Archiwum kategorii ‘Polityka’

Immunitety

czwartek, 10 listopada, 2022

Posłowie rządzącej partii złożyli w Sejmie projekty zmiany Konstytucji i ustaw znoszące całkowicie immunitet sędziów (w tym sędziów Sądu Najwyższego, Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu) i prokuratorów oraz immunitet formalny posłów i senatorów, a także ograniczające immunitet materialny tych ostatnich w taki sposób, że w przypadku wszczęcia postępowania karnego z oskarżenia publicznego będą mogli oni być pociągnięci do odpowiedzialności sądowej za czyny wchodzące w zakres sprawowania ich mandatu, jeżeli naruszają one prawa osób trzecich.
Oznacza to, że w przypadku wejścia w życie tych projektów będzie można nie tylko zatrzymać, ale także tymczasowo aresztować każdego posła, senatora, sędziego i prokuratora tak, jak każdą inną osobę – bez zgody Sejmu, Senatu czy sądu dyscyplinarnego – jeżeli zostanie mu postawiony zarzut popełnienia przestępstwa zagrożonego karą pozbawienia wolności powyżej roku. Teoretycznie nawet obrażenia czyichś uczuć religijnych z mównicy sejmowej.
Oczywiście tymczasowe aresztowanie powinno stosować się tylko w określonych w kodeksie postępowania karnego przypadkach i tylko wtedy, gdy nie jest wystarczający inny środek zapobiegawczy. Ale zarzut popełnienia dowolnego, nawet zagrożonego surową karą przestępstwa można postawić każdemu, również komuś, kto takiego przestępstwa nie popełnił. Można również zaargumentować, że istnieje groźba utrudniania postępowania karnego przez podejrzanego albo jego ucieczki z kraju. Czy prokurator, sam pozbawiony ochrony przed takim zagrożeniem, będzie się wahał?
O zastosowaniu tymczasowego aresztowania decyduje wprawdzie sąd, ale sędzia też będzie mógł się obawiać, że jeśli tego nie zrobi, to zostanie zastosowane to przeciwko niemu. Zresztą i tak 90% prokuratorskich wniosków o aresztowanie już teraz jest uwzględnianych przez sądy – nawet w sprawach takich, jak pana, który w celu krótkotrwałego użycia zabrał sobie tramwaj i woził nim nocą pasażerów, nie powodując żadnego wypadku ani kolizji.
Wyssany z palca zarzut zapewne upadnie. Ale sama obawa, że pod sfingowanym zarzutem będzie można trafić do aresztu nawet na kilka tygodni czy miesięcy sprawi, że sędziowie, prokuratorzy, posłowie i senatorowie staną się podatniejsi na naciski i mniej chętni do występowania przeciwko rządowi, a zwłaszcza ministrowi sprawiedliwości. Przynajmniej część z nich.
Rozumiem, że fakt, iż pewne grupy cieszą się immunitetami niedostępnymi dla zwykłego obywatela może razić. Nie mam nic przeciwko osłabieniu immunitetu parlamentarzystów, sędziów i prokuratorów tak, by na ogólnych zasadach można było wszczynać i prowadzić przeciwko nim postępowania karne oraz ich skazywać. Ale w obecnej sytuacji, gdy tymczasowe aresztowanie mimo kodeksowych ograniczeń można praktycznie zastosować w każdym wypadku, gdy może być ono przeciągane dowolnie długo i gdy istnieje praktyka „przyklepywania” przez sądy ogromnej większości wniosków o takie aresztowanie – zniesienie immunitetu chroniącego te grupy przed tymczasowym aresztowaniem grozi osłabieniem wewnątrzpaństwowych zabezpieczeń chroniących w pewnym stopniu zwykłych ludzi przed całkowitą samowolą rządzących. Sędziowie będą mniej chętni uniewinniać oskarżonych o naruszenie bezprawnych przepisów stanu wyjątkowego, stanu epidemii czy innego stanu, który przyjdzie do głowy „władzy”. Posłowie będą mniej skłonni sprzeciwiać się pomysłom rządu czy politycznego wodza. Opozycja parlamentarna będzie mniej chętna do krytykowania i wyciągania brudów rządzących. Będzie to krok w kierunku dyktatury.
Na szczęście do zmiany Konstytucji wymagana jest większość dwóch trzecich głosów w Sejmie i większość w Senacie, a rządząca partia tego nie ma. Więc do tego nie dojdzie. Za to pewnie usłyszymy o tym, jak to opozycja broni bezkarności elit.

Komu nie podoba się edukacja domowa?

