Archiwum kategorii ‘Polityka’

2017 – rok, w którym Polacy przestali chcieć stawać się przedsiębiorcami

niedziela, 21 listopada, 2021

W tegorocznym raporcie Global Entrepreneurship Monitor (Global Entrepreneurship Monitor 2020/2021 Global Report) można przeczytać, że Polska ma stosunkowo wysoki odsetek przedsiębiorców z już rozwiniętą działalnością (12,2% populacji w wieku produkcyjnym w 2020 r., nieznaczny spadek w stosunku do 2019 r., kiedy wynosił on 12,8%) i zajmuje pod tym względem drugie miejsce wśród badanych krajów w Europie (za Grecją) oraz siódme na 43 badane – bogate i biedne – kraje świata. Ale równocześnie ma bardzo niski odsetek nowych przedsiębiorców (total early-stage entrepreneurial activity): 3,1% populacji w wieku produkcyjnym (spadek z 5,4% w 2019 r.), co stanowi przedostatni wynik wśród badanych krajów (gorzej wypadają tylko Włochy).
Zdaniem autorów raportu „luka pomiędzy aspirującymi przedsiębiorcami a rozwiniętymi biznesami sugeruje szereg czynników faworyzujących zasiedziałe firmy, ale zniechęcających nowe”.
Zerknąłem do starszych raportów. Jeszcze w 2015 roku sytuacja wyglądała inaczej: 9,2% Polaków w wieku produkcyjnym otwierało nowe biznesy, a tylko 5,9% miało rozwiniętą działalność. W 2016 roku odsetek otwierających nowe biznesy wzrósł do 10,7%, a odsetek tych mających rozwiniętą działalność do 7,1%. W 2017 roku odsetek otwierających nowe biznesy zaczął spadać (8,9%), odsetek biznesów rozwiniętych wzrósł do 9,8%. W 2018 r. liczby te wyniosły odpowiednio 5,2% i 13%.
A jak wyglądało to przed 2015 r.?
W 2014 r. 9,2% i 7,3%.
W 2013 r. 9,3% i 8,7%.
W 2012 r. 9% i 6% (zaokrąglano do liczb całkowitych)
W 2011 r. 9,0% i 5,0%.
Wygląda na to, że wbrew stereotypom, za rządów PiS są (a przynajmniej dotąd były) znacznie lepsze warunki dla utrzymania już istniejącego biznesu niż za ostatnich dwóch lat rządów PO. Jednocześnie od 2017 roku zaczęła ciągle spadać, utrzymująca się dotąd na mniej więcej stałym poziomie, liczba osób otwierających nowe przedsięwzięcia. Dlaczego?
Z tych wszystkich raportów wynika, że nie wzrósł ani strach przed niepowodzeniem (od 2017 r. nawet wyraźnie zmalał, potem wrócił do poprzedniego poziomu w 2019), ani nie zmalał odsetek osób uważających, że brak okazji biznesowych (przeciwnie – właśnie wyraźnie wzrósł i w 2019 roku aż 87,3% Polaków w wieku produkcyjnym uważało, że w ich okolicy są dobre okazje do otwierania działalności gospodarczej, a nawet w 2020 r., w czasie epidemii, uważało tak 51,6% z nich, więcej niż w jakimkolwiek roku przed 2017), ani znacząco nie zmalało postrzeganie własnych zdolności biznesowych (oscylujące w granicach 50%, w 2020 r. nawet wzrosło do 60%). Zmalało bardzo wyraźnie jedno.
Odsetek osób z intencjami biznesowymi. Do 2016 roku wynosił on około 20% (z niewielką obniżką na lata 2013 i 2014, kiedy to spadł do 15-17%). W 2017 roku spadł do 9,7%, potem do 9,5%, w 2019 roku już do 6%, a w 2020 do 4,7% (41. miejsce na 43 badane kraje).
Oznacza to, że od 2017 roku stało się coś, co spowodowało, że ludzie mimo dostrzegania większych okazji do prowadzenia biznesu, mniejszego lub takiego samego strachu przed niepowodzeniem i w zasadzie podobnego postrzegania własnych zdolności znacząco stracili chęć do otwierania działalności gospodarczej.
Czyżby nieco opóźniony efekt programu „Rodzina 500+”, wprowadzonego od kwietnia 2016 r.? Może coraz większej liczbie ludzi, wcześniej ekonomicznie zmuszonych do próbowania swoich sił jako przedsiębiorcy, zaczęła wystarczać praca u kogoś, wsparta tym świadczeniem?
A jak nie to, to co?

