20% Kukiza nie wybierze prawicy

25 maja, 2015

Paweł Kukiz zdobył ponad 20% głosów w pierwszej turze wyborów prezydenckich. To znacznie więcej, niż w ostatnich latach zdobywał w wyborach jakikolwiek z kandydatów czy jakakolwiek z partii tzw. antysystemowych. I nieporównywalnie więcej, niż w tych samych wyborach prezydenckich uzyskali pozostali „antysystemowi” kandydaci.
Co spowodowało, że to właśnie Kukiz, a nie np. Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun, Marian Kowalski czy Jacek Wilk osiągnął taki wynik? Ponad dwudziestoprocentowy wynik pokazał, że jest w Polsce co najmniej tylu ludzi rozczarowanych dominującymi na scenie politycznej, obecnymi w parlamencie partiami politycznymi i ich kandydatami. A jednak w poprzednich wyborach prezydenckich, do Sejmu czy w zeszłym roku do Parlamentu Europejskiego żadna z sił kontestujących „bandę czworga”, na czele z Januszem Korwin-Mikkem i jego partiami, nawet nie zbliżyła się do tego wyniku.
Wyjaśnienie tajemnicy Kukiza jest, moim zdaniem, dość proste: jawił się on jako kandydat „antysystemowy”, ale nie prawicowy w sensie promowania konserwatywnego światopoglądu, wartości chrześcijańskich czy opartych na hierarchii rozwiązań ustrojowych. Kampania Kukiza była wolna od elementów tradycyjnie kojarzonych z prawicą (z lewicą też – pod tym względem była neutralna), podkreślała natomiast obywatelskość i kontestację rządzącego obozu. Jak zauważył politolog Rafał Chwedoruk, wynik Kukiza ujawnił istnienie w Polsce elektoratu „libertariańskiego” – prorynkowego, antyestablishmentowego, antykomunistycznego i raczej niezainteresowanego kwestiami kulturowymi, takimi jak aborcja czy in vitro. Zdaniem Chwedoruka, takich wyborców może być w Polsce 15%. Część z nich w poprzednich, a zapewne i w tych wyborach głosowała na Janusza Korwin-Mikkego i jego ugrupowanie, jednak jest to część niewielka, o czym świadczą procentowe wyniki KNP w wyborach do Parlamentu Europejskiego oraz samego Janusza Korwin-Mikkego w wyborach prezydenckich. Mimo silnej prorynkowości, Korwin-Mikkemu nie udało się przyciągnąć więcej niż kilka procent wyborców. Co więcej, elektorat Kukiza nie zamierza głosować na JKM: sondaż CBOS poparcia dla partii przeprowadzony kilka dni temu, który nie uwzględniał „ruchu Kukiza” (ankietowani mogli wymienić jego nazwę jedynie w pytaniu otwartym, co i tak przełożyło się na 4% poparcia) nie spowodował znaczącego wzrostu poparcia partii KORWiN. Ten sam sondaż pokazał też, że wyborcy Kukiza, nie mając jego „partii” do wyboru, nie są skłonni głosować też na inne ugrupowania aspirujące do roli „antysystemowych”: Ruch Narodowy czy KNP. „Libertariański” elektorat Kukiza nie jest skłonny głosować na ugrupowania wyraźnie prawicowe, choćby były prorynkowe. Prędzej już zagłosuje na PO czy PiS (wg Chwedoruka elektorat Kukiza to głównie dawni wyborcy Platformy Obywatelskiej, jednak w II turze większość z nich poparła Andrzeja Dudę), albo w ogóle nie zagłosuje. Wyraźne określenie się w kwestiach kulturowych, a także antyobywatelskość przeradzająca się w przypadku np. Korwin-Mikkego w jawną wrogość i pogardę do demokracji nie sprzyjają poparciu dla „antysystemowców” prawicowych.
Mając to na uwadze, można określić warunki, jakie musi spełnić tworzący się „ruch Kukiza”, aby zdobyć poparcie tego elektoratu i odnieść sukces w wyborach parlamentarnych. Musi on skupić się wokół postulatów proobywatelskich i prorynkowych – czyli akcentować wolność gospodarczą i swobody obywatelskie. Musi być neutralny w kwestiach kulturowych – nie epatować konserwatyzmem, katolicyzmem czy nacjonalizmem (ale też nie nachalną „postępowością”). Nie powinien poruszać spraw takich jak aborcja czy in vitro. Nie może pochwalać silnej „zamordystycznej” władzy, a tym bardziej dyktatury, ani z pogardą odnosić się do demokracji – przeciwnie, powinien postulować rozwiązania wzmacniające pozycję obywateli w stosunku do polityków i instytucji państwa (jak referenda, weto obywatelskie, decentralizację, społeczną kontrolę nad wymiarem sprawiedliwości). Nie powinien akcentować sympatii dla zagranicznych autokratycznych reżimów tylko dlatego, by odróżnić się w tej sferze od polityków „głównego nurtu”. I oczywiście musi być w tym wszystkim wiarygodny – to znaczy jego liderami nie mogą być tacy ludzie, których do tej pory kojarzono z postawami antyrynkowymi, antyobywatelskimi czy upolitycznianiem kwestii kulturowych. W żadnym wypadku nie politycy z głównonurtowych partii. Najlepiej w ogóle nie zawodowi politycy. Ale też nie może zostać zdominowany przez działaczy takich odłamów skrajnej prawicy, dla których najważniejsza jest walka z „Żydami”, gejami czy o czystość białej rasy. Czy też obsesyjnych antyklerykałów upatrujących całe zło w Kościele katolickim. Takie coś będzie oznaczało marginalizację ruchu i utratę elektoratu.

