskania od nich autoryzacji) przez „wdrożenie efektywnych i proporcjonalnych środków” (art. 13 dyrektywy w wersji proponowanej przez Radę UE), lub obowiązkiem „podejmowania wspólnie z właścicielami praw autorskich odpowiednich i proporcjonalnych środków prowadzących do niedostępności” owych treści (art. 13 dyrektywy w wersji uchwalonej przez Komisję Prawną PE).

W praktyce oznacza to narzucenie portalom społecznościowym obowiązku aktywnego usuwania lub blokowania dostępu do wszelkich treści, które zostały zidentyfikowane przez właścicieli prawa autorskich jako nieautoryzowane – a nie tylko usuwania lub blokowania dostępu do konkretnych plików czy wpisów wskazanych jako naruszające prawo autorskie. Np. właściciel prawa autorskiego do zdjęcia wskaże Facebookowi, że to zdjęcie nie jest autoryzowane i że powinien „doprowadzić do niedostępności” tego zdjęcia w swoim serwisie – i Facebook będzie musiał zastosować w tym celu „efektywne” czy też „odpowiednie” środki. W praktyce w przypadku Facebooka czy innych gigantów (Youtube, Twitter, Instagram), a i wielu mniejszych serwisów, będzie oznaczało to konieczność zastosowania specjalnego oprogramowania sprawdzającego treści zamieszczane przez użytkowników (jak inaczej wyeliminować wszystkie przypadki pojawiania się tego zdjęcia przy milionach wpisów i komentarzy dziennie? Zresztą projekty dyrektywy w części wstępnej o tym wspominają – recital 38). Oprogramowanie takie będzie musiało być skomplikowane technicznie (bo zdjęcie może występować w różnych formatach, wymiarach, wersjach plików, może być przerabiane przez użytkowników itp.), z tego powodu kosztowne i prawdopodobnie będzie zawodne (obecnie Youtube czy Facebook już używają czegoś takiego – wyrywkowo – i często zdarzają się niesłuszne bany). Oznacza to, że w sposób niezamierzony cenzurowane będą też treści nienaruszające praw autorskich.

Koszt takiego oprogramowania może spowodować, że mniejsze portale nie będą w stanie go wdrożyć, nie będzie ich też stać na zatrudnienie pracowników przeszukujących i usuwających nielegalne treści. W efekcie mogą zaprzestać działalności, ze szkodą dla ich użytkowników.

Należy zauważyć, że obecnie bardzo duża część treści obecnych w serwisach społecznościowych narusza w taki czy inny sposób prawo autorskie. Dzięki temu mamy jednak dostęp do wielu treści, do których w innym przypadku by go nie było (np. stare piosenki, filmy czy książki, których nie da się już kupić). Ocenzurowanie Internetu z tych treści oznacza szkodę dla kultury bez jakiejkolwiek korzyści dla twórców.

Artykuł 11 z kolei nie będzie dotyczył jedynie „płatnych artykułów gazet”, ale wszelkich publikacji prasowych – jak napisano wyżej, nie będzie można bez zgody ich dostawców używać nawet fragmentów tych publikacji w „zajawkach” do linków (nie mówiąc już o popularnej na Facebooku praktyce dodawania fragmentu jako opisu linku).

(Patrz też analiza artykułów 11 i 13 proponowanej dyrektywy w wersji zaproponowanej przez Komisję Prawną PE w języku angielskim).

„>> Nie, nie będziemy czytać Waszych wiadomości na messengerze, grzebać w Waszych snapach i usuwać to, co piszecie. <<

To też kolejny mit, który związany jest ze wspomnianym art. 13. Tak, platformy, które wrzucają materiały uploadowane przez użytkowników, będą musiały mieć odpowiednie mechanizmy sprawdzające, czy to co wrzucacie nie łamie czyichś praw autorskich.”

PIERWSZY AKAPIT – NIEPRAWDA. DRUGI – NIESTETY PRAWDA.

Tak jak zostało to wyjaśnione wyżej, serwisy takie jak Youtube, Facebook i masa innych (wszystkie, które wrzucają materiały „wrzucane” przez użytkowników) będą w praktyce musiały mieć odpowiednie mechanizmy sprawdzające, czy to co jest zamieszczane nie łamie czyichś praw autorskich. Urzędnik Komisji Europejskiej to wprost przyznaje!

