Konstytucyjna kontrola władzy

4 grudnia, 2015

Ponad 34 lata temu, 7 października 1981 roku, I Krajowy Zjazd  Delegatów NSZZ „Solidarność” uchwalił program związku, w którym znalazł się następujący postulat: „Powołanie niezawisłego Trybunału Konstytucyjnego (albo też odpowiedniej Izby Sądu Najwyższego), którego zadaniem będzie orzekanie o zgodności ustaw z Konstytucją oraz zgodności aktów niższego rzędu z ustawami. Badaniu powinna podlegać również zgodność prawa wewnętrznego z ratyfikowanymi konwencjami i Międzynarodowymi Paktami Praw”. Dostrzegano wtedy problem z nieposzanowaniem ówczesnej – formalnie względnie przyzwoitej – konstytucji przez władzę i była to propozycja jego rozwiązania.
Teraz, zarzucając Trybunałowi Konstytucyjnemu upolitycznienie, niektórzy proponują ograniczenie jego uprawnień, powołując się przy tym na reformy Viktora Orbana i FIDESZ na Węgrzech. W rzeczywistości uprawnienia węgierskiego Trybunału Konstytucyjnego są znacznie szersze od polskich – zgodnie z węgierską konstytucją oraz ustawą organiczną regulującą jego działalność ma on m. in. prawo:
– w ramach skargi konstytucyjnej (którą można złożyć bez zastępstwa przez adwokata lub radcę prawnego) badać zgodność orzeczeń sądowych z konstytucją;
– badać zgodność z konstytucją dowolnych aktów prawnych zastosowanych w określonej sprawie na wniosek dowolnego sędziego;
– na wniosek dowolnej osoby zbadać zgodność z konstytucją uchwały parlamentu zarządzającej referendum lub odmawiającej jego zarządzenia;
– na wniosek organizacji religijnej zbadać legalność uchwały parlamentu odmawiającej jej uznania za legalny kościół;
– badać zgodność z konstytucją (a w ramach skargi konstytucyjnej lub na wniosek sędziego w określonej sprawie także z ustawami i ogólnymi normami prawnymi) aktów prawa miejscowego wydawanych przez samorządy;
– badać zgodność z konstytucyjnymi procedurami zmian konstytucji.
Pełni też częściowo rolę polskiego Trybunału Stanu – może usunąć z urzędu Prezydenta Republiki.
Nie należy iść w kierunku ograniczania możliwości konstytucyjnej kontroli władzy i potencjalnego uzurpowania sobie przez Sejm roli samowładnego suwerena, którym nie jest i nie powinien być. Byłby to powrót do sytuacji z 1981 roku. Odwrotnie, należy poszerzyć kontrolę konstytucyjną choćby na wzór węgierski. Lepiej, by samowola organów władzy państwowej, choćby wybranych demokratycznie, była ograniczona.
Z drugiej strony, organ kontroli konstytucyjnej nie może być narzędziem politycznych grup nacisku, a tak zawsze będzie, jeżeli jego sędziowie będą wybierani zwykłą większością przez parlament (którego działalność mają kontrolować), a potem przechodząc w stan spoczynku będą mogli równocześnie zajmować różne stanowiska państwowe, otrzymanie których może zależeć od polityków (np. być urzędnikami państwowymi, prokuratorami, funkcjonariuszami policji lub służb specjalnych, członkami KRRiT, prezesami Samorządowych Kolegiów Odwoławczych, zajmować stanowiska prezesa NBP, GIODO, prezesa, wiceprezesa lub dyrektora generalnego NIK, rzecznika praw obywatelskich czy rzecznika interesu publicznego).
Węgierski Trybunał Konstytucyjny wybierany jest przez parlament większością 2/3 głosów i w podobnym kierunku idzie poprawka zgłoszona przez posłów z klubu Kukiz’15. Daje to szansę na większą niezależność wybieranych sędziów od jednej opcji politycznej.
Jednak lepiej byłoby rozważyć rozwiązanie podobne do amerykańskiego, gdzie kontrolę konstytucyjności sprawują sądy, na czele z Sądami Najwyższymi poszczególnych stanów i federalnym Sądem Najwyższym. Sędziowie sądów powszechnych i SN mają obecnie większe gwarancje niezawisłości od Sejmu i rządu niż sędziowie TK, nie będąc wybierani przez parlament, nie będąc ograniczeni kadencją i nie mogąc po przejściu w stan spoczynku zajmować wymienionych stanowisk państwowych. Owszem, również i im stawia się zarzuty upolitycznienia, ale jednak czynników upolityczniających jest mniej i może temu w pewnej mierze zapobiec bezpośrednie wybieranie sędziów. Też jak w USA.
Napisanie nowej Konstytucji to odrębna sprawa.