środa, 9 listopada, 2022

Od ponad roku – dokładnie od 1 lipca 2021 r. – rodzice chcący uczyć swoje dzieci w domu nie muszą szukać szkoły, której dyrektor się na taką formę kształcenia zgodzi, w swoim województwie. Po trzydziestu latach funkcjonowania edukacji domowej w Polsce został zniesiony obowiązek tzw. rejonizacji. Zmiana ta została pozytywnie przyjęta przez jej zwolenników.
I przyniosła błyskawicznie wymierny efekt – istniejąca platforma e-learningowa zwana Szkołą w Chmurze (prowadzona przez Fundację Społeczeństwo) przekształciła się w pełnoprawną szkołę wyspecjalizowaną w edukacji domowej, nie tylko dostarczając uczniom materiały edukacyjne, ale i oferując im konsultacje nauczycieli oraz przeprowadzając zdalnie wymagane egzaminy. Bezpłatnie dla uczniów i ich rodziców, bo zgodnie z prawem korzysta z takiego samego wsparcia z państwowej subwencji oświatowej, jak szkoły publiczne – a nie musi ponosić kosztów (np. utrzymywania budynku szkolnego) takich jak tradycyjna szkoła prywatna.
Do Szkoły w Chmurze zostało zapisanych ponad dziesięć tysięcy uczniów z całej Polski, co stanowi jedną trzecią wszystkich uczniów korzystających obecnie z edukacji domowej. Uczniów, których rodzice uznali, że lepiej, by ich dzieci nie musiały tracić czasu na dojazdy na lekcje, uczyć się według narzuconego odgórnie harmonogramu, stresować się na co dzień sprawdzianami, ocenami i przymusowym przebywaniem w towarzystwie ludzi, którzy ich niekoniecznie lubią.
Niestety najwyraźniej się to komuś nie spodobało, bo ustawa przyjęta przez Sejm 4 listopada br. (tzw. „lex Czarnek 2.0”) z powrotem przywraca rejonizację, choć w nieco łagodniejszej formie (uczniowie korzystający z edukacji domowej będą musieli być zapisani do szkoły we własnym województwie lub województwie sąsiednim). Czyli uczeń z województwa np. śląskiego nie będzie już mógł być zapisany do Szkoły w Chmurze, która formalnie znajduje się w Warszawie. Chyba, że (wierzę w ludzką pomysłowość i ducha przedsiębiorczości) powstaną jej klony w innych województwach.
Ponadto ustawa ta narzuca wymóg przeprowadzania egzaminów w szkole, do której zapisany jest uczeń. Koniec z egzaminami online. Co z tego, że mamy XXI wiek i rozwinięte techniki komunikacji na odległość – uczniowie mają zdawać egzaminy w wyznaczonym miejscu. To też cios w Szkołę w Chmurze – po pierwsze będzie musiała ponieść dodatkowe koszty, by mieć miejsce na egzaminy, po drugie część uczniów i ich rodziców może się zniechęcić w obliczu konieczności przyjazdu na egzamin do innego miasta czy województwa.
Trzecią zmianą jest to, że wniosek do dyrektora szkoły o zezwolenie na edukację domową będzie można składać jedynie od 1 lipca do 21 września. Koniec z możliwością składania takich wniosków później – nawet jeżeli rodzice dojdą do wniosku, że ich dziecko jest w dotychczasowej szkole prześladowane albo poziom nauki w niej jest rażąco niski.
Dlaczego rok temu minister Czarnek i jego koledzy z rządzącej partii okazali przychylność edukacji domowej, a teraz zmienili zdanie?
Czy chodzi o to, że zbyt dużo osób – choć to i tak jest kropla w morzu – zaczyna się uczyć „poza systemem”?
A może o to, że zbyt dużo publicznych pieniędzy przeznaczonych na oświatę zaczyna trafiać do szkół innych niż publiczne?
A może po prostu właściciel Szkoły w Chmurze komuś się naraził?