Imigranci Łukaszenki, czyli sztucznie stworzony problem

środa, 17 listopada, 2021

W ubiegłym roku Polska wydała najwięcej w UE pierwszych pozwoleń na pobyt cudzoziemców spoza Unii – 598047. Można uznać, że średnio 1634 imigrantów dziennie przez cały rok przyjeżdżało w celu przynajmniej czasowego osiedlenia się w Polsce.
W 2019 roku, przed epidemią, tych pozwoleń wydano jeszcze więcej, bo aż 724416, co przekłada się na ponad 1984 obcokrajowców średnio dziennie. W 2018 roku było ich 635335 (ponad 1740 dziennie). We wszystkich tych latach najwięcej w Unii.
Faktycznie liczba tych imigrantów była jeszcze wyższa, bo dochodzili jeszcze pracownicy krótkoterminowi przebywający na wizach czy studenci.
Nie powodowało to żadnego problemu i mało kto w ogóle to zauważał.
Teraz pod polską granicą koczuje kilka tysięcy migrantów, bo podobno gdyby pozwolić im napływać, to byłby problem. Mimo, iż w większości nawet nie chcą oni zostać w Polsce.
Według tego, co władze same podają, „w miesiącach wrzesień–październik 2021 r. Straż Graniczna zapobiegła ponad 23 tys. prób przekroczenia granicy państwowej wbrew obowiązującym przepisom”. Czyli było około 380 prób dziennie. Osób próbujących przedostać się w tym czasie przez granicę musiało być jednak najprawdopodobniej mniej – musieli próbować przedostać się kilkakrotnie – bo liczba tych zgromadzonych po drugiej stronie granicy nie wynosi aż 23 tysiące.
Przypominam, imigranci w liczbie nawet prawie 2000 dziennie, chcący zostać w Polsce, nie byli problemem. Imigranci w liczbie kilkudziesięciu-kilkuset dziennie, chcący w większości przez Polskę tylko przejechać, podobno nim są.
Bo chcą się przedostawać nielegalnie? Ale uznano, że lepiej zaostrzyć konflikt, doprowadzić do realnego zagrożenia bezpieczeństwa na granicy, zaangażować duże zasoby ludzkie i finansowe – niż zaoferować im systemową możliwość legalnego wjazdu do Polski czy przejazdu przez nią.
Albo jest to działanie irracjonalne, albo z jakichś powodów podsycanie tego konfliktu polskim władzom się opłaca.