Konstytucja Korwinowska

3 maja, 2015

W rocznicę uchwalenia konstytucji 3 Maja na stronie Janusza Korwin-Mikkego ukazał się projekt nowej polskiej konstytucji, przewidzianej do wejścia w życie na rok 2025 („w millenium koronacji Bolesława Chrobrego”). A w zasadzie jej fragmentu, bo opublikowany tekst nie zawiera artykułów dotyczących organizacji i kompetencji większości organów państwa. Zawiera natomiast artykuły gwarantujące wolności i prawa. Można było się spodziewać, że kandydat na prezydenta RP określany często mianem wolnościowego, a nawet libertariańskiego położy na nie szczególny nacisk. Okazuje się jednak, że konstytucyjne gwarancje wolności proponowane przez JKM w wielu sferach są ograniczone, a nawet słabsze od tych gwarantowanych obecną konstytucją.
Przede wszystkim rzuca się w oczy to, że większość gwarancji wolności i praw dotyczy jedynie obywateli, co nadaje projektowi rys skrajnie nacjonalistyczny. Tylko obywatelom zapewniana jest ochrona życia (art. 17), zakaz pozbawiania wolności bez orzeczenia sądu (art. 28), prawo do zrzeszania się (art. 30), do wyrażania własnego zdania lub poglądów (art. 31), praktykowania religii (art. 32), do rozpatrzenia sprawy przez niezależny i bezstronny sąd (art. 37) oraz równość wobec prawa (art. 36). Inaczej mówiąc, nie-obywatele – cudzoziemcy i bezpaństwowcy – mają być w państwie JKM pariasami, którym można zakazać nie tylko zrzeszania się, wyrażania swoich poglądów czy praktykowania religii, ale także np. uwięzić decyzją urzędnika lub nawet pozbawić życia, o ile tylko pozwoli na to prawo niższego rzędu, np. ustawa (przy czym brak w projekcie zasady, że ratyfikowane umowy międzynarodowe mają pierwszeństwo przed ustawami, a więc takich osób nie musiałyby chronić nawet podpisane przez RP konwencje, nie mówiąc o tym, że konwencja zawsze mogłaby być wypowiedziana w ustawowym trybie przez Prezydenta, zgodnie z art. 23). Jest to tym bardziej niepokojące, że projekt konstytucji JKM ustanawia bardziej rygorystyczne niż obecnie zasady dotyczące obywatelstwa – ma się je automatycznie tracić wskutek przyjęcia obywatelstwa innego państwa lub skazania orzeczeniem sądu na karę utraty obywatelstwa (art. 13). Można sobie wyobrazić sytuację, że kara utraty obywatelstwa będzie mogła – albo musiała! – być orzekana nawet za drobne przestępstwa, wykroczenia czy np. niezapłacenie podatku. Albo, dajmy na to, za „bunt” przejawiający się udziałem w zgromadzeniu, na którą urzędnik nie wydał pozwolenia (tak – projekt konstytucji JKM nie przewiduje takiego konstytucyjnego prawa, jak wolność zgromadzeń). Po czym taki nie-obywatel dostawałby bezterminowe skierowanie do np. obozu pracy. A do cudzoziemców nielegalnie przekraczających granicę lub nielegalnie pozostających na terytorium Polski można będzie po prostu strzelać bez ostrzeżenia, o ile ustawa na to pozwoli.
Konstytucyjne gwarancje własności (art. 34) i swobody umów (art. 29) obejmują nie tylko obywateli. O ile jednak swoboda umów chroniona ma być bardziej niż obecnie (m. in. ma być zakaz podważania woli testatora), o tyle gwarancja własności pozostaje tak samo słaba jak dotychczas. Nadal będzie można pozbawić kogoś własności lub ograniczyć mu ją w związku z koniecznością realizacji celów Państwa, choć za wynagrodzeniem szkody (art. 34) i – co jest plusem – jedynie decyzją sądu, a nie urzędnika. Co więcej, można nawet powiedzieć, że w obecnej konstytucji ta gwarancja jest pod pewnym względem nieco mocniejsza, bo istnieje art. 31 ust. 3 przewidujący zamknięty katalog powodów, dla których konstytucyjne wolności i prawa mogą być ograniczane, a także istnieje w art. 64 zakaz naruszania „istoty własności”. Ponadto projekt konstytucji JKM nie zawiera zastrzeżenia, że własność (jak i inne konstytucyjne wolności i prawa) może być ograniczona tylko w drodze ustawy, a więc możliwa jest sytuacja, że sąd będzie orzekał przepadek mienia prywatnego na „cele Państwa” na podstawie np. dekretu Prezydenta lub rozporządzenia, a nawet aktu prawa miejscowego.
Co do wolności i praw gwarantowanych obywatelom, to uderza wspomniany wyżej brak gwarancji wolności zgromadzeń. W związku z tym będzie możliwe ograniczenie wolności zgromadzeń (całkowite ich zakazanie lub uzależnienie od zezwolenia sądu albo, jak w PRL, urzędnika) nie tylko na terenie publicznym, ale nawet do pewnego stopnia na terenie prywatnym (wszak ograniczenie własności może być związane z „koniecznością realizacji celów Państwa”) i znowu – nie tylko na podstawie ustawy, ale i aktów niższego rzędu (na podstawie których w przypadku zgromadzeń odbywających się na terenie prywatnym będzie orzekał sąd). Brak również zakazu tortur (wprawdzie w konstytucji amerykańskiej również go nie ma) oraz gwarancji nietykalności osobistej – co daje furtkę do bezkarnego bicia i torturowania ludzi, nawet obywateli, przez policję, służbę bezpieczeństwa, straż miejską, służbę więzienną czy personel placówek psychiatrycznych. Niepokoi też brak gwarancji nienaruszalności mieszkania, choć można próbować wyprowadzać ją z zakazu pozbawiania i ograniczania własności bez orzeczenia sądu. Jednak nie każdy jest właścicielem mieszkania, w którym mieszka.
Brak gwarancji swobody poruszania się po terytorium Polski oraz zakazu deportacji. Oznacza to, że obywatelowi (nie mówiąc o nie-obywatelu) można będzie ograniczyć, i to nawet decyzją urzędnika (jeżeli ustawa na to pozwoli) lub aktem prawa miejscowego swobodę przemieszczania się po kraju, wprowadzając np. system paszportów wewnętrznych znany z ZSRR lub Chin, przepustki na wyjazd do innego miasta lub województwa (znane z czasów stanu wojennego) albo godzinę policyjną. Oczywiście bez potrzeby wprowadzania stanu wyjątkowego czy wojennego. Obywatela polskiego będzie można też deportować – jeśli zezwoli na to ustawa lub akt niższego rzędu, a jakieś inne państwo zgodzi się go przyjąć – choć już jego ekstradycja będzie zakazana (art. 40).