Bezemisyjność, czyli pogorszenie poziomu życia

wtorek, 1 listopada, 2022

Polska jest krajem, w którym liczba tak samochodów osobowych na 1000 mieszkańców (664 wg danych Eurostatu z 2020 r., 642 wg danych Europejskiego Stowarzyszenia Producentów Samochodów (ACEA) z 2021 r.), jak i pojazdów silnikowych ogółem na 1000 mieszkańców (747 wg danych ACEA z 2021 r.) jest jedną z najwyższych w Europie – w pierwszym przypadku trzecie miejsce w UE za Luksemburgiem i Włochami, w drugim przypadku drugie miejsce w UE za Luksemburgiem. Wg danych GUS z 2020 roku samochód osobowy posiadało 73,5% najuboższych gospodarstw domowych i 78,1% najbogatszych. Jednocześnie jest krajem, w którym średni wiek użytkowanego samochodu to ponad 14 lat (wg ACEA) czy nawet 15,5 roku (wg Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar).
Co to oznacza? Że z jednej strony większości mieszkańców Polski nie stać na nowy samochód, z drugiej zaś – samochód jako taki jest niezbędny co najmniej połowie z nich. Między bajki można włożyć głoszoną przez niektórych tezę, że samochód kupuje się zwykle jako symbol statusu społecznego – jakim symbolem statusu może być coś, co posiada większość nawet najuboższych sąsiadów? Ludzie potrzebują samochodów, nawet starych, by dojeżdżać do pracy, do sklepów, do krewnych i znajomych, podwozić dzieci do szkoły i wykonywać swój zawód.
Owszem, są rowery i komunikacja zbiorowa, ale mają swoje ograniczenia. I nie są to jedynie ograniczenia związane z brakiem odpowiedniej infrastruktury. Jazda na rowerze wymaga wysiłku fizycznego, rowerzysta narażony jest na deszcz, wiatr, śnieg i upał. O ile rower dobrze radzi sobie w miejskich korkach, o tyle pokonanie dłuższego dystansu na nim zabiera więcej czasu niż samochodem. Trudniej jest nim przewozić większe zakupy i inne towary. Z kolei autobusy, tramwaje i pociągi poruszają się po wyznaczonych trasach i zatrzymują na wyznaczonych przystankach – co powoduje konieczność dostosowania czasu podróży do ich rozkładu jazdy, konieczność przesiadania się w wielu przypadkach i pieszego pokonywania trasy do końcowych, a czasami i pośrednich przystanków. Zdarza się odbywać podróż w niewygodnych warunkach, w tłumie ludzi, w towarzystwie nieprzyjemnych współpasażerów, na stojąco. Jeżeli ktoś ma do przebycia np. do pracy kilkadziesiąt kilometrów (rzecz wcale nie niezwykła w np. konurbacji górnośląskiej), to podróż komunikacją zbiorową trwa wyraźnie dłużej.
I w takiej sytuacji Unia Europejska jest u progu podjęcia decyzji, że od 2035 roku nie będą już rejestrowane nowe samochody osobowe i dostawcze z silnikami na benzynę i olej napędowy, nawet hybrydowe. Jedynie bezemisyjne – czyli te w pełni elektryczne i z ogniwami wodorowymi. Obecna cena nowego samochodu elektrycznego jest mniej więcej dwukrotnie większa od ceny jego odpowiednika z silnikiem spalinowym czy hybrydowym (patrz Opel Corsa, Fiat 500 czy Peugeot 208), a koszt jego eksploatacji – o ile ktoś nie ma własnego domu lub garażu wyposażonego w gniazdko, z którego może np. w nocy podładować swój pojazd – jest już tylko trochę niższy (przejechanie 100 km z ładowaniem na stacji może kosztować już nawet 30 zł).
Jeżeli przeciętnego Polaka nie stać na nowy samochód spalinowy, to tym bardziej nie stać go na nowy samochód elektryczny. Co więcej, na nowy samochód elektryczny nie stać też pewnej grupy tych, których stać na nowy samochód spalinowy. Używane samochody elektryczne też są droższe od spalinowych, więc wielu z tych, którzy kupują te ostatnie nie stać nawet na używanego „elektryka”. Wprawdzie nie jest wykluczone, że za 13 lat samochody elektryczne mogą stanieć, ale tego z całą pewnością wiedzieć nie można. A jeżeli nadal będą droższe, to wzrośnie popyt na używane samochody spalinowe.
Jednak w sytuacji, gdy nie będzie rejestrować się już nowych samochodów z silnikami na benzynę i olej napędowy, liczba takich używanych samochodów zacznie maleć, co przy zwiększonym popycie spowoduje, że i one zdrożeją. Jest więc bardzo prawdopodobne, że decyzja UE odbije się na kieszeni i poziomie życia zwykłego człowieka w Polsce, który albo będzie musiał więcej wydać na samochód, albo nie będzie mógł go kupić i będzie zmuszony korzystać z komunikacji zbiorowej lub jeździć rowerem – ze wszystkimi opisanymi wyżej ograniczeniami. Dodatkowo, jeżeli zdecyduje się na kupno „elektryka”, może pogorszyć mu się jakość korzystania z samochodu – dzisiaj samochód elektryczny ma mniejszy zasięg na jednym „tankowaniu” od swojego spalinowego odpowiednika i takie „tankowanie” trwa o wiele dłużej – doładowanie dające możliwość przejechania 100-150 km nawet na stacji szybkiego ładowania zajmuje około godziny.
Najbardziej uderzy to w najmniej zamożnych (przypominam – 73,5% najuboższych gospodarstw domowych już posiada samochód, więc proszę nie mówić, że są to głównie użytkownicy „zbiorkomu”), wykonujących pracę, której nie da się „uzdalnić” i dojeżdżających daleko do tej pracy.
Grozi też dodatkowy wzrost cen usług transportowych i innych, do których niezbędna jest inwestycja w samochód osobowy lub dostawczy. A w konsekwencji dodatkowy wzrost cen towarów.
A wszystko to oficjalnie po to, by zmniejszyć emisję dwutlenku węgla w Unii Europejskiej o 15%, czyli na świecie o nieco ponad 1% (w 2019 r. UE bez Wielkiej Brytanii przyczyniała się do 7,73% światowej emisji tego gazu).
Uważam, że ta decyzja Unii, jeżeli wejdzie w życie, powinna być przez Polskę całkowicie zignorowana. Nawet, jeżeli fabryki w Niemczech, Francji, Włoszech, Hiszpanii, Czechach i innych państwach UE przestaną produkować samochody napędzane benzyną lub olejem napędowym, nadal powinna istnieć możliwość rejestrowania nowych takich samochodów wyprodukowanych poza Unią. Jeżeli takowe będą produkowane, co moim zdaniem jest prawdopodobne. Oraz produkowania ich w Polsce. Dopóki będzie to opłacalne dla konsumentów i producentów.