Wszyscy zapłacimy za rządową propagandę

28 listopada, 2015

Niemal dwa lata temu byłem inicjatorem listu blogerów do ówczesnego ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Blogerzy domagali się od ministra opłaty za samą możliwość czytania ich blogów. List był odpowiedzią na pomysł wprowadzenia powszechnej opłaty audiowizualnej, którą – w odróżnieniu od dotychczasowego abonamentu – planowano pobierać nawet od osób nieposiadających odbiorników i tym samym niekorzystających z programów publicznego radia i telewizji.
Opłaty audiowizualnej ostatecznie za rządów koalicji PO-PSL nie wprowadzono. Jednak nowy rząd powraca do tego pomysłu. Minister kultury Piotr Gliński i pełnomocnik ds. zmian w mediach publicznych Krzysztof Czabański już zapowiedzieli likwidację abonamentu i wprowadzenie takiej opłaty, pobieranej albo razem z podatkiem dochodowym, albo z opłatami za energię.
Pokazuje to, że Prawo i Sprawiedliwość nie różni się niczym od Platformy Obywatelskiej w dążeniu do ściągania ze społeczeństwa haraczu na finansowanie rządowej propagandy, zwanej górnolotnie „misją”. Haracz ten mają płacić również ci, którzy tej propagandy nie oglądają i nie słuchają, a nawet ci, którzy nie posiadają radia i telewizora. Jedyna różnica będzie polegała na tym, że państwowe media zamiast „publiczne” będą nosiły etykietkę „narodowe”. Jednak faktycznie będzie to – jak dotychczas – tuba propagandowa polityków, a naród nie będzie miał żadnego wpływu na to, co się będzie w nich pojawiać, musząc płacić tak czy inaczej.
Widać ogromną różnicę w stosunku do modelu funkcjonującego w USA, gdzie „telewizja publiczna” to prywatna organizacja non-profit dostarczająca program do 350 stacji będących własnością 160 podmiotów, z których jedynie niewielka część należy do władz stanowych i lokalnych – większość to organizacje społeczne i placówki edukacyjne. Jeżeli komuś zależy na faktycznie niezależnych mediach, edukujących społeczeństwo, pełniących funkcję kontrolną w stosunku do polityków, a boi się zdominowania rynku przez media komercyjne, powinien rozważyć przekształcenie obecnych mediów „publicznych” – wkrótce „narodowych” – w kierunku tego modelu.

Państwo i kultura

23 listopada, 2015

Minister kultury Piotr Gliński zażądał zaniechania przygotowań do premiery spektaklu „Śmierć i dziewczyna” w Teatrze Polskim we Wrocławiu, argumentując, że jest on „pornograficzny”. Dyrektor teatru, poseł Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski odmówił i w rewanżu zażądał dymisji ministra. W dniu premiery przed teatrem odbył się protest osób niezadowolonych z „promowania pornografii”.
Na obronę ministra wysuwa się argument, że teatr dofinansowywany jest przez państwo, a więc z pieniędzy podatników – a nie wszystkim podatnikom, jak widać, podoba się wystawianie spektaklu, który uznają za pornograficzny i tym samym niemoralny.
Powstaje jednak pytanie: dlaczego akurat „porno” z pieniędzy podatników jest złe, a co innego z pieniędzy podatników już jest dobre?
Obojętnie na co zostaną przeznaczone pieniądze z dotacji na „kulturę”, zawsze znajdzie się jakaś grupa, której nie będzie się podobało, że ich pieniądze zostały zabrane im na cel, którego nie popierają.
Ręczne sterowanie przez ministra repertuarem teatru nie spowoduje, że podatnicy odzyskają swoje pieniądze, ani że zostaną one przeznaczone na cel, który się im wszystkim podoba. Spowoduje jedynie to, że podatnicy przymusowo sfinansują to, co się podoba ministrowi zamiast tego, co mu się nie podoba.
Z dwojga złego, lepiej już, by o repertuarach dotowanych teatrów decydowały same teatry niż minister – wtedy przynajmniej jest większa szansa, że będą zaspokajały zróżnicowane gusta większej grupy ludzi, a nie tylko gust ministra.
Ale najlepiej nie dotować teatrów i innych placówek kultury z pieniędzy podatników. Niech płacą zainteresowani danym spektaklem, kupując bilety, albo prywatni mecenasi, którym akurat podoba się taka, a nie inna tematyka czy forma. Wtedy nie będzie problemu, że pieniądze jakiejś osoby zostały wydane na coś, co się tej osobie nie podoba.

E-biurokracja

21 października, 2015

Złożyłem wniosek o wydanie zaświadczenia o prawie do głosowania w miejscu pobytu. Zrobiłem to elektronicznie, używając profilu zaufanego ePUAP. Okazało się jednak, że nie można było tego zrobić bezpośrednio przez portal ePUAP (wyskoczył mi błąd) – trzeba było skorzystać z systemu SEKAP, obsługującego urzędy w województwie śląskim. Musiałem najpierw to odkryć (wchodząc w tajemniczy link „SEKAP” w menu „e-Urząd” na stronie Urzędu Miejskiego), założyć tam skrzynkę, następnie odnaleźć w systemie właściwy urząd, właściwą sprawę, wypełnić formularz, do którego doczepiłem wypełniony wcześniej załącznik w formacie Word pobrany z BIP Urzędu Miejskiego (nie wiem, czy był konieczny, ale informacja na stronie urzędu sugerowała, że tak). Potem podpisać to profilem zaufanym ePUAP (na szczęście kiedyś taki sobie wyrobiłem i mam gdzieś jeszcze zapisane hasło), potwierdzając podpis kodem przesłanym przez SMS (wg informacji na stronie kod miał być przesłany na adres e-mail). Zapisać (nie zauważyłem opcji „wyślij” bezpośrednio na stronie edycji formularza). I na koniec odnaleźć ikonkę umożliwiającą wysłanie wniosku zapisanego w skrzynce roboczej.
Jestem ciekawy, jak duży odsetek petentów korzysta z elektronicznej drogi składania oficjalnych pism do urzędów, zwłaszcza przez system SEKAP. Podejrzewam, że niewielki (nie udało mi się znaleźć danych statystycznych). Pomijając niezbyt dobrą w tym przypadku informację o tym, jak z takiej drogi skorzystać oraz konieczność wyrobienia sobie profilu zaufanego ePUAP lub podpisu elektronicznego, system jest mało przyjazny dla użytkownika. Jeżeli wydał się taki mnie – osobie zawodowo pracującej w branży IT i do tego już wcześniej korzystającej z różnych wersji e-urzędów, to jak odbierze go przeciętny, niespecjalnie wyrobiony użytkownik komputera? Ciekawe, czy przy tworzeniu tego systemu robiono testy na potencjalnych użytkownikach? Pytanie też, po co został stworzony dodatkowy system SEKAP, skoro każdy urząd może korzystać bezpośrednio z platformy ePUAP?
Obawiam się, że pieniądze wydane na informatyzację urzędów w niewielkim tylko stopniu przekładają się na oszczędności w kosztach pracy tych urzędów i czasie petentów.
Oczywiście samo zaświadczenie i tak muszę odebrać osobiście, bo nie ma możliwości skorzystania bezpośrednio z ewentualnego elektronicznego oryginału przez komisję wyborczą, a honorowanie wydruków doprowadziłoby do sytuacji, że mógłbym zagłosować dowolną liczbę razy.