Brak gwarancji wolności wyboru i wykonywania zawodu, a także wolności działalności gospodarczej, co umożliwia wprowadzenie dowolnych prawnych ograniczeń dostępu do rozmaitych zawodów, bez możliwości złożenia na to skargi konstytucyjnej. Gwarancja wolności zawierania umów niewiele tu pomaga, ponieważ nie chroni umów stanowiących czyn zabroniony przez ustawę przez groźbę kary. Odpadnie wprawdzie chyba możliwość nałożenia obowiązku pracy w drodze ustawy, na co zezwala obecna konstytucja, bo jest to ograniczenie wolności, zakazane w art. 28 projektu konstytucji JKM. Choć… artykuł ten mówi jedynie o pozbawieniu wolności, a nie jej ograniczeniu, więc niewykluczone, że prawnicy wypracują interpretację, że obowiązek pracy, przymusowa służba wojskowa czy obowiązek nauki są jednak z tą konstytucją zgodne.
Prawo do zrzeszania się i prawo do wyrażania swojego zdania oraz poglądów (w tym publicznie, „jeśli ich forma lub treść nie uraża powszechnie przyjętych obyczajów”) jest w projekcie konstytucji JKM gwarantowane obywatelom, bez możliwości jego ograniczania przez ustawę, co w przypadku obywateli rozszerza gwarancje tych praw. Jednak warto zauważyć, że brakuje już gwarancji wolności pozyskiwania i rozpowszechniania informacji – tak więc państwo będzie mogło ograniczyć dostęp do takich informacji, do jakich chce, np. nakazując blokadę dostawcom Internetu lub zakazując wydawania określonych książek, tytułów prasowych lub emisji programów telewizyjnych czy audycji radiowych (realizacja celów Państwa jest wystarczającą przesłanką do ograniczenia własności). Możliwe jest też np. wprowadzenie całkowitego zakazu rozpowszechniania pornografii czy treści erotycznych, albo treści przedstawiających przemoc (np. brutalnych gier komputerowych). Współgra z tym brak zakazu cenzury prewencyjnej – w świetle konstytucji JKM całkowicie możliwa jest reaktywacja Głównego Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk.
Projekt konstytucji JKM nadaje rangę konstytucyjną pojęciu władzy rodzicielskiej i opiekuńczej, aczkolwiek nie określa szczegółowo jej zakresu. Z jednej strony, jak się wydaje, może zmniejszyć to ingerencję urzędników w rodzinę, prowadząc do uznania, że np. odebranie dziecka rodzicom bez ograniczenia ich władzy rodzicielskiej jest niekonstytucyjne. Z drugiej strony, przy braku konstytucyjnych gwarancji nietykalności osobistej i zakazu tortur możliwe jest otwarcie furtki do bezkarnego znęcania się rodziców lub opiekunów nad dziećmi (pod warunkiem nienarażenia ich na utratę życia), bo wszelkie ustawowe zakazy fizycznego znęcania się nad dzieckiem mogą być uznane za sprzeczne z konstytucją (jako że ingerują we władzę rodzicielską lub opiekuńczą).  Szczególnie niepokojący jest art. 32 ust. 2, dopuszczający zmuszenie osoby poniżej 15 lat, pozostającej pod władzą rodzicielską lub opiekuńczą, do udziału w czynnościach lub obrzędach religijnych (z którego można wywnioskować pośrednio, że w zakres władzy rodzicielskiej i opiekuńczej wchodzi władza przymuszania). Oznacza to, że rodzice lub opiekunowie będą mogli przymuszać dzieci poniżej 15 lat do udziału w takich czynnościach w dowolny sposób, który nie narusza ich konstytucyjnych wolności i praw, czyli w praktyce nie zagraża ich życiu ani nie pozbawia ich wolności (w przypadku obywateli, bo nie-obywatelom konstytucyjna ochrona życia i wolności w tym projekcie konstytucji – przypominam – nie przysługuje). Bicie i torturowanie będzie w tym przypadku już legalne, tak samo zabicie dziecka nieposiadającego obywatelstwa (ukłon w stronę fanatycznych wyznawców islamu?), a próba ograniczenia tego aktami prawnymi niższego rzędu będzie niekonstytucyjna. No chyba że prawnicy wymyślą tu jakąś karkołomną interpretację…
„Korwinowski” projekt konstytucji ma, jak się wydaje, zamiar chronić życie od momentu poczęcia (art. 17 ust. 1), co oznaczałoby całkowity bezwzględny zakaz aborcji (jak to jest obecnie w Paragwaju, Dominikanie czy Nikaragui) oraz in vitro. Oznaczałoby, bo ograniczenie konstytucyjnej ochrony życia jedynie do obywateli powoduje, że życie zarodka ani płodu nie jest w tym projekcie chronione na poziomie konstytucyjnym w ogóle – jako że obywatelstwo nabywa się dopiero przez urodzenie (art. 12). Oczywiście dzieci nie-obywateli, a może też par, w którym jedynie jedno z rodziców jest obywatelem polskim nie mają konstytucyjnej ochrony życia – jak wszyscy nie-obywatele – również i po urodzeniu.
Wyjątkiem od zasady ochrony życia obywateli „do naturalnej śmierci” jest kara śmierci, która w czasie pokoju może być wymierzona obywatelowi wyłącznie za zabójstwo z winy umyślnej (art. 17 ust. 2). Wydaje się, że zamysłem było tu umożliwienie wymierzania kary śmierci również podczas wojny (w końcu JKM krytykował Bronisława Komorowskiego za podpisanie protokołu do konwencji praw człowieka zakazującego stosowania kary śmierci podczas wojny) i to za większą liczbę przestępstw, jednak artykuł 17 sformułowany jest tak, że wyjątek od zasady ochrony życia do „naturalnej śmierci” czyni jedynie dla kary śmierci w czasie pokoju – co oznacza, że w czasie wojny kara śmierci będzie zakazana bezwzględnie…
Te dwie powyższe niekonsekwencje wskazują, że projekt konstytucji zamieszczony na stronie JKM jest po prostu niedopracowany. Podejrzewam, że i większość pozostałych wymienionych tu kontrowersyjnych zapisów wynika nie z celowego zamysłu Janusza Korwin-Mikkego czy jego współpracowników, ale też jest wynikiem niedbałości czy nieprzemyślenia konsekwencji takich zapisów. Pozostaje życzyć ich poprawienia w duchu wolnościowym.