Stan wyjątkowy bez stanu wyjątkowego

poniedziałek, 15 listopada, 2021

Polski rząd kontynuuje rozpoczętą przed kilkunastoma miesiącami tradycję wprowadzania przepisów prowadzących do ograniczania konstytucyjnych wolności rozporządzeniem.
Po obowiązku zakrywania ust i nosa, zakazywaniu zgromadzeń i zakazywaniu działalności gospodarczej (wszystko to było uznawane przez sądy za sprzeczne z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, czasami wielokrotnie), tym razem wprowadzona ma być możliwość zakazywania przez ministra spraw wewnętrznych przebywania na określonym obszarze w strefie nadgranicznej przyległej do granicy państwowej stanowiącej granicę zewnętrzną w rozumieniu przepisów kodeksu granicznego Schengen. Czyli praktycznie taki sam zakaz, jaki obecnie wprowadzony jest na podstawie ogłoszonego stanu wyjątkowego.
Dostęp dziennikarzy będzie wyjątkowo możliwy za specjalnym zezwoleniem komendanta placówki Straży Granicznej. Który na przykład będzie mógł zezwolić na przebywanie tylko dziennikarzom wybranej stacji telewizyjnej.
Przypominam, że art. 52 Konstytucji stanowi, iż „Każdemu zapewnia się wolność poruszania się po terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz wyboru miejsca zamieszkania i pobytu”, a wolność ta może „podlegać ograniczeniom określonym w ustawie”. W ustawie, a nie rozporządzeniu. A gdyby ktoś próbował interpretować to w taki sposób, że przecież ograniczenie to ma być ustanawiane rozporządzeniem ministra, ale jego istota określona jest w ustawie, to jest jeszcze art. 31 Konstytucji, stanowiący, że „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie…”.
Jest też – a propos dziennikarzy – art. 54, zapewniający wolność m. in. „pozyskiwania (…) informacji” oraz zakazujący – bez żadnych wyjątków – cenzury prewencyjnej środków społecznego przekazu.
Ma być więc faktyczny stan wyjątkowy bez formalnego stanu wyjątkowego, tak samo jak mamy faktyczny stan klęski żywiołowej (epidemii) bez formalnego stanu klęski żywiołowej. Będzie mógł trwać tak długo, jak zechcą rządzący politycy, no i nie będzie im przeszkadzał w ewentualnym zorganizowaniu przedwczesnych wyborów (a może już planują utrzymywać ten stan do przynajmniej 2023 roku?).
Tylko sądy mogą jeszcze pobruździć, ale już szykuje się kolejny wielki projekt reformy sądownictwa.
Jak widać, dla polityków PiS Konstytucja może jest i ważniejsza od prawa unijnego, ale na pewno nie od ich widzimisię.

Narodowo-lewicowa tęsknota za gwarantowanym zatrudnieniem

niedziela, 7 listopada, 2021

„Miejsca pracy w ramach programu robót publicznych powinny być tworzone oczywiście w miarę możliwości w sposób celowy –  tak, aby zapewnić pełniejszą realizację zadań publicznych i odciążyć instytucje publiczne. Priorytetem musi jednak pozostać obowiązek pełnego zatrudnienia wszystkich chętnych – celem programu ma być bowiem zapewnienie minimum środków do życia wszystkim bezrobotnym”.
„Uruchomimy program gwarancji zatrudnienia. Dążenie do pełnego, produktywnego zatrudnienia jest – zgodnie z art. 65 ust. 5 Konstytucji RP – obowiązkiem władz publicznych. Tworzone w ten sposób miejsca pracy będą odpowiadać na potrzeby lokalnych społeczności”.
Pierwsze zdanie pochodzi z programu Ruchu Narodowego z 2016 r., wciąż widniejącego na ich stronie internetowej. Drugie zdanie pochodzi z deklaracji programowej Lewicy Razem.
Jak widać, zarówno część Lewicy, jak i część Konfederacji upatruje rozwiązanie problemu bezrobocia w gwarantowanych przez państwo miejscach pracy – jak w PRL.
Różnica jest tylko taka, że narodowcy chcą, by program robót publicznych zastąpił zasiłki dla bezrobotnych, natomiast Lewica Razem nie postuluje likwidacji tych ostatnich. No, ale przy gwarancji zatrudnienia dla każdego większość ludzi i tak nie będzie chciała korzystać z zasiłków, które zresztą przysługują tylko przez pewien czas.
O tym, że organizowanie jakiejś działalności tylko po to, by kogoś zatrudnić jest droższe od po prostu dania mu pieniędzy za nic (czyli zasiłku), jedni i drudzy już nie mówią. O tym, że może zachęcać to część ludzi do kształcenia się w mało produktywnych umiejętnościach – skoro państwo i tak będzie musiało znaleźć im zatrudnienie – też nie.
Za to ani jedni, ani drudzy nie zająkną się, że środki, które państwo przymusowo pobiera w postaci składek na Fundusz Pracy, w niewielkim tylko stopniu przeznaczane są na to, by osoby, które utraciły pracę, miały z czego żyć do czasu znalezienia następnej. W 2019 roku wpływy ze składek na FP wynosiły 13576 mln zł, a wydatki na zasiłki dla bezrobotnych jedynie 1667 mln – zaledwie nieco 12% wpływów. A wszelkie wydatki z Funduszu Pracy – 6389 mln, czyli mniej niż połowę wpływów. W tym 2184 mln poszło na „promocję zatrudnienia”, czyli głównie na staże – inaczej mówiąc na finansowanie przedsiębiorcom darmowych pracowników w sytuacji, gdy przepisy nie zabraniają przyjąć kolejnego finansowanego z FP lub środków unijnych stażysty po tym, jak zakończy się staż poprzedniemu, nawet w przypadku, gdy nikogo się nie zatrudni (choć PUP może odmówić).
Gdyby choćby pięciokrotnie więcej środków FP – z tych samych składek co obecnie – przeznaczano na wsparcie byłych pracowników na wypadek utraty pracy – to zasiłki dla bezrobotnych mogłyby wynosić tyle, co wynagrodzenie minimalne (obecnie przez pierwsze trzy miesiące wynoszą ok. jego połowy, a potem ok. jego czterdziestu procent) i być wypłacane dwa razy dłużej, czyli standardowo przez rok. Ludzie straciwszy zatrudnienie mogliby w większym spokoju szukać kolejnego i nie trzeba byłoby przeznaczać dodatkowych środków na stworzenie dla nich sztucznych miejsc pracy.
A jak najlepiej zapewnić, by składki mające finansować ubezpieczenie od bezrobocia faktycznie były przeznaczane na ten cel, a nie marnowane? Oczywiście, pozwolić innym ubezpieczycielom konkurować z Funduszem Pracy, a najlepiej uczynić takie ubezpieczenie dobrowolnym.
Być może pojawiłyby się wtedy różne warianty ubezpieczenia – na przykład można byłoby płacić wyższe składki, a w zamian dostać w razie utraty pracy wyższy zasiłek. Co mogłoby być korzystne dla osób więcej zarabiających, bo one często mają wyższe wydatki, których nie mogą od razu zmniejszyć.
„Socjal” nie musi być przymusowy, a wolność gospodarcza nie musi oznaczać braku „socjalu”.