KORWiN zachęca liberałów, ale nadal nierealistyczny

17 października, 2015

Partia KORWiN ogłosiła swój program – „Dumna bogata Polska”. Dla wielu może być on zaskoczeniem – jako że w pewnych kwestiach rozmija się on dość mocno z dotychczasowymi wypowiedziami jej lidera Janusza Korwin-Mikkego oraz tematami uwypuklanymi w jej kampanii wyborczej. I tak zamiast postulowania sojuszu z Rosją mamy akceptację członkostwa Polski w NATO i postulat wspierania jego zdolności do szybkiego reagowania, a nawet pomysł rozszerzenia NATO na Szwecję, Finlandię i Mołdawię. Zamiast oskarżania Niemiec o pretensje terytorialnepostulat stałej współpracy wojskowej z tym państwem. Zamiast postulowania zniszczenia Unii Europejskiej – czym JKM kończy prawie każde swoje wystąpienie w Parlamencie Europejskim – a nawet jej opuszczenia przez Polskę jest jedynie postulat odstąpienia od Traktatu Lizbońskiego i przebudowy bazy traktatowej UE oraz poparcie dla odbiurokratyzowania Unii. Pojawia się nawet pomysł finansowania przez UE sił zbrojnych państw biorących na siebie ciężar ochrony zewnętrznych granic Unii (czyli m. in. Polski). Zupełnie pominięta jest, dotychczas centralna w kampanii wyborczej, kwestia imigracji oraz „kwot imigrantów” ustalanych dla Polski przez UE.
Jeżeli chodzi o sprawy ustrojowe, to wbrew linii prezentowanej przed wyborami prezydenckimi oraz referendum 6 września KORWiN wyraźnie opowiada się za ordynacją wyborczą opartą o jednomandatowe okręgi wyborcze. Mają one obowiązywać zarówno w Sejmie (którego kompetencje mają być ograniczone do uchwalania podatków i w pewnym zakresie kontroli władzy wykonawczej), jak i w Senacie (który ma być najważniejszym organem stanowiącym ustawy). W przypadku Senatu wprawdzie każdy okręg wyborczy (ziemię) ma reprezentować dwóch senatorów, ale każdy z nich ma być wybierany na swoją sześcioletnią kadencję w odrębnych wyborach (wybory mają odbywać się co 3 lata). W przypadku Sejmu w programie zaznaczone jest, że posłowie mają być wybierani w okręgach jednomandatowych „w systemie pojedynczego głosu przechodniego (STV)”, takie sformułowanie świadczy jednak o niekompetencji osób piszących program – STV to ordynacja proporcjonalna możliwa do wprowadzenia w życie jedynie w okręgach wielomandatowych. Najprawdopodobniej autorom programu chodzi o ordynację jednomandatową z „głosem alternatywnym” (AV) obowiązującą np. w Australii.
Wpisanie do programu postulatów sprzecznych z dotychczasową linią lidera (wspieranie i rozszerzanie NATO, JOW) lub łagodniejszych (przebudowa i odbiurokratyzowanie UE zamiast jej zniszczenia lub wystąpienia z niej) oraz przemilczenie kwestii mocno podnoszonych w kampanii wyborczej (imigranci) może świadczyć o chęci przypodobania się innemu elektoratowi niż ten, do którego do tej pory kierowany był głównie przekaz. Z treści tych postulatów można wywnioskować, że chodzi o wyborców nastawionych mniej nacjonalistycznie, bardziej prozachodnio, nieco mniej antyunijnie i bardziej obywatelsko (JOW) – w stronę tych ostatnich idą też postulaty wybierania sędziów i prokuratorów gminnych w wyborach (tego nie ma w programie poprzedniej partii JKM, czyli Kongresu Nowej Prawicy). Pokrywa się to mniej więcej z dużą częścią elektoratu Pawła Kukiza w wyborach prezydenckich, którą politolog Rafał Chwedoruk nazwał „elektoratem libertariańskim” – antyestablishmentowym, prorynkowym i niezainteresowanym sporami kulturowymi (niekoniecznie muszą być to oczywiście libertarianie sensu stricto, choć mogą), a która obecnie może wahać się między Kukiz’15, Nowoczesną lub niepójściem na wybory. Na chęć pozyskania tego elektoratu może wskazywać też brak w programie sprzeciwu wobec zrównania małżeństw z innymi związkami „seksualnymi i semi-seksualnymi”, który obecny jest w programie KNP.
Z drugiej strony, ukłon w stronę elektoratu libertarian i antyestablishmentowych liberałów jest nie do końca konsekwentny. Pojawia się postulat ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci (wyłączywszy karę śmierci), którego w programie KNP nie ma, a który musi odrzucić od KORWiN osoby akceptujące w jakimkolwiek zakresie aborcję i eutanazję. W porównaniu z programem KNP brak też postulatów wskazujących na chęć zakończenia prohibicji narkotyków i represjonowania osób zażywających narkotyki, pojawia się natomiast dążenie do usunięcia z kodeksu karnego instytucji znikomej szkodliwości społecznej czynu, co przy dzisiejszym stanie prawnym oznacza zabranie prokuratorom i sędziom możliwości umorzenia postępowania o posiadanie niewielkiej ilości narkotyku na własny użytek. Ten ostatni postulat jest też ogólnie postulatem antyobywatelskim, stawiając sztywną literę prawa ponad interpretacją jego ducha przez wybranych sędziów i prokuratorów.