Zakłamywanie historii

2 marca, 2015

W „Gazecie Polskiej” z 25 lutego br. ukazał się artykuł Doroty Kani i Magdaleny Piejko „Wrócili z honorami” poświęcony relacji z uroczystego pogrzebu dziewięciu ekshumowanych żołnierzy 3. Brygady Wileńskiej Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, poległych w walce z oddziałami komunistycznymi. W artykule tym autorki przypomniały, że 3. Brygadą Wileńską NZW dowodził kpt. Romuald Rajs „Bury”, skazany w 1949 roku na karę śmierci za m. in. pacyfikację wsi i zabójstwa białoruskich furmanów, i że ten wyrok skazujący został unieważniony w 1995 roku na mocy przepisów ustawy o uznaniu za nieważne orzeczeń wydanych wobec osób represjonowanych za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego przez sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego, a śledztwo IPN w sprawie oskarżeń przeciw „Buremu” zostało umorzone w 2005 r. Podtytuł brzmi tu „Zakłamywanie historii”, sugerując wyraźnie, że te oskarżenia były nieprawdziwe.
gp
Niestety na stronach IPN można przeczytać co innego. Śledztwo dowiodło, że faktycznie oddział pod dowództwem „Burego” na przełomie stycznia i lutego 1946 r. zamordował, poprzez zastrzelenie lub spalenie, prawie 80 osób – mieszkańców kilku wsi. „Na podstawie wszystkich dowodów nie może być wątpliwości, że sprawcą kierowniczym – osobą wydającą rozkazy był R. Rajs, „Bury”, a wykonawcami część jego żołnierzy” – konkluduje IPN, twierdząc jednocześnie, że czyn ten nosił znamiona ludobójstwa. „Dokonane zabójstwa furmanów, jak i skierowane ataki przeciwko mieszkańcom wsi były wymierzone w osoby cywilne, które realnie nie stanowiły zagrożenia dla oddziału. Brak jest danych, że osoby, które straciły życie działały w strukturach państwa komunistycznego, a ich działanie było wymierzone w rozbicie tej organizacji podziemnej. Mówienie o ewentualnym zagrożeniu jest zatem twierdzeniem czysto hipotetycznym i nie pozwalało na podjęcie działań zmierzających do ich fizycznej eliminacji. Nie może zmienić takiego stanowiska przyjęcie tezy, że wydarzenia te miały miejsce w wyjątkowym okresie, w którym dla wielu życie ludzkie nie miało znaczenia, że okrucieństwa niedawno zakończonej wojny wypaczyły psychikę wielu ludzi. Nigdy nie może to jednak determinować lub usprawiedliwiać takich działań w świetle podstawowych, a zarazem nadrzędnych norm prawych, norm które za najważniejszy cel stawiają ochronę najważniejszego dobra jakim jest życie ludzkie. Spośród wszystkich wymienionych powyżej motywów, które determinowały działania „Burego” i części jego podwładnych, czynnikiem łączącym było skierowanie działania przeciwko określonej grupie osób, które łączyła więź oparta na wyznaniu prawosławnym i związanym z tym określaniu przynależności tej grupy osób do narodowości białoruskiej. Reasumując zabójstwa, i usiłowania zabójstwa tych osób należy rozpatrywać jako zmierzające do wyniszczenia części tej grupy narodowej i religijnej, a zatem należące do zbrodni ludobójstwa, wchodzących do kategorii zbrodni przeciwko ludzkości”. I dalej: „Nie kwestionując idei walki o niepodległość Polski prowadzonej przez organizacje sprzeciwiające się narzuconej władzy, do których należy zaliczyć Narodowe Zjednoczenie Wojskowe należy stanowczo stwierdzić, iż zabójstwa furmanów i pacyfikacje wsi w styczniu lutym 1946 r. nie można utożsamiać z walką o niepodległy byt państwa, gdyż nosi znamiona ludobójstwa. W żadnym też wypadku nie można tego co się zdarzyło, usprawiedliwiać walką o niepodległy byt Państwa Polskiego. Wręcz przeciwnie akcje „Burego” przeprowadzone wobec mieszkańców podlaskich wsi, wspomagały komunistyczny aparat władzy i to przede wszystkim poprzez obniżenie prestiżu organizacji podziemnych, dostarczenie argumentów propagandowych o bandytyzmie oddziałów partyzanckich. Bez wątpienia też wspomagała realizację umowy rządowej o przesiedleniu z Polski osób pochodzenia białoruskiego. Co prawda można uznawać, że akcja przesiedleńcza realizowała hasło narodowe „Polski dla Polaków” ale w tym okresie sprzyjała bardziej dążeniom polskich i radzieckich komunistycznych organów państwowych.
Działania pacyfikacyjne przeprowadzone przez „Burego” w żadnym wypadku nie sprzyjały poprawnie stosunków narodowych polsko – białoruskich i zrozumienia walki polskiego podziemia o niepodległość Polski. Przeciwnie tworzyły często nieprzejednanych wrogów lub też rodziły zwolenników dążeń oderwania Białostocczyzny od Polski. Żadna zatem okoliczność nie pozwala na uznanie tego co się stało za słuszne”.
IPN umorzył postępowanie wyłącznie z przyczyn formalnych – „wobec prawomocnego zakończenia postępowania o te same czyny przeciwko sprawcy kierowniczemu oraz śmierci bezpośrednich sprawców i niewykrycia części z nich”. Mimo to wyraźnie uznał oskarżenia o pacyfikacje wsi i morderstwa za prawdziwe i zanegował twierdzenie zawarte w uzasadnieniu wyroku sądu z 1995 roku, że działania „Burego” „zmierzały do realizacji celu nadrzędnego, jakim był dla nich niepodległy byt Państwa Polskiego (…) Miały one na celu zapobieżenie represjom wobec bliżej nieokreślonej liczby osób prowadzących walkę o niepodległy byt Państwa Polskiego”.
Zakłamywaniem historii jest o tym nie wspominać i poprzez niedopowiedzenie sugerować czytelnikom, że oskarżenia „Burego” były jedynie stalinowskim wymysłem. Nie były. Nie każdy, kto walczył z komunistami musi być wynoszony na piedestał. Przykre, że „Gazeta Polska” akurat z tej postaci próbuje robić bohatera.