O wolność zgromadzeń

niedziela, 31 października, 2021

W czasach, gdy:
– obowiązuje niekonstytucyjny (ograniczenie konstytucyjnej wolności uczestniczenia w pokojowych zgromadzeniach może być ustanowione tylko w ustawie, na co zwróciła uwagę m. in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka oraz niektóre sądy) przepis rozporządzenia „epidemicznego” ograniczający liczbę uczestników zgromadzeń do 150 osób i na tej podstawie zgromadzenie może zostać zakazane lub rozwiązane przez przedstawiciela organu gminy, a zgromadzenie spontaniczne – rozwiązane przez funkcjonariusza Policji;
– w Sejmie rozpoczęto prace nad projektem ustawy wprost zakazującym organizowania zgromadzeń w określonych celach, takich jak m. in. „propagowanie związków tej samej płci”, „kwestionowanie małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny”, „propagowanie orientacji seksualnych innych niż heteroseksualizm”, „propagowanie aktywności seksualnych dzieci i młodzieży przed ukończeniem 18 roku życia” (tu należy zwrócić uwagę, że aktywność seksualna z osobami mającymi ukończone 15 lat jest w Polsce legalna, i co za tym idzie taki zakaz uniemożliwiłby organizowanie legalnych zgromadzeń w obronie obecnego stanu prawnego w sytuacji, gdy np. pojawiłby się projekt podniesienia „wieku zgody” do 18 lat) czy „propagowania możliwości przysposabiania dzieci przez osoby tej samej płci” (tu podobnie należy zwrócić uwagę, że przysposobienie dziecka przez pojedynczą osobę tej samej płci, co owo dziecko, jest obecnie całkowicie legalne) – co w praktyce zdelegalizowałoby zgromadzenia takie, jak Marsze Równości;
– prezydent Warszawy oficjalnie stwierdził, że planowany na 11 listopada br. Marsz Niepodległości „nie powinien się odbyć”, zapowiadając wydanie zakazu w przypadku zgłoszenia takiego zgromadzenia i zaskarżając decyzję wojewody o uznaniu go za zgromadzenie cykliczne (co z formalnej przyczyny zostało uwzględnione przez sąd) –
może warto w końcu zgłosić napisany trzy lata temu przeze mnie i opublikowany przez Stowarzyszenie Libertariańskie projekt nowego prawa o zgromadzeniach, oparty na starej ustawie z 1990 r., ale dodatkowo zakładający brak obowiązku zgłaszania zgromadzeń (przy pozostawieniu możliwości zgłoszenia zgromadzenia dobrowolnie) oraz brak możliwości ich rozwiązywania przez organ państwa lub samorządu terytorialnego? (Być może trzeba by go nieco poprawić, ale to nie problem).
Bo jak widać, pokusy do zakazywania lub ograniczania zgromadzeń są duże.