Wątpliwości z punkt widzenia elektoratu proobywatelskiego budzi też niekonsekwencja w postulacie zakazu łączenia stanowisk we władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Najwyższy organ władzy wykonawczej – Prezydent – ma mieć bardzo silny wpływ na ustawodawstwo, poprzez powoływanie członków Rady Stanu wstępnie zatwierdzającej projekty ustaw oraz bardzo silne weto wobec uchwalonych ustaw (obalane większością co najmniej 4/5 składu Senatu), a także powoływać 1/3 składu Sądu Najwyższego oraz sędziów sądów kapturowych (dyscyplinarnych orzekających w sprawach o korupcję sędziów).
Brak też szczegółowych postulatów dotyczących wolności słowa oraz wolności osobistej (do pewnego stopnia obecnych w programie KNP). Jest jedynie ogólna wzmianka o umieszczeniu w Konstytucji zapisu, że prawo sprzeczne z zasadą „Chcącemu nie dzieje się krzywda” nie obowiązuje. Jednak autorzy programu KORWiN najprawdopodobniej rozumieją tę zasadę – w ślad za swoim liderem – błędnie. Ta stara rzymska zasada jest już stosowana w polskim prawie (choć nie jest wpisana do Konstytucji) i oznacza, że nie są uprawnione roszczenia o naprawę szkody powstałej wskutek świadomego podjęcia ryzyka przez poszkodowanego – a nie, że nie wolno zakazywać ludziom postępowania narażającego jedynie ich samych na ryzyko szkody (jak zdaje się to rozumieć Janusz Korwin-Mikke: np. niezapinania pasów w samochodzie, zażywania narkotyków, nieoszczędzania na starość, nieubezpieczania się od choroby itd.). Takie sformułowanie z jednej strony osłabia wolnościowy przekaz, z drugiej zaś naraża na niezrozumienie i stwarza możliwość różnego interpretowania tego punktu programu.
W programie KORWiN widać też chęć urealnienia postulatów dotyczących gospodarki i reformy finansów państwa, krytykowanych dotąd jako nierealistyczne i populistyczne. Przy zachowaniu radykalnych postulatów docelowych pojawiają się propozycje szeregu rozwiązań przejściowych w różnych dziedzinach, takie jak rozszerzony w stosunku do obecnej subwencji „bon oświatowy” w edukacji (dopóki państwo będzie finansowało działalność edukacyjną), oparcie finansowania studiów na systemie kredytów, czy nawet – dość zaskakujące z punktu widzenia libertarianina – rozszerzenie finansowania świadczeń zdrowotnych ze środków publicznych na wszystkich włącznie z osobami niezatrudnionymi i niezarejestrowanymi jako bezrobotni (czyli np. na tych, którzy nie chcą podjąć pracy). Niemiłą dla libertarianina niespodzianką jest uznanie, że „kluczowe strategiczne przedsiębiorstwa związane z infrastrukturą” powinny pozostać w rękach państwa nawet docelowo. W porównaniu z programem KNP i dotychczasowymi hasłami autorzy programu KORWiN podejmują także próbę dokładniejszego opisania postulatów dotyczących reformy podatków i finansów państwa.
Niestety jest to najsłabszy punkt tego programu. Z jednej strony przyjmuje się likwidację podatków dochodowych (zarówno PIT, jak i CIT), likwidację ZUS i KRUS z finansowaniem emerytur z ogółu podatków, a także zmniejszenie do minimalnego poziomu stawek akcyzy i docelowo także VAT (15%). Oznacza to zmniejszenie dochodów publicznych o ponad 230 mld zł (przyjmując dane z 2014 r.), jeśli uwzględnić tylko składki na ZUS i KRUS oraz podatki dochodowe. Jednocześnie zakłada się „stopniową i konsekwentną obniżkę wydatków publicznych do co najwyżej 1/3 PKB”, co oznacza (przyjmując dane z 2014 r.) zmniejszenie ich o niecałe 60 mld zł (w 2014 r. była to mniej więcej wysokość deficytu finansów publicznych) 135-150 mld zł. [EDIT: Mateusz Benedyk z Instytutu Misesa zwrócił uwagę na błąd wynikły z przeliczenia PKB po niewłaściwym kursie dolara]. Jedynym sposobem, by przy takiej wysokości obniżki wydatków publicznych (która nawet nie jest założona jako natychmiastowa) zlikwidować wymienione wyżej podatki i jednocześnie dotrzymać obietnicy zmniejszenia długu publicznego („tempo obniżki wydatków powinno być dużo szybsze niż dochodów”) jest zapewnienie innego źródła dochodów państwa. Autorzy programu KORWiN jednak tego źródła nie wskazują (proponują jedynie dodatkowy podatek od kopalin, który raczej takiego dochodu nie przyniesie; nierealne jest też liczenie na nagły wzrost w takiej skali przychodu z podatków pośrednich wskutek ożywienia gospodarczego – PKB musiałoby wzrosnąć tu o mniej więcej 50% 40%). Trzeba więc dojść do wniosku, że program ten jest w tym zakresie nierealny – do spełnienia obietnic likwidacji podatków dochodowych i składek na ubezpieczenie społeczne i jednoczesnego zmniejszenia długu publicznego bez wprowadzania lub zwiększania innych podatków wymagane są cięcia w wydatkach publicznych znacznie bardziej radykalne niż to, co się w nim postuluje. Należy przy tym pamiętać, że KORWiN postuluje zwiększenie o połowę – a więc o dodatkowe ok. 20 mld zł – wydatków na obronność. Cięcia innych wydatków musiałyby wynieść więc przynajmniej ćwierć biliona złotych.
Podsumowując – program KORWiN jest, w stosunku do dotychczasowych wypowiedzi liderów tej partii (zwłaszcza Janusza Korwin-Mikkego) krokiem w stronę rozsądku, nadal jednak pozostaje nierealistyczny.