Hitler i Jezus – błędne argumenty przeciwko demokracji

31 stycznia, 2015

Wśród historycznych argumentów wysuwanych przeciwko demokracji często wysuwane są dwa: o Hitlerze wybranym w demokratycznych wyborach oraz o Jezusie, którego tłum nie chciał uwolnić w przeciwieństwie do Barabasza.
Jednak tak naprawdę, jeżeli się zastanowić, nie są to argumenty przeciwko głównie demokracji.
Hitler rzeczywiście został mianowany kanclerzem przez demokratycznie wybranego prezydenta po tym, jak jego partia uzyskała najlepszy wynik w wyborach do Reichstagu, choć nie zdobyła absolutnej większości. W kolejnych wyborach, już za urzędowania Hitlera na stanowisku kanclerza, naziści zdobyli jeszcze więcej głosów, co umożliwiło im w porozumieniu z innymi partiami przeforsować konstytucyjną ustawę o nadzwyczajnych pełnomocnictwach dla rządu, oznaczającą faktycznie koniec demokracji. Władza prawodawcza, rozciągająca się nawet na prawo wydawania dekretów sprzecznych z konstytucją, została przekazana w ręce rządu, a w praktyce samego Hitlera. Do końca III Rzeszy nie odbyły się już żadne wybory, a rola Reichstagu ograniczyła się co najwyżej (w czterech przypadkach, w tym osławionych ustaw norymberskich) tylko do formalnego przyklepywania propozycji Hitlera.
Można więc zauważyć, że prawie wszystkie zbrodnie reżimu nazistowskiego zostały popełnione wtedy, gdy demokracja w Niemczech już nie istniała, a Hitler był dyktatorem – Führerem. Tryb dojścia Hitlera do władzy jest argumentem jedynie za tym, że system demokratyczny nie jest odporny na samozniszczenie przez użycie własnych procedur i nie chroni przed legalnym dojściem do władzy dyktatora. Nie jest natomiast argumentem za jakąś szczególną zbrodniczością demokracji, ani tym bardziej za tym, że dyktatura jest lepszym ustrojem.
Można też zwrócić uwagę na to, że osiągnięcie dyktatorskiej władzy przez Hitlera metodami demokracji parlamentarnej było raczej wyjątkiem. Większość dyktatorów – w tym równie, a może bardziej zbrodniczych niż Hitler: Lenin, Stalin, Mao, Kim Ir Sen, Pol Pot – dochodziła do władzy metodami bynajmniej nie demokratycznymi.
Co do Jezusa, to jego skazanie na śmierć, jeżeli opierać się na przekazie biblijnym, nastąpiło w wyniku decyzji cesarskiego urzędnika – Piłata. Zgodnie z tym, co można przeczytać w Ewangelii Św. Jana, Piłat podjął taką decyzję po tym, jak kapłani żydowscy postraszyli go donosem do cesarza („Jeżeli Go uwolnisz, nie jesteś przyjacielem Cezara”). Piłat nie miał obowiązku kierować się głosem tłumu, miał pełną władzę uniewinnić Jezusa i – wg Ewangelii Św. Jana – usiłował to zrobić. Jednak tego ostatecznie nie zrobił, bojąc się monarszej niełaski.
Zawiódł więc przede wszystkim wymiar sprawiedliwości monarchii i to z przyczyn wyraźnie związanych z tym ustrojem. Cesarz racjonalnie bał się nielojalności i spisków mogących zagrozić mu utratą władzy, a jego urzędnik – Piłat – o tym doskonale wiedział i dlatego był podatny na szantaż. Próba odwołania się do „głosu ludu” była w oczywisty sposób szukaniem pretekstu, który pozwoliłby Piłatowi usprawiedliwić przed cesarzem uwolnienie Jezusa. Jednak „lud”, podburzony przez swoich przywódców – kapłanów – wybrał Barabasza. Ostateczna lekcja wypływająca z tej biblijnej historii jest taka, że sprawiedliwości nie można automatycznie oczekiwać ani od arystokracji (kapłani), ani od monarchii, ani od demokracji: wyroki tak monarszych urzędników, jak i starszyzny czy ludu mogą okazać się niesprawiedliwe. Historia Jezusa nie pokazuje jednak jakiejś szczególnej niesprawiedliwości demokracji w porównaniu z arystokracją czy monarchią.

Ścisła neutralność ze wskazaniem na Rosję

3 grudnia, 2014

„Kongres Nowej Prawicy wzywa władze III RP by nie mieszały się w ten konflikt. Żadne z państw NATO nie zostało przez nikogo zaatakowane, nie mamy więc żadnych zobowiązań traktatowych – i nie mamy interesu, by wtrącać się w wewnętrzne sprawy naszego sąsiada. To nie nasza wojna. Domagamy się ogłoszenia désintéressement i prowadzenia polityki ścisłej neutralności”

(Janusz Korwin-Mikke o wojnie na Ukrainie, 2 maja 2014 r.)

„Polska powinna zdecydowanie wesprzeć reżym JE Bashshara al-Assada w walce z muzułmańskimi ekstremistami”

(Janusz Korwin-Mikke o wojnie w Syrii, 1 grudnia 2014 r.)

Rozumiem. Wtrącać należy się jedynie po stronie Rosji i jej sojuszników. Wtedy to nasza wojna.