Internet bez porno prawem, nie towarem

wtorek, 11 października, 2022

Minister Cyfryzacji wymyślił sobie, że dostęp do Internetu bez pornografii powinien być „prawem, nie towarem” i, co za tym idzie, chce zmusić wszystkich dostawców Internetu w Polsce do umożliwienia takiego dostępu za darmo. Bo trzeba chronić dzieci. Inaczej mówiąc, wszyscy dostawcy Internetu w Polsce, duzi i mali, mają na własny koszt świadczyć swoim użytkownikom usługę, jaką obecnie świadczą tylko niektórzy z nich i to zwykle za opłatą – blokada stron internetowych nieodpowiednich dla dzieci, w tym pornograficznych, jest obecna np. w usłudze Dzieci w Sieci (T-Mobile) oraz Dzieci w Plus.
To, że nie każdy dostawca Internetu świadczy usługę tak rozumianej kontroli rodzicielskiej oraz to, że bywa ona świadczona odpłatnie wynika z tego, że jej świadczenie jest związane z kosztami. Bo ruch internetowy trzeba wtedy sprawdzać i blokować. Trzeba użyć albo jakichś urządzeń filtrujących w sieci, albo zaoferować użytkownikowi aplikację, która będzie robiła to na jego komputerze lub telefonie. Nawet jeżeli ma to polegać na prostym blokowaniu zapytań o adresy IP pornograficznych domen (co bardzo łatwo obejść ze strony użytkownika), to trzeba odpowiednio skonfigurować swoje serwery DNS i dbać o uaktualnianie ich baz danych.
Rezultatem wprowadzenia pomysłu ministra może więc być wypadnięcie z rynku tych dostawców, których na świadczenie takiej usługi za darmo nie stać, lub też podniesienie cen za dostęp do Internetu, czyli sytuacja, w której wszyscy użytkownicy Internetu będą ponosić koszty usługi używanej przez niektórych.
Tym bardziej, że zgodnie z projektem ustawy, „Usługa ograniczenia dostępu do treści pornograficznych w internecie w szczególności polega na skutecznym i łatwym dla abonenta blokowaniu przez dostawców publicznie dostępnych usług telekomunikacyjnych świadczących usługę dostępu do internetu, dostępu do treści pornograficznych w internecie”. Czyli odpada zarówno wariant oferowania przez dostawców aplikacji do samodzielnej instalacji przez użytkownika (bo blokować mają dostawcy), jak i wariant polegający na blokowaniu pornograficznych domen (tak jak blokuje się obecnie obowiązkowo domeny związane z grami hazardowymi) na poziomie serwerów DNS dostawców (bo nie jest to blokowanie skuteczne – wystarczy, że użytkownik ustawi sobie w komputerze lub telefonie adresy serwerów DNS spoza Polski – a ponadto nie da się tak zablokować treści pornograficznych na np. Twitterze, no chyba że odcinając cały ten serwis).
Pozostaje więc filtrowanie sieciowe w warstwie aplikacji, które co prawda też nie jest stuprocentowo skuteczne, ale obejść je nie jest już tak łatwo. Tylko, że takie coś wymaga mocniejszych urządzeń sieciowych i stale aktualizowanych baz adresów stron internetowych, więc z punktu widzenia dostawcy Internetu może być to już istotny koszt.
Aha, Internet to nie tylko strony internetowe. To także np. komunikatory. Blokowanie treści pornograficznych w komunikatorach, zwłaszcza z komunikacją szyfrowaną, to już wyższa szkoła jazdy i nie mam pewności, czy ktokolwiek skutecznie zablokuje taki dostęp bez całkowitego „wycięcia” komunikatorów (co zresztą samo w sobie też jest wyzwaniem, o czym przekonał się Roskomnadzor próbując zablokować Telegram). A za nienależyte wypełnianie obowiązków dotyczących umożliwienia abonentowi skorzystania z usługi ograniczenia dostępu do treści pornograficznych mają grozić kary pieniężne nawet do 3% rocznego przychodu.
Internet to także możliwość komunikacji przez VPN, szyfrowane proxy czy TOR – czy skuteczne blokowanie dostępu do treści pornograficznych ma objąć też próby wyeliminowania tej możliwości? Bo w ten sposób można się przecież dostać do normalnie blokowanego porno.
Z uzasadnienia projektu wynika, że dostawca internetu powinien dostosować środki techniczne „odpowiednio do swoich możliwości”, ale jednocześnie powinien spełnić oczekiwania abonentów co do skuteczności. Być może więc wystarczy jedynie „jakaś tam” skuteczność, ale nie oznacza to, że koszty ponoszone przez dostawców Internetu będą niskie. Autorzy projektu nawet nie próbują ustalić, jakie – w ocenie skutków regulacji w punkcie „Wpływ na konkurencyjność gospodarki i przedsiębiorczość, w tym funkcjonowanie przedsiębiorców oraz na rodzinę, obywateli i gospodarstwa domowe” skutki w ujęciu pieniężnym w przypadku przedsiębiorców określone są bez żenady jako „brak danych”, a w przypadku obywateli i gospodarstw domowych optymistycznie jako zerowe, choć całkiem możliwe, że ceny dostępu do Internetu jako takiego przez to dodatkowo wzrosną. Dalej znajduje się wprawdzie stwierdzenie, że „bazując na dostępnych wyliczeniach przeprowadzonych przez dostawców dostępu usługi do internetu, wstępny koszt wdrożenia rozwiązań umożliwiających na blokowanie dostępu do treści nieodpowiednich oraz prowadzenie działań promocyjnych, oscyluje wokół kilkudziesięciu tysięcy złotych do kilkuset tysięcy złotych”, ale ostatecznie „nie jest możliwe oszacowanie ogólnych kosztów wdrożenia rozwiązań przewidzianych ustawą” (w tym również korzyści utraconych przez tych dostawców Internetu, którzy obecnie odpłatnie świadczą usługi kontroli rodzicielskiej).
Tak na marginesie, mimo iż projektowana ustawa nosi tytuł „o ochronie małoletnich przed dostępem do treści nieodpowiednich w internecie”, to zajmuje się jedynie ich ochroną przed pornografią. Nakazywane przez nią środki mają chronić jedynie przed treściami pornograficznymi – nie ma nic o ochronie przed np. treściami propagującymi przemoc, ryzykowne zachowania, narkotyki, hejtem, mową nienawiści i innymi rzeczami, przed którymi prawdopodobnie wielu rodziców chciałoby chronić swoje dzieci. Ochronę przed tym wszystkim w Internecie rodzice najwyraźniej mogą organizować swoim dzieciom sami i na własny koszt, ale przysłowiowa „goła dupa” jest tak groźna, że ochronę przed nią muszą mieć dostępną zawsze i za darmo. Przynajmniej według ministra cyfryzacji.