Wolnościowcom najbliżej do .Nowoczesnej?

5 października, 2015

Gazeta.pl zamieściła test sprawdzający, do której partii odpowiadającemu jest najbliżej. Zawiera on osiem pytań. Odpowiedziałem, że:
– obowiązek emerytalny powinien być zniesiony;
– wszystkie podatki powinny być niższe;
– zabiegi in vitro nie powinny być refundowane;
– płaca minimalna powinna być zniesiona;
– rodzice powinni decydować, kiedy posłać dziecko do szkoły;
– Polska powinna prowadzić „twardą i niezależną” politykę zagraniczną (na pytanie „Czy jesteś za większą integracją Polski w ramach Unii Europejskiej?”);
– państwo powinno wycofać się w ogóle z gospodarki;
– powinno się zliberalizować ustawę antyaborcyjną.
Okazało, się, że wg tego testu najbliżej jest mi do .Nowoczesnej.
Jeżeli odpowiedziałbym, że obecnej ustawy antyaborcyjnej nie powinno się zmieniać lub że aborcja powinna być całkowicie zakazana, wyszłoby mi, że najbliżej jest mi do KORWiN – sprawdziłem.
Program .Nowoczesnej jest dostępny pod adresem http://nowoczesna.org/files/Kierunki_programowe.pdf. Nie ma tam ani słowa o wycofaniu się państwa z gospodarki, zniesieniu obowiązku emerytalnego, o zniesieniu płacy minimalnej, o tym, że rodzice powinni decydować, kiedy posłać dziecko do szkoły, o nierefundowaniu zabiegów in vitro ani o liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Owszem, można wywnioskować, że .Nowoczesna jest za obniżeniem podatków. Można też wywnioskować, że jest za pogłębieniem integracji europejskiej.
Czyli wystarczy dać jedną odpowiedź zgodną z programem .Nowoczesnej, jedną sprzeczną i sześć takich, które nijak się mają do jej programu, żeby do tej partii było najbliżej. Ale wystarczy zmienić jedną z tych sześciu nijak się mających do jej programu na inną nijak mającą się do jej programu – bo program ten w ogóle milczy na temat ustawy antyaborcyjnej – by najbliżej było już do partii KORWiN. Co ciekawe, w programie KORWiN (tzn. w punktach przedstawionych przez Janusza Korwin-Mikkego jako program wyborczy) też nie ma ani słowa o ustawie antyaborcyjnej…
O co więc chodzi? Zapewne o to, by elektorat liberalny gospodarczo i obyczajowo (który w dużej części nie ma sprecyzowanych sympatii wyborczych, bo na polskiej scenie politycznej brak liczącej się partii libertariańskiej, a nawet klasycznie liberalnej, a na PO raczej już nie zagłosuje) przyciągnąć do partii Ryszarda Petru, wmawiając wbrew faktom, że jest ona mu najbliższa. Elektorat liberalny gospodarczo i konserwatywny obyczajowo ma raczej sprecyzowane sympatie – zagłosuje na KORWiN, ewentualnie Kukiz’15 czy „Szczęść Boże” – więc nie ma sensu wmawiać mu, że najbliżej jest mu jednak do .Nowoczesnej. A miarą konserwatyzmu lub liberalizmu obyczajowego uznano stosunek do ustawy antyaborcyjnej…