Pomysł cenzurowania Internetu powraca

1 grudnia, 2014

Wiceminister finansów Jacek Kapica poinformował właśnie, że jego resort pracuje nad pomysłem blokowania nielegalnych w Polsce (tj. niekoncesjonowanych) stron bukmacherskich. Przepisy umożliwiające to mają wejść w życie za rok.
Równocześnie grupa posłów pod wodzą Beaty Kempy (Solidarna Polska) złożyła w Sejmie projekt uchwały, która nakaże ministrowi administracji i cyfryzacji przygotowanie rozwiązań pozwalających użytkownikom oglądać strony internetowe bez możliwości wejścia na strony z pornografią. Czyli innymi słowy, stworzenie przepisów nakazujących dostawcom dostępu do Internetu darmowe blokowanie treści pornograficznych na żądanie użytkownika. Żeby coś takiego zapewnić, dostawcy Internetu będą musieli zainwestować w odpowiednią infrastrukturę – systemy filtrowania treści. Pomijając fakt, że będzie się to wiązać z pewnymi kosztami, które dla części małych lokalnych providerów mogą okazać się zbyt wysokie, co spowoduje ich wypadnięcie z rynku i pogorszenie konkurencji – stworzona w ten sposób infrastruktura będzie potencjalnie zdolna blokować dowolne treści.
Podobnie będzie oczywiście w przypadku blokowania serwisów bukmacherskich. Będzie musiała powstać infrastruktura pozwalająca potencjalnie na zablokowanie użytkownikowi Internetu na terenie Polski dostępu do dowolnych treści. Wystarczy, że władza zechce – i będzie można zablokować np. stronę przeciwnika politycznego, ujawniającą jakieś niewygodne fakty albo promującą „niewłaściwe” poglądy.
Przypominam, że taki pomysł raz już się pojawił. Nazywał się Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych i usiłował go wprowadzić na przełomie 2009 i 2010 roku rząd Donalda Tuska. Pomysł ten zrodził się również w Ministerstwie Finansów, w głowie m. in. wiceministra Kapicy, i również jego pierwotnym celem była walka z internetowym hazardem (potem dorzucono do tego pornografię dziecięcą i faszyzm). Wtedy zdecydowany sprzeciw społeczny, licznych organizacji pozarządowych i internautów, spowodował wycofanie się z pomysłu.
Jak widać, tylko na 5 lat.

Będzin Lepiej!

25 września, 2014

Zostałem pełnomocnikiem wyborczym Komitetu Wyborczego Wyborców „Grupa Bogocza – Będzin Lepiej!”. Będę też kandydować na radnego z jego listy w jednym z będzińskich okręgów (jako, że nie jest to miasto na prawach powiatu – obowiązują jednomandatowe okręgi wyborcze), wspierając kandydaturę mojego starego znajomego Krzysztofa Pawła Bogocza na prezydenta miasta (znanego reżysera teledysków i przedstawień, można go tu zobaczyć w wywiadzie dla TV Republika). Komitet jest dość szczególnym zjawiskiem – na jego listach są kandydaci popierani przez Partię Libertariańską, Kongres Nowej Prawicy, różne stowarzyszenia, a także całkowicie bezpartyjni i niezrzeszeni. Ludzie różnych zawodów (zawodowych polityków brak), znalazło się też miejsce dla poety oraz Włocha mieszkającego od kilku lat w Będzinie (będzie podobno pierwszym cudzoziemcem kandydującym na radnego w tym mieście). Ogólnie – wolnościowcy. Lista nie jest jeszcze zamknięta, więc jeśli czyta to jakiś człowiek z Będzina, to może się zgłosić 🙂
Piszę to przed oficjalnym zatwierdzeniem i opublikowaniem programu, więc nie będę go tu na razie prezentował, ale są przecieki, że w ramach kampanii wyborczej będzie nagłaśniana idea powstania w Polsce strefy EPPA – „polskiego Hongkongu”, czyli wolnego miasta funkcjonującego na nieco innych, swobodniejszych zasadach jak reszta kraju. Oczywiście do czegoś takiego potrzebne są zmiany na poziomie ustawowym – ale lobbowanie za tą ideą radnych czy prezydenta miasta mogłoby pomóc. Ostatecznie, dlaczego takie wolne miasto nie mogłoby powstać w powiecie będzińskim? Tradycje odrębności przynajmniej część powiatu i samego obecnego miasta ma spore – wszak Księstwo Siewierskie było odrębnym bytem politycznym przez kilkaset lat, a potem jeszcze przez krótki czas istniało Księstwo Olkusko-Siewierskie pod panowaniem księcia de Montebello…
Jako inicjatywa całkowicie oddolna, komitet nie może finansowo konkurować z partiami finansowanymi z budżetu oraz zawodowymi politykami. Dlatego też proszę wszystkich ludzi dobrej woli o wsparcie finansowe na konto:
Komitet Wyborczy Wyborców „Grupa Bogocza – Będzin Lepiej”
32 1090 2590 0000 0001 2420 5593
Bedzin
(Wpłaty mogą być dokonywane jedynie przelewem i mogą pochodzić wyłącznie z wpłat obywateli polskich mających miejsce stałego zamieszkania na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. Komitetowi wyborczemu nie wolno przyjmować wartości niepieniężnych, z wyjątkiem nieodpłatnego rozpowszechniania plakatów i ulotek wyborczych przez osoby fizyczne. Korzyści majątkowe przyjęte przez komitet wyborczy z naruszeniem przepisów kodeksu podlegają przepadkowi na rzecz Skarbu Państwa).
Zamierzamy wydać gazetkę wyborczą (nie mylić z wiadomym dziennikiem 🙂 ), zrobić kilka spotów, dotrzeć jakoś do ludzi. Nawet najdrobniejsze wpłaty będą mile widziane. W crowdfundingu siła!