Nielegalni imigranci

sobota, 23 października, 2021

36 lat temu piętnastoletni Adam i dwunastoletni Krzysztof Zieliński uciekli z domu w Żyrakowie pod Dębicą i po czterech dniach przybyli do Szwecji, ukryci w podwoziu ciężarówki na promie.
Szwedzi nie odesłali ich do Polski, mimo, iż faktycznie bracia byli nielegalnymi imigrantami ekonomicznymi zupełnie tak samo, jak obecnie większość imigrantów z Afryki i Azji próbujących przedostać się przez polską granicę. Uznano ich jednak za uchodźców politycznych, bo starszy z chłopców podał przykłady prześladowań takich, jak wytarganie go za uszy przez milicjanta, obniżenie oceny z przysposobienia obronnego czy uwagi dotyczące noszonych przez braci fryzur. Równocześnie Szwecja odesłała do domu grupę dzieci z Libanu, co skwapliwie podkreślała ówczesna polska prasa.
Jak widać, już wówczas w zamożnej Europie dzielono imigrantów na lepszych i gorszych, i Polacy mieli szczęście znajdować się wśród tych lepszych. Przypadek braci Zielińskich nie był jedyny, przyjmowano nawet tych Polaków, którzy w celu dostania się do „lepszego świata” popełniali przestępstwa. W lutym 1982 roku kapitan Czesław Kudłek uprowadził pilotowany przez siebie samolot pasażerski, na pokładzie którego znajdowała się jego rodzina i znajomi, do Berlina Zachodniego – mimo iż próbowano zmusić go do lądowania w stolicy NRD – i nie poniósł tam żadnej kary. Dostał azyl i wyjechał wraz z rodziną i znajomymi do USA, a jedyną sankcją, jakiej doznał, było odebranie licencji pilota. Nieco mniej szczęścia mieli uczestnicy porwania samolotu z Katowic we wrześniu 1981 roku – grupa uczniów i uczennic ze szkoły w katowickiej dzielnicy Giszowiec, która sterroryzowała załogę żyletkami, raniąc jedną ze stewardess. Po wylądowaniu w Berlinie Zachodnim zostali aresztowani i skazani, jednak po wyjściu z więzienia mogli zostać w Niemczech. A w kwietniu 1982 r. samolot został porwany przez zorganizowaną grupę stanowiącą większość (36 na 54) pasażerów, którzy obezwładnili funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa i zmusili pilotów do lotu na Tempelhof. Też pozwolono im zostać, choć ośmiu z nich poniosło dość surową (kilka lat więzienia) odpowiedzialność karną.
Wcześniej, w 1970 roku, szesnastoletni góral Andrzej Dziubek przeszedł wraz z kolegami nielegalnie dwie granice, w tym jedną chronioną polem minowym, by dostać się do Austrii. Nie wyrzucono go. Wkrótce trafił do Norwegii, gdzie rozwinął karierę muzyczną.
Większość z nielegalnych uciekinierów z PRL nie była w Polsce naprawdę prześladowana, a ich ekonomiczna sytuacja – co by o PRL nie mówić – była lepsza, niż w przypadku dzisiejszych imigrantów z Jemenu, Syrii, Konga czy Afganistanu. Mimo to przyjmowano ich i nie zamykano przed nimi granic. Dzisiaj te ucieczki nazywa się, z pewnym podziwem, brawurowymi lub spektakularnymi, a o ich bohaterach kręci się filmy. A równocześnie uciekinierów z wyżej wymienionych krajów wyrzuca się z Polski tylko za sam fakt nielegalnego przekroczenia granicy. Bo należą do tych gorszych.