Ruch Kukiza nieprzyjazny przedsiębiorcom

2 października, 2015

Ruch Kukiza (Komitet Wyborczy Wyborców Kukiz’15) ogłosił swoją „strategię zmiany”. Jednym z jej elementów mają być „proste, niskie i sprawiedliwe podatki”, w tym w szczególności obniżenie podatków i składek obciążających „tych, co dopiero wchodzą na rynek pracy” oraz małe i średnie przedsiębiorstwa. Jeżeli jednak przyjrzeć się bliżej konkretnym rozwiązaniom zaproponowanym w owej strategii, to można mieć wątpliwości, czy są one zgodne z tymi zadeklarowanymi celami.
O ile propozycje w zakresie reformy PIT (zwiększenie kwoty wolnej od opodatkowania i docelowo zastąpienie PIT i składek na ZUS jednolitym podatkiem od funduszu płac) oraz VAT (wprowadzenie niższej stawki podatku na produkty pierwszej potrzeby, uproszczenie jego pobierania) w niewielkim stopniu idą w tym kierunku, o tyle propozycje w zakresie reformy CIT nie wyglądają zachęcająco. Głównym postulatem jest tu „zastąpienie skomplikowanego podatku CIT prostym 1% podatkiem przychodowym”. W uproszczeniu oznacza to, że (przyjmując 18% stawkę CIT) przedsiębiorstwa o rentowności brutto poniżej 5,(55)% zapłacą więcej – bo dotąd płacą mniej niż (5,(55)*0,18)%, czyli mniej niż 1% przychodu.
Średnia rentowność brutto przedsiębiorstw niefinansowych w pierwszej połowie 2015 r. wynosiła 5,3%, w drugiej połowie 2014 r. 4,3%, a w pierwszej połowie 2014 r. 4,7% (dane GUS). Oznacza to, że przy wprowadzeniu zamiast CIT 1% podatku przychodowego przedsiębiorstwa niefinansowe średnio zapłacą wyższy podatek. Podatek ten w szczególności uderzy w takie branże jak hotelowo-gastronomiczna (rentowność obrotu brutto 5,2% w 2014 r. – dane GUS), zatrudnieniowa (rentowność obrotu brutto 2,4% w 2014 r.), hurtowa (rentowność obrotu brutto 2,9% w 2014 r.), architektoniczna i inżynierska (rentowność obrotu brutto 4,7% w 2014 r.). Może to wiązać się z podwyżką cen dla ich klientów lub zamykaniem firm. Zyskają branże reklamowa, informatyczna oraz (w szczególności) prawnicza, rachunkowo-księgowa i związana z zarządzaniem.
Jeśli chodzi o cały sektor przedsiębiorstw, to rentowność brutto wynosiła (dane NBP): w III kwartale 2014 r. – 5,2%, w IV kwartale 2014 r. – 2,9%, w I kwartale 2015 r. – 4,8%, w II kwartale 2015 r. – 5,8%. W ciągu roku daje to średnio niecałe 4,7% – czyli wprowadzenie 1% podatku przychodowego zamiast CIT będzie oznaczać średnią podwyżkę podatku w całym sektorze. Najbardziej oczywiście taki podatek uderzy w firmy w danym okresie nierentowne, których było 23% w III kw. 2014 r., 18,4% w IV kw. 2014 r., 31,3% w I kw. 2015 r. i 25% w II kw. 2015 r. – średnio w ciągu roku 24,42%. Jedna czwarta przedsiębiorstw, znajdująca się akurat w trudnej sytuacji, zostanie dodatkowo obciążona mimo braku zysków podatkiem takim, jaki do tej pory płaciłaby przy rentowności brutto 5,(55)%. Wychodzi tu bezwzględność podatku przychodowego, który najbardziej uderza w przedsiębiorstwa znajdujące się w trudnej sytuacji oraz w czasie kryzysu.
Zmiana podatku CIT na przychodowy 1% nie będzie też jakoś szczególnie korzystna dla przedsiębiorstw małych, bo rentowność ich jest zbliżona do dużych – wg danych NBP mediana rentowności jest niemal taka sama, i o ile wśród tych przedsiębiorstw, które przynoszą zyski rentowność przedsiębiorstw małych jest wyższa, o tyle wśród małych firm jest wyższy odsetek nierentownych. Można przypuszczać, że większość z tych ostatnich to głównie przedsiębiorstwa wchodzące na rynek – podwyższenie im podatku stoi wprost w sprzeczności z celem zadeklarowanym w strategii Ruchu Kukiza.
Wiąże się z tym kolejny element strategii – „Wprowadzenie możliwości rozliczania niskiego, ryczałtowego podatku przez mikroprzedsiębiorstwa w wysokości 440 zł (zamiast ZUS, NFZ i PIT) + 1% od przychodu”. O ile w przypadku mikroprzedsiębiorstw istniejących już dłużej na rynku może oznaczać to obniżkę (z uwagi na znacznie niższe składki na ZUS), o tyle w przypadku firm dopiero rozpoczynających działalność oznacza to dodatkowe obciążenie. Już obecnie przedsiębiorca rozpoczynający działalność płaci przez dwa lata składki na ZUS i NFZ w wysokości właśnie ok. 440 zł i może poniesione na wstępie koszty inwestycyjne zaliczyć sobie do kosztów uzyskania przychodu – wykazując dochód, od którego musi zapłacić podatek, dopiero po pewnym czasie. Obciążenie go dodatkowo podatkiem 1% od przychodu oprócz stawki 440 zł, którą płaci obecnie będzie oznaczać podwyższenie mu danin dla państwa w najtrudniejszym początkowym okresie, gdy zainwestował, a jeszcze nie osiąga zysków. Jest to całkowicie sprzeczne z celem, jakim jest obniżenie podatków dla tych, którzy wchodzą na rynek pracy.
Pozostałe elementy związane z reformą CIT do wprowadzenie specjalnego podatku „solidarnościowego” od wypłaty zysków i transakcji banków oraz specjalnej stawki podatku od nieruchomości dla supermarketów. Można się domyślać, że celem tych postulatów jest deklarowane w strategii „uczciwe opodatkowanie wielkich korporacji międzynarodowych”. Dodatkowe specjalne obciążenia wybranych rodzajów działalności gospodarczej mają jednak niewiele wspólnego z uczciwością. Dlaczego specjalne podatki mają płacić akurat supermarkety i banki, a nie np. Metro AG, Fiat Auto Poland, Orange, ArcelorMittal, BP Europe, Volkswagen, LG Electronics, Philip Morris, Shell – żeby się ograniczyć tylko do przedsiębiorstw z pierwszej trzydziestki rankingu „Forbesa” największych firm w Polsce w 2014 r.? Dlaczego nie mają płacić ich wielkie korporacje państwowe lub z udziałem Skarbu Państwa – Orlen, PGNiG, PGE, KGHM, PZU, Energa, Tauron, PKP? Obciążenie wszystkich banków dodatkowym podatkiem od wypłat zysków i transakcji (czyli wpłat, wypłat, przelewów, płatności kartą dokonywanych przez klientów) może grozić podrożeniem usług bankowych, co będzie niekorzystne dla klientów mniej zamożnych. Wprowadzenie specjalnej (jak rozumiem wyższej) stawki podatku od nieruchomości dla jedynie supermarketów również może grozić próbą zwiększenia cen towarów w sklepach albo w ostateczności zamykaniem supermarketów, co też poskutkuje zwiększeniem cen i utrudnieniem klientom dostępu dla towarów.
Ratunkiem dla wspominanego w strategii Ruchu Kukiza „unikania podatku CIT” przez „potężne korporacje międzynarodowe” (wskutek otrzymywanych od polityków zwolnień podatkowych czy optymalizacji polegającej na transferze zysków do powiązanych spółek za granicą), co powoduje nierówną konkurencję z przedsiębiorstwami polskimi nie jest zastępowanie tego podatku przez podatek od przychodów ani też dokładanie specjalnych podatków wybranym branżom. Jest nim likwidacja CIT i równoczesne zredukowanie wydatków publicznych – w szczególności na rozbudowaną biurokrację, niepotrzebne inwestycje i dopłaty dla różnych grup interesu – co najmniej o kwotę z niego uzyskiwaną. Proponowane w strategii konkretne propozycje nie są korzystne dla gospodarki.