Konfederacja, partia jak inne

niedziela, 9 października, 2022

Działacz partii Konfederacja Sławomir Mentzen napisał na Twitterze, że „libertarianin twierdzący, że przeszkodą dla wolności jest jedyna partia przeciwna temu socjalistyczno-lockdownowemu cyrkowi, który uskuteczniają wszystkie inne partie, orze co najwyżej siebie”. Z tego, co wiem, jest to komentarz do krytyki tej partii, jaką ostatnio wygłosił wiceprezes Fundacji Wolności i Przedsiębiorczości, Marcin Chmielowski.
W związku z tym zapragnąłem sprawdzić, czym też partia Konfederacja różni się od wszystkich innych partii i zerknąłem na jej nowy program „Po stronie Polski” umieszczony na jej stronie internetowej.
I znalazłem tam na przykład stwierdzenie, że należy „zamknąć rynek polski na niekontrolowany napływ żywności z państw trzecich”. Czyli konsumenci nie powinni mieć swobody wyboru, od kogo kupować żywność – powinni być zmuszeni do kupowania przede wszystkim produktów polskich. Choćby woleli zagraniczne na przykład dlatego, że są tańsze.
Znalazłem też stwierdzenie, że w przypadku zakupów uzbrojenia „Polska musi dawać priorytet zakupom od krajowych firm”. Czyli najważniejsze ma być to, że uzbrojenie ma być produkowane przez polskiego przedsiębiorcę – co z tego, że zagraniczny sprzęt może być lepszy lub tańszy przy takiej samej jakości?
Znalazłem również postulat likwidacji opłat za autostrady – czyli jak rozumiem, autostrady powinny być utrzymywane (inaczej niż np. kolej) w całości z podatków, płaconych również przez tych, którzy tymi autostradami nie jeżdżą lub jeżdżą nimi rzadko.
No i znalazłem cały rozdział poświęcony energetyce, w którym mowa o „wiodącym modelu energetycznym opartym na symbiozie węglowo-jądrowej”, o tym, że należy inwestować w upłynnianie i zgazowanie węgla, unowocześniać techniki wydobywcze rodzimego gazu ziemnego oraz podjąć badania nad ponowną eksploatacją złóż uranu na terenie Polski – czyli że o tym, jak ma wyglądać kształt branży energetycznej w Polsce, mają jak dotąd decydować politycy, a nie ludzie działający na rynku. Choć kształt ten miałby wyglądać inaczej.
Protekcjonizm, socjalizm transportowy (w sensie autostrady „prawem, a nie towarem”), socjalizm lub przynajmniej silny interwencjonizm w energetyce – czy to aż tak bardzo różni się od tego, co „uskuteczniają wszystkie inne partie”?