Dwie ciekawostki o Polsce

wtorek, 19 października, 2021

Ciekawostka 1: polski system podatkowy jest zarówno niekonkurencyjny (36. miejsce na 37 sklasyfikowanych państw OECD w rankingu 2021 International Tax Competitiveness Index, w tym ostatnie 37. miejsce pod względem podatków od konsumpcji), jak i uznany za mało przydatny w zwalczaniu nierówności (115. miejsce na 158 sklasyfikowanych państw w subrankingu progresywności podatkowej The Commitment to Reducing Inequality Index 2020).
Ciekawostka 2: Polska była w zeszłym roku państwem relatywnie najwięcej i najskuteczniej z punktu widzenia walki z nierównościami wydającym na usługi publiczne rozumiane jako edukacja, opieka medyczna i wydatki socjalne łącznie (1. miejsce na świecie w subrankingu usług publicznych The Commitment to Reducing Inequality Index 2020), mimo tego liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie (poniżej minimum egzystencji wynoszącego 640 zł miesięcznie na osobę) wynosi około 2 milionów i w 2020 r. wzrosła w porównaniu z poprzednim rokiem o około 348 tysięcy, a nadwyżka zgonów w przeliczeniu na liczbę mieszkańców w 2020 r. była w Polsce wyższa o 11,6% w stosunku do średniej wieloletniej i najwyższa pod tym względem wśród 26 badanych państw Europy.

Polacy bez żółtych kamizelek

poniedziałek, 18 października, 2021

W 2018 roku we Francji wystarczyła podwyżka podatku od paliw mająca wynieść docelowo około 60 groszy od litra oleju napędowego i około 25 groszy od litra benzyny, oraz wzrost ceny oleju napędowego o niecałe 25% w ciągu roku – do około 6,30 zł – by prawie 300 tysięcy ludzi wyszło na ulice, wkładając żółte kamizelki.
W efekcie rząd wycofał się z planowanej na 2019 r. podwyżki podatku od paliw (ceny nieco spadły i dopiero dziś przebijają ówczesny pułap), obiecał zamrożenie taryf energii elektrycznej (faktycznie od 2019 r. ceny za kilowatogodzinę spadły ponad sześć centów), zwolnienie od podatków nadgodzin oraz premii rocznych, a także wzrost płacy minimalnej o 100 euro miesięcznie bez zwiększania kosztów dla pracodawców.
A protesty trwały i wygasły dopiero z nadejściem epidemii COVID-19.
W Polsce obecnie cena oleju napędowego i benzyny wzrosła w porównaniu do zeszłego roku już o ponad 30% i kosztują one już około 6 zł za litr. Przy czym Polak zarabia średnio około dwóch i pół raza mniej niż Francuz.
Inne dobra też zresztą drożeją i to te podstawowe.
Ale Polacy nie wychodzą z tego powodu na ulice, choć potrafią wyjść na przykład w protestach przeciwko zaostrzaniu prawa antyaborcyjnego, przeciwko ograniczeniom narzucanym z powodu epidemii czy dla zamanifestowania solidarności z Unią Europejską.
Pytanie – jeszcze, czy po prostu różnimy się czymś od Francuzów?