Popieranie wroga?

26 września, 2015

Rosja rozbudowuje niedaleko polskiej granicy, na Białorusi, bazy wojskowe – o przeznaczeniu w oczywisty sposób ofensywnym, bo są to bazy lotnicze. Zaczyna się przebąkiwać o „aneksji Białorusi”.
W ostatnich dniach dwaj ambasadorzy Rosji – Siergiej Andriejew w Warszawie i Władimir Zajemskij w… Caracas oskarżyli Polskę o popieranie Hitlera, negując jednocześnie fakt agresji ZSRR na Polskę 17 września 1939 roku. Nie można tego traktować inaczej niż jako działanie zgodne z instrukcjami rosyjskiego rządu. Ambasador Andriejew zapowiedział, że Rosja „na pewno nie zapomni” rozbiórki pomnika generała Czernichowskiego, który zwalczał polskie podziemie. Władimir Zajemskij w swojej szkalującej Polskę wypowiedzi, jako dowód na to, że Polska i dzisiaj jest państwem agresywnym przywołał między innymi słowa Janusza Korwin-Mikkego o snajperach z Majdanu rzekomo szkolonych w Polsce – na co nigdy nie zostały przytoczone dowody.
Tymczasem sam Janusz Korwin-Mikke wybiera się do Moskwy na konferencję poświęconą terroryzmowi – po to, by wyrazić poparcie dla rosyjskiej interwencji zbrojnej w Syrii u boku wiernego sojusznika (Rosja ma w Syrii bazę marynarki wojennej i planuje zbudować następne bazy wojskowe) Baszszara al-Assada. Bo jego zdaniem najważniejsze jest zwalczenie zagrożenia ze strony „kalifatu” w dalekiej Syrii i Iraku. Nawet kosztem wzmocnienia otwarcie nieprzyjaznego Polsce – jak widać – mocarstwa za miedzą.
Przy całej sympatii dla wielu rozsądnych, wolnościowo nastawionych ludzi, którzy działają w partii KORWiN – obawiam się, że oddanie za miesiąc głosu na tę partię w wyborach do Sejmu będzie oddaniem głosu przede wszystkim za realizacją wrogich Polsce interesów Putina.

Referendum, o którym nie wiedziano

7 września, 2015

Zakończyło się referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych i finansowania partii politycznych. Nie podano jeszcze oficjalnych wyników, ale już wiadomo, że frekwencja była bardzo mała, być może nie przekraczająca 10% – czyli że wynik referendum nie będzie wiążący.
Frekwencja ta znacząco odbiega od prognozowanej w sondażu przeprowadzonym dwa tygodnie temu, gdzie 32% badanych odpowiedziało „tak” na pytanie, czy wezmą udział w referendum, a dalsze 20% „raczej tak”. Podobne wyniki otrzymywano też we wcześniejszych sondażach. W związku z tym nasuwa się oczywiste pytanie – czy ludzie wiedzieli, że owo referendum, na które zamierzali iść, odbywa się 6 września?
Trudno wytłumaczyć tę różnicę inaczej, jak ignorowaniem informacji o referendum w środkach masowego przekazu, poza obowiązkowymi audycjami nadawanymi w niesprzyjającym czasie antenowym. Dodatkowo ludzi mogła zmylić informacja z 4 września o niewyrażeniu przez Senat zgody na referendum proponowane przez Andrzeja Dudę 25 października- mogli zrozumieć, że zbliżające się referendum zostało odwołane.
Wniosek jest taki, że przeprowadzenie referendum z wiążącym wynikiem – do czego potrzebna jest frekwencja 50% – jest praktycznie niemożliwe wbrew rządowym i prywatnym dysponentom głównych mediów.
Jest to faktyczne ograniczenie prawa obywateli do sprawowania władzy bezpośrednio – bynajmniej nie na rzecz wolności jednostki, ale na rzecz większej władzy polityków w parlamencie, czyli faktycznie przywódców rządzącej koalicji, którzy w przypadku niewiążącego wyniku mogą podjąć dowolną decyzję.
Dodatkowo wynik dzisiejszego referendum stanie się argumentem przeciwko organizowaniu jakichkolwiek referendów w przyszłości – chyba że będą one potrzebne władzy, jak referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej.
Ten stan rzeczy można zmienić tylko w jeden sposób – znosząc wymóg uzyskania 50% frekwencji dla wiążącego wyniku referendum. Wynik referendum powinien być wiążący przy dowolnej frekwencji, tak samo jak wynik wyborów.
W Szwajcarii, gdzie referenda są normalną drogą stanowienia prawa, nie ma obowiązku uzyskania progu frekwencji. Wskutek tego ani dysponenci mediów, ani przeciwnicy zmian nie mogą grać na przemilczenie i bojkot. Nad kwestiami głosowanymi w referendum odbywa się debata, a frekwencja jest wyższa, bo do urn udają się także przeciwnicy proponowanych zmian, a zwolennicy nie są zniechęcani perspektywą zmarnowania głosu, „bo i tak nie będzie frekwencji”. Choć rzadko przekracza 50%.
Porównajmy Szwajcarię z Polską.