Fundusz Nacjonalizacji

poniedziałek, 3 października, 2022

Rząd wydał ponad 10 miliardów złotych z Funduszu Reprywatyzacji na zakup przez Skarb Państwa akcji i udziałów w kilkunastu spółkach. Tak, to nie pomyłka – środki mające z założenia służyć na wypłacanie odszkodowań za niesłusznie znacjonalizowane w czasach komunistycznych mienie (a także osobom represjonowanym za działalność na rzecz niepodległości Polski oraz lokatorom pokrzywdzonym w wyniku tzw. dzikiej reprywatyzacji) zostały wydane na zwiększenie państwowej własności i to w podmiotach, w których państwo i tak już było dominującym właścicielem.
Może chodziło o to, by przewaga głosów ministra Sasina na walnych zgromadzeniach była większa, może o to, by kontrolowane przez niego podmioty miały więcej pieniędzy, a może o to, by pieniądze te trafiły do jakichś innych podmiotów sprzedających swoje udziały i akcje.
Nazwy funduszu na Fundusz Nacjonalizacji wprawdzie nie zmieniono, ale to drobiazg.
Oczywiście, było to zgodne z prawem, gdyż odpowiednią poprawkę do ustawy o o komercjalizacji i niektórych uprawnieniach pracowników (art. 69h) wprowadzono jeszcze w 2019 r. Jednak do tej pory nie korzystano z niej w takiej skali.
Najciekawsze jest to, że Fundusz wydał tu pieniądze, których nie miał – według ustawy budżetowej na 2022 r. jego stan na początku roku wynosił nieco ponad 3 miliardy złotych, z czego w ciągu roku miało być wydane około czterysta milionów. Wygląda jednak na to, że zamiast 2,6 mld zł na jego koncie będzie wielomiliardowy debet.
No bo ważniejsze od spłacania jakichś tam roszczeń prywatnych osób poszkodowanych przez państwo jest to, żeby zarabiali politycy, ich zaufani ludzie oraz ci, co robią z nimi interesy.

Prawo do mieszkania?

sobota, 24 września, 2022

Donald Tusk powiedział, że mieszkanie nie jest towarem, tylko prawem.
Mimo iż wiem, że z powodu cen mieszkań wielu ludzi ma problem i nie stać ich na własny lub choćby samodzielnie wynajęty kawałek dachu nad głową, lub też muszą mieszkać w złych warunkach, to jednak nie mogę zgodzić się z takim ujęciem sprawy.
Mieszkanie jako takie nie jest prawem z prostego powodu – takie prawo na obecnym etapie rozwoju cywilizacji musiałoby być zapewnione przez innych ludzi ich pracą, a nikt nie ma prawa do pracy innych ludzi i jej owoców inaczej, niż za ich dobrowolną zgodą. Uznawanie takiego prawa oznacza uznawanie przymusowego wyzysku jednych ludzi przez innych. (Tak przy okazji, w szczególności powinna pamiętać o tym marksistowska lewica, krytykująca właścicieli kapitału za przywłaszczanie sobie tych owoców pracy).
Natomiast dobrze byłoby, gdyby było powszechnie dostępnym i tanim towarem.

Państwo ograniczy prawa, nie wypłaci odszkodowań?

środa, 7 września, 2022

W Rządowym Centrum Legislacji pojawił się projekt ustawy o ochronie ludności oraz o stanie klęski żywiołowej. Jeśli przejdzie w zaproponowanej formie, to:
– nie będzie można już występować z roszczeniami o odszkodowania za straty majątkowe poniesione w następstwie ograniczenia wolności i praw człowieka i obywatela w czasie stanu klęski żywiołowej (dotychczasowe przepisy zostaną uchylone pod pretekstem „kompleksowego ujęcia zagadnienia w jednym akcie prawnym” i nie będą zastąpione nowymi);
– premier, a także właściwy minister będą mogli wydawać bez uzasadnienia podlegające natychmiastowemu wykonaniu polecenia obowiązujące m. in. przedsiębiorców nie tylko w stanie klęski żywiołowej, ale i w sytuacji wprowadzenia rozporządzeniem nieprzewidzianego w Konstytucji stanu zagrożenia – w celu przeciwdziałania zaistniałemu zagrożeniu. Teraz premier może to wprawdzie robić w sytuacji kryzysowej (art. 7a ustawy o zarządzani kryzysowym) lub – w związku z przeciwdziałaniem COVID-19 – w okresie obowiązywania stanu zagrożenia epidemicznego albo stanu epidemii, ogłoszonego z powodu COVID-19, oraz 3 miesięcy po ich odwołaniu (art. 11h ustawy o szczególnych rozwiązaniach związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19, innych chorób zakaźnych oraz wywołanych nimi sytuacji kryzysowych). Ale nowy projekt wprowadza jeszcze dodatkowe uzupełnienie – w związku z wykonywaniem tych poleceń funkcjonariusze Policji, Straży Granicznej, Państwowej Straży Pożarnej lub Sił Zbrojnych RP będą mogli wydawać każdemu polecenia określonego zachowania się, a niestosowanie się do nich będzie wykroczeniem zagrożonym karą aresztu lub grzywny.
Czyli, popuszczając wodze wyobraźni – jeśli np. wskutek rosnącej inflacji pojawią się braki w zaopatrzeniu, premier będzie mógł legalnie ogłosić „stan zagrożenia” i nakazać właścicielom sklepów i producentom wydanie określonych towarów, wysyłając w celu ich zabrania policjantów lub żołnierzy. Albo stan klęski żywiołowej – wtedy będzie miało to umocowanie konstytucyjne, a nie trzeba będzie płacić odszkodowań.