Czy nauczanie zdalne zwiększa agresję?

sobota, 16 października, 2021

Jeden chłopak pobił drugiego do nieprzytomności przed szkołą w sam Dzień Edukacji Narodowej i to wystarczyło ministrowi edukacji do wydania werdyktu, że problem z agresją w szkołach „na pewno został spotęgowany sytuacją, którą mieliśmy przez ostatnie miesiące, czyli nauką zdalną, izolacją dzieci i młodzieży w domach oraz nieograniczonym dostępem do treści, które są w Internecie (…) które są brutalne, które są agresywne, które tej agresji uczą, bądź podburzają do agresywnych zachowań”.
Zwalić winę na Internet łatwo, choć uznawanych czynników wpływających na agresję wśród młodych ludzi jest dużo, zarówno wrodzonych, jak i środowiskowych, w tym również sama szkoła jako instytucja i zachowania nauczycieli. „Agresję wywołują te działania, które stanowią formę kontroli, jak również w jakiś sposób ingerują w prywatność młodego, dorastającego człowieka” (Monika Stachowicz-Piotrowska, „Agresja w szkole. Przyczyny – problemy – zapobieganie”). Pan Czarnek nie widzi jednak, że praktycznie nieograniczony dostęp do treści w Internecie nastolatki i nawet młodsze dzieci mają bez względu na to, czy jest nauka zdalna, czy stacjonarna. Przecież korzystają z komputerów także po szkole, a poza tym cały czas używają smartfonów. I tak na logikę, będąc poza domem mają nawet łatwiejszy dostęp do treści nieakceptowanych przez ich rodziców, niż w domu, gdzie rodzice w jakimś stopniu mogą jeszcze – o ile sami też są w domu – ich kontrolować. Ale nie, panu ministrowi wydaje się, że „o ile możemy kontrolować nasze dzieci, kiedy jest normalna szkoła stacjonarna, to przy nauce zdalnej uczniowie byli cały czas przed komputerem, ta kontrola była po prostu niemożliwa”.
Z drugiej strony, w systemie nauki zdalnej nie mogłoby dojść do sytuacji, w której jeden uczeń mógłby pobić drugiego w szkole czy też przed nią. Bo uczyliby się w domach, nie musząc narażać się na bezpośredni kontakt ze sobą. No, chyba, że obaj wagarowaliby i pobiliby się na ulicy. Ale nauka zdalna, jakby nie patrzeć, zmniejsza ryzyko wzajemnego kontaktu młodych ludzi, którzy się nie lubią, a co za tym zmniejsza ryzyko bezpośredniej fizycznej agresji. Jak pisze przytoczona wyżej autorka, „słuszne są założenia, że jednym ze źródeł agresji są specyficzne warunki pracy szkoły, gdzie ograniczenia uwidaczniają się w wąskich korytarzach, małych salach, zbyt krótkich przerwach (…) Szkoła (…) nieświadomie wymusza na uczniu brak autonomii, co dzieje się wbrew potrzebom i interesom dziecka”.
Argumentem pana ministra jest to, że „sama izolacja też negatywnie wpływa na dzieci”. Być może – choć sama nauka zdalna to jeszcze nie izolacja, bo po niej można pójść spotkać się z przyjaciółmi – no, chyba, że koledzy pana ministra wprowadzą dla młodzieży godzinę policyjną. Ale należy sobie zadać pytanie, czy jeszcze bardziej negatywnie wpływa na nie przymus codziennego przebywania w zatłoczonych szkołach, w towarzystwie osób, których nie znoszą, klasowych dręczycieli i chuliganów czy też – zdarza się – poniżających ich nauczycieli, od których nie można się w stresowej sytuacji odciąć wyłączając mikrofon i kamerkę. Dla wielu ludzi, zwłaszcza odbiegających wyglądem lub zachowaniem od większości, czy też słabszych fizycznie, szkoła była lub jest bardzo przykrym doświadczeniem – nie dlatego, że trzeba się uczyć, tylko dlatego, że zmusza do przebywania w nieprzyjaznym środowisku.
Bez względu na to, czy faktycznie Internet potęguje agresywne zachowania u młodzieży – moim zdaniem hipoteza mocno wątpliwa – nauka zdalna zapobiega w jakimś stopniu fizycznym atakom, po prostu dlatego, że zmniejsza prawdopodobieństwo niechcianego bezpośredniego kontaktu. Stwarza też zwykle mniej stresujące środowisko dla młodego człowieka, co powinno wpłynąć na obniżenie jego poziomu agresji.
Środki zarządzone w ubiegłym roku z powodu epidemii mogły stać się okazją do tego, by w większym zakresie wprowadzić możliwość nauki zdalnej lub hybrydowej, choćby dla chętnych uczniów w starszych klasach lub chętnych szkół, już na stałe. Ale nie – jak widać, zdaniem ministra edukacji nauczanie zdalne jest jako takie złe, a młodzież powinna spędzać dnie w stresującym i nierzadko wrogim otoczeniu.