Nagroda dla Balcerowicza

6 sierpnia, 2014

Z pewnym opóźnieniem dowiedziałem się (jakoś mi to wcześniej umknęło), że Cato Institute, amerykański think-tank kojarzony z libertarianizmem, przyznał doroczną nagrodę im. Miltona Friedmana za Promowanie Wolności (Milton Friedman Prize for Advancing Liberty) w wysokości 250000 dolarów Leszkowi Balcerowiczowi. „Jego zasługi w promowaniu wolności i wolnego rynku w Europie Wschodniej są nie do przecenienia” – powiedział dyrektor generalny Cato, John Allison. W notce o przyznaniu nagrody na stronie Cato Institute można przeczytać też, że Balcerowicz „wprowadził zdrowe fiskalne i monetarne środki mające na celu zrównoważenie budżetu i zakończenie hiperinflacji”.
W tym momencie można wspomnieć, że wśród tych „zdrowych fiskalnych i monetarnych środków” były m. in.:
– ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych, ingerująca w już zawarte umowy kredytowe poprzez umożliwienie bankom wprowadzenia zmiennych stawek oprocentowania zamiast stałych (w istocie było to zdjęcie z banków ryzyka związanego z inflacją i przerzucenie go na kredytobiorców) – wskutek czego wielu kredytobiorców (np. rolników) zostało zmuszonych do spłacania nieprzewidzianych odsetek i wpędzonych w pułapkę kredytową;
– ustawa o podatku od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń blokująca wzrost funduszu płac w przedsiębiorstwach, w tym także prywatnych – wbrew nazwie, podatek płacono również od wzrostu funduszu płac spowodowanego wzrostem zatrudnienia;
– zmiana prawa dewizowego nakazująca podmiotom gospodarczym odsprzedawanie całości (wcześniej dotyczyło to części) wpływów w walutach obcych bankom dewizowym (których właścicielem w owym czasie było państwo) – oczywiście po kursie ustalonym przez prezesa NBP;
– narzucenie i utrzymywanie przez pewien czas sztywnego kursu dolara do złotego, co przy jednoczesnym utrzymywaniu wysokiego oprocentowania depozytów w złotówkach umożliwiło spekulację dolarami.
Jakkolwiek w efekcie (?) rzeczywiście zdławiono hiperinflację, to jednak wymienione wyżej środki trudno uznać za wolnościowe i wolnorynkowe.
Należy dodać, że w czasie, gdy Leszek Balcerowicz był kluczową postacią w rządzie – ministrem finansów i wicepremierem – zaczęto stopniowo wprowadzać ograniczenia wolności działalności gospodarczej wprowadzonej tzw. ustawą Wilczka z 24 grudnia 1988 r. M. in.:
objęto wymogiem uzyskania koncesji usługi polegające na zarobkowym przewozie i doręczaniu korespondencji pisemnej (zakazując całkowicie takiej działalności w obrocie międzynarodowym), poszukiwanie wód podziemnych, składowanie odpadów we wnętrzu ziemi, hurtowy obrót lekami gotowymi i surowcami farmaceutycznymi przeznaczonymi do produkcji lub sporządzania leków w aptekach oraz artykułami sanitarnymi, wytwarzanie wszelkich materiałów medycznych, przetwórstwo i obrót metalami nieżelaznymi, rozlew i skażanie spirytusu, rozlew wódek oraz dokonywanie przenoszenia zapisu dźwięku lub dźwięku i obrazu na taśmy, płyty, kasety, wideokasety i wideopłyty;
umożliwiono utrudnienia w procesie uzyskiwania koncesji (w tym poprzez wymóg złożenia zabezpieczenia majątkowego lub dodatkowych dokumentów oraz możliwość odmowy jej udzielenia ze względu na „zagrożenie bezpieczeństwa lub dóbr osobistych obywateli” lub uznanie, że „wnioskodawca nie daje rękojmi należytego wykonywania działalności gospodarczej);
objęto wymogiem zgłoszenia do ewidencji zarobkowy przewóz osób prowadzony osobiście przez osoby fizyczne jako uboczne zajęcie zarobkowe;
wyjęto spod obowiązywania ustawy i objęto specjalnymi regulacjami prowadzenie zakładów opieki zdrowotnej;
– nakazano odnotowywać wpis do ewidencji działalności gospodarczej w dowodzie osobistym osoby podejmującej tę działalność.
Z punktu widzenia wolności jednostki i wolnego rynku Leszek Balcerowicz jest postacią co najmniej kontrowersyjną. Przyznanie mu nagrody przez Cato Institute stawia pod znakiem zapytania wiarygodność tej instytucji jako orędownika wolności.

Czym jest, a czym nie jest libertarianizm

16 lipca, 2014

Publicysta portalu Lewica24.pl, Piotr Szumlewicz, w swoim ostatnim tekście poświęconym Januszowi Korwin-Mikkemu (zauważonym przez media „głównego nurtu”, np. Tok FM) wypowiedział się na temat libertarianizmu:
„Prymitywny libertarianizm zagościł też do podręczników szkolnych „Podstaw do przedsiębiorczości” czy „Wiedzy o Społeczeństwie”, stanowi przedmiot promowanych przez elity medialne i polityczne wzorców aspiracji. Zgodnie z nimi najbardziej pożądanymi cechami w życiu społecznym są przedsiębiorczość, zdolność do osiągnięcia sukcesu, pogarda wobec słabszych, skrajny indywidualizm. Najbardziej potępianymi ideami są z tej perspektywy egalitaryzm, solidarność, partycypacja, pluralizm, tolerancja, socjalizm w jakiejkolwiek postaci. W polityce społeczno-gospodarczej takie podejście przekłada się na prywatyzację, cięcia socjalne, pogardę dla ludzi biednych i potrzebujących, przyzwolenie na gigantyczne rozwarstwienie dochodowe, lekceważenie dla demokracji i praw dyskryminowanych mniejszości”.
Myślę, że redaktor Szumlewicz, zanim wypowie się na temat libertarianizmu, powinien dowiedzieć się, czym ten libertarianizm tak naprawdę jest. Bo libertarianizm nie jest tożsamy ani z poglądami Janusza Korwin-Mikkego (choć owszem, wiele jego postulatów jest zbieżnych z tym, co głosi JKM), ani ze wzorcami aspiracji promowanymi przez elity medialne i polityczne. Libertarianizm jest, ogólnie rzecz biorąc, filozofią i doktryną polityczną postulującą organizację społeczeństwa na zasadzie dobrowolności – z poszanowaniem przestrzegania wolności każdego człowieka – wolności dysponowania sobą i tym, co w pokojowy sposób nabyła (uczciwie nabytą własnością), o ile nie narusza on przy tym podobnej wolności innego człowieka. Libertarianizm ma wiele nurtów, ale elementem żadnego z nich nie jest pogarda wobec słabszych, biednych i potrzebujących, potępianie solidarności, pluralizmu czy tolerancji, a zwłaszcza lekceważenie czyichkolwiek praw – rozumianych jako prawa do decydowania o sobie i swojej własności – zwłaszcza jeśli ten ktoś jest pod tym względem dyskryminowany. Libertarianizm akceptuje również socjalizm, o ile ten jest dobrowolny – jeden z „ojców” libertarianizmu, Franz Oppenheimer (określający się jako liberalny socjalista!) promował aktywnie idee spółdzielczości i w oparciu o jego idee został w 1911 r. założony istniejący do dziś moszaw Merchavja w północnym Izraelu.
Owszem, zwolennik libertarianizmu – libertarianin – może mieć swoje prywatne poglądy i może np. akurat gardzić słabszymi i biednymi. Jak również może gardzić bogatymi i silnymi. Libertarianin może być w pewnym sensie nietolerancyjny wobec jakichś zachowań (choć nie do tego stopnia, by ich zakazywać, bo to już jest z libertarianizmem sprzeczne – po prostu może je potępiać) – ale wcale nie musi. Może uważać, że wzorem do naśladowania jest przedsiębiorca (działający uczciwie na rynku i nie starający się u polityków o przymusowe utrudnianie życia konkurencji, wywłaszczanie innych ludzi pod jego inwestycje czy zwalnianie od odpowiedzialności za niedotrzymane umowy!), ale może też uważać, że takim wzorem jest np. hipis żyjący w dobrowolnej komunie albo filantrop. Libertarianin może uważać, że wartością jest sukces przejawiający się w dobrobycie materialnym (jednak nie osiągnięty za wszelką cenę!), ale może też uważać, że taką wartością jest spokojne, uczciwe życie, albo pomaganie innym.
Należy jednak pamiętać, że czym innym są prywatne poglądy osoby będącej zwolennikiem libertarianizmu, a czym innym sam libertarianizm. Libertarianizm sam w sobie nie promuje żadnych wzorców zachowań (poza zasadą nieagresji) czy aspiracji. Jest też z zasady wrogi obecnym elitom politycznym (które z punktu widzenia libertarianizmu są antywolnościowe), a w radykalnej wersji nawet wszelkim politycznym elitom jako takim – więc nonsensem jest twierdzić, że obecne elity polityczne promują libertarianizm.
Już w 1969 roku ówczesny wybitny libertarianin, Karl Hess, w swoim słynnym tekście na łamach „Playboya” – „Zmierzch polityki” – zaatakował politykę w ogóle, nazywając ją „pasożytnictwem” i „zinstytucjonalizowanym i ustabilizowanym sposobem, w jaki jedni rościli sobie prawo do życia z produktywności innych”, wzywając do jej eliminacji oraz z sympatią pisząc o możliwości „otwartej rewolucji przeciw samej polityce”. Tenże Karl Hess w innym swoim tekście określił libertarianizm jako ruch rewolucyjny, ludowy i wyzwoleńczy. Libertarianizm nie ma nic wspólnego z politycznymi elitami. Pisanie o libertarianizmie w kontekście krytyki polityka, którego oskarża się (abstrahuję od tego, czy słusznie, bo to odrębna kwestia) o „afirmację przemocy”, popieranie dyktatury wojskowej, przychylne wypowiedzi na temat III Rzeszy, pogardę dla biednych i niepełnosprawnych i akceptowanie gwałtów – oraz uważa się go za „produkt polskich elit politycznych” – jest nadużyciem.