A skoro tak, to siłą rzeczy będzie musiało być usuwane „to, co piszecie”. Oczywiście nie wszystko, tylko to, co zostanie uznane przez mechanizmy sprawdzające za łamiące prawa autorskie (co wcale nie jest równoznaczne z tym, że będzie to faktycznie łamać prawa autorskie).

I owszem, będzie to dotyczyło także Messengera, bo to element usługi Facebooka. A Facebook to „dostawca treści współdzielonych online”. Z technicznego punktu widzenia nie ma różnicy między np. zdjęciem czy plikiem (albo kawałkiem tekstu) wysłanym w prywatnej wiadomości w Messengerze, a postem udostępnionym jednej osobie. Tak samo będzie dotyczyło Snapchata.

„I na koniec – naprawdę myślicie, że ktokolwiek na świecie zdecydowałby się na ocenzurowanie internetu?”

ODPOWIEDŹ – NIESTETY TAK.

Internet jest obecnie w mniejszym lub większym stopniu cenzurowany przez wiele państw. Począwszy od Korei Północnej, gdzie dostęp ma tylko garstka uprzywilejowanych, przez państwa takie jak Chiny czy Iran, gdzie zablokowany jest dostęp do wielu serwisów i treści, Rosję, gdzie usiłuje zablokować się np. komunikator Telegram, a duzi blogerzy muszą się rejestrować, niektóre państwa arabskie, gdzie ograniczany jest dostęp do usług VoIP, aż do np. Niemiec, gdzie portale społecznościowe od niedawna pod karą ogromnych grzywien mają obowiązek usuwania treści obraźliwych, nawołujących do nienawiści czy rasistowskich. Nawet władze polskie próbują już, choć na razie nieudolnie, cenzurować strony służące do gier hazardowych.

W tym kontekście pytanie urzędnika KE brzmi jak szyderstwo.

Korwiniści, ścieżki rowerowe i darmowe autobusy

15 kwietnia, 2018

Partia „Wolność” (to ci od Janusza Korwin-Mikkego) opublikowała niedawno deklarację ideową. Jest w niej sporo zasadniczo słusznych moim zdaniem rzeczy, takich jak: „odrzucamy jakąkolwiek przymusową redystrybucję dóbr” czy „jesteśmy również przekonani o konieczności ustanowienia prawnego zakazu zadłużania państwa i samorządów”.
Równocześnie w Siedlcach lokalne struktury partii „Wolność” zawarły do wyborów samorządowych koalicję z Platformą Obywatelską i Sojuszem Lewicy Demokratycznej pod nazwą „Lepsze Siedlce”. W programie „Lepszych Siedlec” znajdują się postulaty „ścieżki rowerowe na każdej ulicy” oraz „docelowo darmowa komunikacja miejska”. Jak by nie patrzeć, oznacza to zwiększenie przymusowej redystrybucji dóbr od osób płacących podatki i opłaty zasilające budżet miasta (w różnym stopniu dokłada się ogromna większość mieszkańców) do określonych grup – ludzi korzystających z komunikacji miejskiej (nie wszyscy jeżdżą autobusami, a już na pewno nie wszyscy regularnie) oraz rowerzystów (też nie wszyscy jeżdżą na rowerach).
Mimo iż równocześnie „Lepsze Siedlce” postulują obniżenie kosztów ogrzewania miejskiego (kosztem zysków wpłacanych do budżetu miasta przez spółki miejskie – wpływy z dywidend w budżecie Siedlec przewidziane w 2018 r. to 12 mln zł) oraz obniżenie podatków miejskich, to trudno uznać te obietnice za realne w przypadku, gdy miasto będzie ponosić dodatkowe wydatki na „darmową” komunikację miejską (wg danych dostępnych w Internecie jest to koszt ok. 7,5 mln rocznie) i budowę ścieżek rowerowych przy każdej ulicy, których łączna długość w Siedlcach wynosi ponad 178 km (przy założeniu, że metr bieżący ścieżki rowerowej kosztuje średnio 300 zł, daje to sumę ponad 53 mln zł, czyli ponad 10,6 mln zł rocznie w przypadku, gdy te ścieżki chciałoby się wybudować w ciągu jednej kadencji i ponad 5,3 mln zł rocznie w przypadku, gdyby chciało się zrealizować ten postulat w ciągu dwóch). Bo po stronie ograniczania wydatków jedynymi konkretnymi obietnicami są oszczędności na oświetleniu miejskim dzięki zastosowaniu LED (80% – można policzyć, że to ok. 1,4 mln rocznie) oraz niezatrudnianie nowych urzędników. (Obiecuje się poza tym bliżej nieokreśloną „racjonalizację wydatków budżetowych”, przy czym z oszczędności poczynionych w wydatkach ma być utworzony fundusz wspierający lokalną przedsiębiorczość). No, chyba, że „Lepsze Siedlce” zdecydują się na dalsze zadłużanie miasta. Wszystko zresztą wskazuje na to, że do utrzymania zrównoważonego budżetu przy wprowadzeniu darmowej komunikacji miejskiej i budowy ścieżek rowerowych na każdej ulicy niezbędne będzie podniesienie podatków miejskich – zarówno stawki podatku od nieruchomości, jak i podatku od środków transportowych w Siedlcach są niższe od maksymalnych i przy podwyższeniu ich do maksimum miasto mogłoby wyciągnąć jeszcze – być może – kilka milionów złotych rocznie dodatkowo.
Inaczej mówiąc, partia „Wolność” w Siedlcach podpisuje się pod postulatami redystrybucji, których realizacja wymagałaby zwiększenia zadłużenia miasta lub podniesienia podatków bądź opłat. Jak widać, deklaracja ideowa swoje, a praktyka – związana z chęcią zdobycia stanowisk – swoje.
Oczywiście istnieje możliwość, że działacze partii „Wolność” nie traktują programu „Lepszych Siedlec” poważnie i przystępując do koalicji z PO i SLD zwyczajnie oszukują wyborców. Jednak jeśli tak założyć, dlaczego zakładać równocześnie, że traktują poważnie akurat własną deklarację ideową?