Myśl Hilarego Minca nadal żywa

środa, 24 sierpnia, 2022

Dzisiaj 117. rocznica urodzin Hilarego Minca. Młodsi mogą nie wiedzieć, kto to taki, więc wyjaśniam: bolszewik i stalinowiec (faktycznie był przed wojną członkiem nie tylko Komunistycznej Partii Polski, ale i bezpośrednio Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)), po wojnie osoba mająca decydujący wpływ – jako minister przemysłu i handlu, a potem wicepremier – na polską gospodarkę aż do dojścia do władzy Gomułki.
Z inicjatywy Minca pod koniec lat 40. XX w. podjęto między innymi tak zwaną „bitwę o handel”. Za wzrost cen towarów w sklepach obwiniono „elementy spekulanckie” i w celu zapobiegania drożyźnie wprowadzono rozwiązania takie, jak ustalanie wysokości zysku brutto oraz cen maksymalnych (za nieprzestrzeganie czego groziło do pięciu lat więzienia i do pięciu milionów złotych grzywny, a dodatkowo orzekane przez urzędników komisji do walki z nadużyciami i szkodnictwem gospodarczym: konfiskata towarów, zamknięcie przedsiębiorstwa lub skierowanie do pracy przymusowej) przez komisje cennikowe, uznaniowe wymierzanie dodatkowych podatków przez „obywatelskie komisje podatkowe” korzystające z informacji dostarczonych przez płatnych donosicieli zwanych „lustratorami społecznymi”, zezwolenia na prowadzenie prywatnych przedsiębiorstw handlowych, a także powołanie państwowej sieci sklepów „Powszechne Domy Towarowe” oraz przymusowa centralizacja handlu spółdzielczego.
W efekcie „bitwy o handel” liczba prywatnych sklepów w ciągu dwóch lat spadła o połowę, a hurtowni o dwie trzecie – państwo stało się tu niemal monopolistą. Potem ta liczba nadal malała. Zaopatrzenie w towary się pogorszyło.
Ktoś może myśleć, że to dawne dzieje i przekonano się, że to błędna droga.
Jednak nadal są tacy, którzy myślą jak Minc. Kamil Łukaszek, działacz Ruchu Sprawiedliwości Społecznej Piotra Ikonowicza, publikujący od czasu do czasu ma różnych mocno lewicowych portalach, takich jak wPunkt, strajk.eu czy nawet Pracownicza Demokracja, określający się na Twitterze jako „leworęczny lewicowiec z sercem po lewej stronie” i „niepraktykujący filozof”, napisał – w odniesieniu do obecnego wzrostu cen – „że za drożyznę zawsze (celowy duży kwantyfikator) odpowiedzialne są spekulacje cenami przez molochy i brak kontroli nad marżami”. I na dowód tego przytoczył fakt, że UOKiK zamierza ukarać właściciela sieci sklepów Biedronka za wprowadzanie w błąd klientów reklamą promocji „Tarcza Biedronki Antyinflacyjna” (dla tych, co nie wiedzą: chodzi o brak wywieszenia regulaminu promocji w sklepach, brak informowania w reklamie o faktycznych warunkach promocji oraz brak informacji, że zwrot różnicy cen w przypadku zakupu tańszego produktu w innym sklepie będzie w formie nie pieniężnej, a rabatu na zakupy w Biedronce).
Oczywiście „lewicowiec z sercem po lewej stronie” nie zastanowił się, jak to, jest, że mimo iż Biedronka i inne „molochy” działają na polskim rynku od wielu lat, to znaczący wzrost cen pojawił się dopiero w ostatnim roku-dwóch. Skoro wzrost cen zawsze jest spowodowany przez ich spekulacje, to dlaczego nie było go wcześniej? Nie spekulowały? Dlaczego, skoro mamy niby „liberalne państwo”, które nie kontroluje marż, a przed 2015 rokiem rządziła ekipa uważana za takich jak on za skrajnych liberałów?
Nie zastanowił się też, jak Biedronka i inne „molochy” mogą podnosić ceny na rynku bynajmniej nie zmonopolizowanym, na którym udział małych i średnich sklepów wciąż wynosi prawie 40%, a ich liczba wynosi ponad 60 tysięcy. Nie licząc sklepów internetowych sprzedających towary prosto od lokalnych producentów. W jaki sposób podnoszenie cen przez Biedronkę – jawne lub zaciemnione promocjami – miałoby wpłynąć na podnoszenie cen przez małe sklepy? Prędzej można już sobie wyobrazić, że te ostatnie – a także więksi konkurenci Biedronki – spróbują wykorzystać sytuację i pozostaną przy niższych cenach. No, chyba, że nie będą mogły, bo przyczyną wzrostu cen jest ogólny wzrost kosztów.
Wyjątkiem jest oczywiście podnoszenie cen i marż przez molochy takie jak Orlen czy PGNiG, bo tutaj rynek jest mocno zmonopolizowany, a ceny surowców energetycznych przekładają się na wzrost kosztów innej działalności. Ale jakoś towarzysz Łukaszek o nich nie wspomina, bo to wszak firmy z dominującym udziałem Skarbu Państwa, z definicji mocno kontrolowane przez rząd.
„Niepraktykujący filozof” nie zadał sobie chyba też pytania, jakie to „molochy” przyczyniły się do wzrostu cen w podążającej dość mocno w stronę socjalistycznych rozwiązań Wenezueli. Albo w Zimbabwe.
Po co się zastanawiać, jak już od czasów Minca wiadomo, że za drożyznę są odpowiedzialni spekulanci, najlepszym środkiem jest kontrola marż, a państwo ma nie oszczędzać na aparacie kontroli i „kombinatorów typu Jeronimo Martins powinno kosić na równi z murawą”.