25 lat temu

4 czerwca, 2014

25 lat temu po raz pierwszy poszedłem na wybory, mając nadzieję, że będą one początkiem końca komunistycznego reżimu. Pamiętam, że skreśliłem całą listę krajową i nie głosowałem na kandydatów PZPR, ZSL i SD. Ale nie zagłosowałem bynajmniej również na wszystkich kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. W wyborach do Sejmu poparłem zamiast Waleriana Pańki Barbarę Czyż z KPN, w wyborach do Senatu zdecydowałem się nie głosować na Andrzeja Wielowieyskiego. I okazało się, że czułem pismo nosem – Andrzej Wielowieyski oddał wkrótce potem w Zgromadzeniu Narodowym głos nieważny podczas głosowania w sprawie kandydatury Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta PRL – przyczyniając się wraz z kilkoma innymi „solidarnościowymi” posłami i senatorami (Wiktorem Kulerskim, Andrzejem Miłkowskim, Aleksandrem Paszyńskim, Andrzejem Stelmachowskim, Stanisławem Stommą i Witoldem Trzeciakowskim – nieobecni byli Marek Jurek, Zdzisław Nowicki, Krzysztof Pawłowski, Jerzy Pietkiewicz, Maria Stępniak, Andrzej Szczepkowski, Mieczysław Ustasiak i Henryk Wujec) do wyboru byłego szefa WRON, który zdobył wówczas jeden głos ponad wymaganą bezwzględną większość.
Wraz z dwoma znajomymi (Jarkiem Podworskim i Januszem Madejem) postanowiłem wtedy zorganizować akcję protestacyjną, polegającą na zbieraniu podpisów pod żądaniem odwołania Andrzeja Wielowieyskiego ze stanowiska senatora, w oparciu o artykuł 2 ust. 2 konstytucji PRL, stanowiący, iż „przedstawiciele ludu są odpowiedzialni przed swymi wyborcami i mogą być przez nich odwołani”. W praktyce akcja ta, organizowana pod szyldem „Społecznego Komitetu Obrony Interesów Wyborców”, mogła mieć jedynie wydźwięk symboliczno-propagandowy, jako że nie istniała żadna ustawa ani przepisy wykonawcze określające procedurę takiego odwołania. Mimo to wzbudziła falę krytyki na łamach „Gazety Wyborczej”. Zaczęło się od tego, że inny mój znajomy, Waldemar Szymczyk, napisał do tej gazety tekst na temat tej akcji. Tekst się nie ukazał, ale bynajmniej nie dlatego, że był merytorycznie kiepski (Waldemarowi Szymczykowi zaproponowano po nim pracę w „GW” – był potem jednym z założycieli katowickiego dodatku gazety i zastępcą redaktora naczelnego). Ukazała się natomiast krótka notka informująca o zdarzeniu, a w kolejnych dniach krytyczne komentarze Jerzego Modlingera (pouczającego, że „oddając głos udzielamy swemu posłowi mandatu zaufania, dajmy mu więc czas i poczekajmy z rozliczeniem na koniec kadencji” i że „nikt z nas nie ma monopolu na wiedzę tajemną, co jest, a co nie jest dobrem Rzeczypospolitej”), Ewy Berberyusz (która stwierdziła, że to my, wzywający do odebrania mandatu Wielowieyskiemu, jesteśmy „zarażeni PRL-em” i działamy według zasad „centralizmu demokratycznego”) i zaniepokojonej czytelniczki „GW” (zdaniem której było to „zbaczanie ku anarchii” wynikające „z nieznajomości zasad demokratycznych”).
Tak ostra reakcja na działanie mające wymiar jedynie symboliczny może dziwić – widocznie jednak uznano, że sama idea odwoływania „przedstawiciela ludu” za głosowanie niezgodne z oczekiwaniami wyborców jest na tyle niebezpieczna, że trzeba dać jej zdecydowany odpór. Obecnie taka możliwość nie jest przewidziana nawet w konstytucji.
Niemal od razu piewcy demokracji ujawnili swój strach przed rządzonymi. Rozwiały się pewne złudzenia.