„Solidarność”, czyli lobby sklepikarskie

piątek, 15 października, 2021

Pięć lat temu, analizując ówczesny, pierwszy projekt ustawy o ograniczeniu handlu w niedziele, napisałem, że tak naprawdę chodzi w nim nie tyle o wolne niedziele dla pracowników, co o utrudnienie życia pewnej grupie przedsiębiorców na rynku w imię interesów innych przedsiębiorców (właścicieli sklepów prowadzących je w formie jednoosobowej działalności gospodarczej), a NSZZ „Solidarność”, popierający projekt ustawy i udostępniający swoją katowicką siedzibę dla komitetu inicjatywy ustawodawczej, „występuje jako reprezentant interesów drobnej burżuazji”.
Z dzisiejszej perspektywy widać, że ustawa tego celu nie spełniła, a wręcz przeciwnie – bo supermarkety wydłużyły czas pracy w inne dni i konsumenci często robią tam zakupy, zamiast chodzić w niedziele do lokalnego sklepu, za którego ladą stoi właściciel lub członek jego rodziny. A także coraz śmielej zaczęły wykorzystywać lukę „na placówkę pocztową”.
Luka ta jest właśnie likwidowana, ale środowisku, które doprowadziło do ograniczenia niedzielnego handlu to nie wystarcza. Szef sekcji handlowej NSZZ „Solidarność” Alfred Bujara zaczyna przekonywać polityków do przymusowego skrócenia czasu pracy sklepów we wszystkie dni tygodnia na wzór niektórych innych krajów, gdzie po godzinie 20 lub 21 „może się otworzyć tylko malutki sklep”.
I w ten sposób można zobaczyć już jasno, że chodzi i zawsze chodziło o interes drobnych sklepikarzy oraz zwalczanie ich dużych konkurentów, a nie o pracowników. Bo z jednej strony dłuższe godziny otwarcia sklepu nie muszą przecież oznaczać dla nich pracy w nadgodzinach – mogą pracować na różne zmiany i tak jest nawet dla pracodawcy taniej, bo nie ma obowiązku płacenia dodatku za pracę w godzinach nadliczbowych – a z drugiej skrócenie czasu pracy sklepów w wszystkie dni tygodnia z dużym prawdopodobieństwem spowoduje zwolnienie części z nich.
Oczywiście konsumenci, z których część pewnie też należy do NSZZ „Solidarność”, liczą się dla związkowych lobbystów jeszcze mniej. Co z tego, że sami pracują często do godziny 16 lub 17, a nierzadko dłużej w nadgodzinach. I jeśli będzie tak, jak chce pan Bujara („O 18.30, teraz o 19, jak państwo wiecie, w Brukseli sklepy się zamykają”), to będą mieli niewiele czasu na dokonanie zakupów, a w sklepach będą tworzyć się duże kolejki. Bo jednak nie należy liczyć na to, że wszystko, czego potrzebują, znajdą w osiedlowym sklepiku.
Mam nadzieję, że tym razem lobbing „Solidarności” okaże się nieskuteczny, a właściciele małych sklepów będą konkurować na rynku lepszą jakością towarów, dogodniejszą lokalizacją czy uczestnictwem w inicjatywach takich jak Lokalny Rolnik, w ramach której dostarcza się do klienta produkty zamawiane bezpośrednio od małych wytwórców (sam korzystam i polecam).