Urzędnicy paraliżują inwestycje

piątek, 19 sierpnia, 2022

Pojemność polskich magazynów gazu to nieco ponad 3 miliardy metrów sześciennych. Wszystkie należą do PGNiG, czyli pośrednio do Skarbu Państwa. Dla porównania pojemność magazynów gazu na Ukrainie to 31 mld metrów sześciennych, w Niemczech – 23 mld, we Francji – ponad 12 mld.
W sytuacji, gdy nie jest już dostarczany gaz z Rosji, a wielkość dostaw przez rurociąg bałtycki stoi pod znakiem zapytania, stosunkowo mała pojemność magazynów zwiększa ryzyko niedoborów gazu, nawet przy całkowitym ich wypełnieniu.
Pojemność ta mogłaby być większa, gdyby państwo nie utrudniało budowy i eksploatacji magazynów gazu innym podmiotom. Niestety to wymaga nie tylko koncesji, ale i uzyskania innych pozytywnych decyzji urzędów. A te, jak się okazuje, mogą przewlekać ich wydanie tak długo, by całkowicie uniemożliwić inwestycję. Postępowania administracyjne w sprawie budowy magazynu gazu w okolicach Milicza trwają już 16 lat (!) – przedsiębiorca Andrzej Brzozowski czekał najpierw sześć lat na koncesję, następnie kolejne trzy lata na jej przedłużenie (w ciągu pierwszych sześciu lat zdezaktualizował się pierwotny termin realizacji inwestycji), następnie próbowano mu odmówić zgody na przedłużenie terminu realizacji inwestycji, zasłaniając się względami „bezpieczeństwa państwa” (uchylił to sąd), a przez ostatnie cztery lata burmistrz Milicza blokuje – naruszając prawo – wydanie decyzji środowiskowej dla budowy gazociągu.
Z oporem urzędników spotykają się też inni przedsiębiorcy usiłujący wejść w tę branżę. A ilu w ogóle nie próbuje, wiedząc, jak wygląda sytuacja?
Takie są skutki państwowej – urzędniczej – kontroli nad gospodarką.
Podejrzewam, że dotyczy to nie tylko branży magazynowania gazu.
Oczywiście przewlekłość postępowań jest formalnie niezgodna z prawem, bo na wydanie decyzji urzędy mają z reguły ustawowe terminy. Ale za ich złamanie nie ponoszą żadnych konsekwencji.
Co, jeżeli urząd – albo, jeszcze lepiej, osobiście urzędnik odpowiedzialny za wydanie decyzji, na przykład burmistrz czy minister – musiałby płacić odszkodowanie za każdy dzień zwłoki w wydaniu decyzji? Z mocy samego prawa.
Jeśli już państwo czy samorządy muszą kontrolować i regulować, to niech przynajmniej działa to sprawnie. Straty będą mniejsze.
Wprowadźmy przepisy o odszkodowaniach za przewlekłość.