Nowym Prawem o zgromadzeniach w agitację wyborczą?

28 lipca, 2015

W cieniu zbliżającego się referendum oraz wyborów oraz tradycyjnie nagłaśnianych przez wszystkie mediach tematów obyczajowych, takich jak ustawy o leczeniu niepłodności („o in vitro”) czy o uzgodnieniu płci prawie zupełnie niezauważona przeszła przez Sejm nowa ustawa Prawo o zgromadzeniach. Została uchwalona 24 lipca (głosami posłów PO, PSL, SLD, Ruchu Palikota oraz „Biało-Czerwonych” Napieralskiego i Rozenka) i trafiła do Senatu. Posiedzenie Senatu rozpoczyna się 4 sierpnia, więc jest pewna szansa, że jeżeli Senat nie wprowadzi poprawek (a na to się nie zanosi), to Bronisław Komorowski zdąży ją jeszcze podpisać w ostatnim dniu swojego urzędowania, 5 sierpnia. Jeżeli tak się stanie, to może to w istotny sposób wpłynąć na kampanię referendalną oraz przede wszystkim wyborczą. Dlaczego?
Nowa ustawa definiuje zgromadzenie jako „zgrupowanie osób na otwartej przestrzeni dostępnej dla nieokreślonych imiennie osób w określonym miejscu w celu odbycia wspólnych obrad lub w celu wspólnego wyrażenia stanowiska w sprawach publicznych”, znosząc wymóg uczestnictwa co najmniej 15 osób. Oznacza to, że nawet dwie lub trzy osoby, wspólnie prowadząc na publicznie dostępnym placu czy chodniku agitację referendalną czy wyborczą – czyli wyrażając stanowisko w sprawie publicznej takiej jak referendum czy wybory – będą zgromadzeniem w myśl nowej ustawy. Co za tym idzie, będzie na nich ciążył – inaczej niż dotychczas – wymóg zawiadomienia organu gminy o tym zgromadzeniu, z wyznaczeniem przewodniczącego, którego dane otrzyma organ gminy i który będzie musiał wyposażyć się w specjalny identyfikator. Aby nie było zbyt łatwo, nowa ustawa nakazuje zgłosić zgromadzenie do 6 dni przed terminem jego odbycia (dotychczas były to 3 dni robocze). Wprawdzie zezwala na tryb uproszczony – zawiadomienie gminnego lub wojewódzkiego centrum zarządzania kryzysowego do 2 dni przed terminem odbycia zgromadzenia – ale dotyczy to tylko zgromadzeń, które nie będą powodować utrudnień w ruchu drogowym. A ruch drogowy to także ruch pieszych na chodniku lub poboczu, więc całkiem możliwe, że zgromadzenia zgłaszane w tym trybie mogą zostać natychmiast rozwiązane przez przedstawiciela organu gminy „z powodu stwarzania zagrożenia dla porządku ruchu drogowego”. Agitacja wyborcza nie kwalifikuje się również jako zgromadzenie spontaniczne, niewymagające zawiadamiania, bo te zdefiniowane jest jako „zgromadzenie, które odbywa się w związku z zaistniałym nagłym i niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia wydarzeniem związanym ze sferą publiczną, którego odbycie w innym terminie byłoby niecelowe lub mało istotne z punktu widzenia debaty publicznej” – a przecież kampania wyborcza czy referendalna nie są wydarzeniem ani nagłym, ani niemożliwym do wcześniejszego przewidzenia. Dodatkowo nielegalna stanie się uliczna agitacja prowadzona grupowo przez osoby niepełnoletnie, ponieważ – jak i dotąd – prawo organizowania zgromadzeń nie przysługuje osobom nieposiadającym pełnej zdolności do czynności prawnych (wbrew jasnemu zapisowi art. 57 Konstytucji, który stanowi, że wolność organizowania pokojowych zgromadzeń przysługuje każdemu). Do tej pory kilkuosobowe grupki młodzieży rozdające ulotki nie były traktowane jako zgromadzenia, więc nie miało to w tym przypadku znaczenia, ale teraz będzie.
Tak więc nowe prawo o zgromadzeniach, jeżeli wejdzie w życie, znacznie utrudni kampanię referendalną i wyborczą na ulicach – zwiększając szanse tych, którzy mają poparcie mediów czy pieniądze na reklamę na billboardach. Celowo? Niezależnie od tego, utrudni publiczne wyrażanie stanowiska w sprawach publicznych niewielkim grupom osób, które do tej pory nie musiały zawiadamiać nikogo o chęci odbycia zgromadzenia. Wprawdzie będzie je chroniła odtąd teoretycznie konstytucyjna wolność zgromadzeń, ale co z tego? Oczywiście nowa ustawa pozostawia nadal możliwość rozwiązania zgromadzenia, jeśli jego przebieg „narusza przepisy karne” (wystarczy, że przypadkowe osoby – albo prowokatorzy – zaczną wznosić okrzyki zdaniem policji czy urzędnika znieważające władzę lub po prostu wulgarne). Poprawki posłów PiS zmierzające do usunięcia tej możliwości zostały odrzucone. Nie ma się gardłować na ulicach przeciwko władzy.