Lewica, czyli broń nie dla ludu

30 września, 2017

Adrian Zandberg straszy na łamach „Superexpressu”, że jeśli zostanie uchwalona nowa ustawa o broni i amunicji autorstwa posłów Kukiz’15, rzekomo dająca możliwość uzyskania broni każdemu chętnemu (naprawdę zaś utrzymująca system pozwoleń na broń, zakazująca ich wydawania osobom skazanym za określone rodzaje przestępstw lub cierpiącym na określone zaburzenia psychiczne oraz nakazująca przedstawienie w celu ich uzyskania uzasadnionego powodu posiadania broni – a jedynie minimalizująca uznaniowość w ocenie, czy taki powód występuje oraz przekazująca wydawanie pozwoleń z rąk komendantów policji w ręce organów samorządu powiatowego), to ludzie będą na co dzień chodzili w kamizelkach kuloodpornych, w szkołach będą przy wejściu kontrole wykrywaczami metali, a kierowcy i kibice co rusz będą rozstrzygali konflikty poprzez strzelaniny. „Rozdanie broni ludziom, którzy nigdy nie powinni jej dostać, skończy się tragicznie” – ostrzega polityk partii Razem.
W rzeczywistości podobne rozwiązania istnieją w wielu państwach świata. W Norwegii liczba sztuk broni na 100 osób jest 24 razy większa niż w Polsce, a liczba zabójstw na 1000 osób jest niższa (choć trzeba przyznać, że Polska należy do krajów z bardzo niskim odsetkiem zabójstw). Podobnie jest w Szwajcarii (ponad 18 razy więcej broni na 100 osób niż w Polsce), Luksemburgu (ponad 11 razy) czy Hiszpanii (8 razy). Jakoś nie ma tam regularnych strzelanin na ulicach, a ludzie nie chodzą w kamizelkach kuloodpornych.
Adrian Zandberg jest politykiem lewicy. Kiedyś lewica popierała uzbrojenie ludu i sama tworzyła uzbrojone oddziały. (Pewnym echem tych tradycji lewicy było sformułowanie w „Płaszczyźnie Większościowej” Federacji Anarchistycznej z 1992 r.: „uznając prawo do czynnej samoobrony za warunek pokoju, uważamy powszechne uzbrojenie ludzi (a nie monopol rządu i bandytów), tak by rząd nie miał siły przeciw innym krajom i swojemu narodowi a ludzie mogli się bronić przed „swoim” i obcym rządem”). Dzisiejsza lewica w osobie pana (towarzysza?) Zandberga natomiast zupełnie jawnie obawia się uzbrojonego ludu i popiera sytuację, w której legalną broń posiada jedynie władza i jej kumple – bo do tego sprowadza się uznaniowe wydawanie pozwoleń przez policję. Jak na dłoni widać nawiązanie do tradycji komunistycznego państwa.