Archiwum kategorii ‘Polityka’

Gorzko

środa, 31 marca, 2021

Wprowadzenie „podatku cukrowego” spowodowało zmniejszenie ilości napojów słodzonych kupowanych w Polsce o 14%, w tym gazowanych o 16%. Nie jest to niespodzianką – doświadczenia innych państw (np. Węgier) pokazują, że można się spodziewać spadku o ok. 20%.
Część ludzi rezygnuje z kupna napojów, które uważa za smaczne. Część mimo podatku płaci więcej. W obu przypadkach mają oni – z ich własnego punktu widzenia – gorzej.
A co to oznacza z punktu widzenia ogólnego spożycia cukru przez przeciętnego mieszkańca Polski? Jeśli taki spadek będzie trwały i będzie dotyczył wyłącznie napojów z najwyższą zawartością cukru (a nie np. słodzonych słodzikami), będzie to oznaczało, że spożyje on rocznie około 43,35 kilograma cukru zamiast 44,5 kg. Lekarze zalecają od 11 kg rocznie (NHS) do 18,25 kg rocznie (WHO).
O ile nie zrekompensuje on sobie tego wypijaniem większej ilości słodkiej herbaty albo kupowaniem większej ilości słodyczy.
Wpływ tego podatku na zdrowie Polaków jest więc znikomy. Ale oczywiście ważniejszy jest przekaz propagandowy, że rząd „coś robi” w celu ratowania tego zdrowia. Oraz wpływy do państwowej kieszeni.

Nie śmiać się z posłanki Żukowskiej!

wtorek, 30 marca, 2021

Widzę, że różni ludzie, zwykle o prawicowych poglądach, nabijają się z wypowiedzi posłanki Lewicy Anny Marii Żukowskiej: „zdarzają się takie sytuacje, że biologiczny, podkreślam, biologiczny mężczyzna – rodzi dziecko”. Krążą nawet zrobione w oparciu o tę wypowiedź memy, na przykład zrobione przez stronę „Prażona Cebula”.
Chciałbym więc powiedzieć, że istnieje zaburzenie zwane zespołem Swyera, polegające na tym, że osoba z kariotypem 46,XY ma ciało kobiece. Przykładem takich osób są na przykład rosyjskie modelki, Sasza i Sonia Komarowe. Ktoś taki z reguły nie może wytwarzać jajeczek, może jednak mieć wszczepiony zarodek będący wynikiem sztucznego zapłodnienia i urodzić dziecko. I nie jest to możliwość tylko teoretyczna – o faktycznym takim przypadku napisano np. w 2016 roku w piśmie naukowym „Case Reports in Women’s Health”.
Dodam, że znany jest też przypadek urodzenia przez taką osobę dziecka wskutek zapłodnienia w sposób naturalny, opublikowany w „The Journal of Clinical Endocrinology & Metabolism” w 2008 roku.
Tak więc, jeśli za „biologicznego mężczyznę” uznać kogoś z układem chromosomów 46,XY, to posłanka Żukowska ma rację.

Wyrównywaczom nie chodzi o wyzysk

poniedziałek, 29 marca, 2021

Zgodnie z marksizmem, w społeczeństwie kapitalistycznym występuje konflikt klasowy. Występuje on między tymi, którzy mają kapitał, a tymi, którzy go nie mają i są z tego powodu skazani na sprzedawanie swojej siły roboczej. Ci pierwsi, będąc w dużo lepszej pozycji ekonomicznej, przywłaszczają sobie owoce pracy tych drugich. Jest to wyzysk, i dlatego słusznym jest dążenie do ich wywłaszczenia i przejęcia kontroli nad środkami produkcji przez państwo reprezentujące interesy proletariatu. A przynajmniej do przymusowej redystrybucji przywłaszczanego przez kapitalistów bogactwa w celu poprawienia warunków bytu ludzi pracy. Takie jest uzasadnienie, jakie marksizm dostarcza dla rewolucji stosunków własnościowych: chodzi o likwidację wyzysku polegającego na przywłaszczaniu sobie owoców cudzej pracy.
Jednak dzisiaj, w świecie, w którym nie ma już prostego podziału na wyłącznie zamożną burżuazję i wyłącznie biednych robotników, w którym maleje rola pracy fizycznej, w którym coraz liczniejsza grupa pracowników najemnych zarabia stosunkowo dobrze i współtworzy klasę średnią, a z drugiej strony istnieje wielka liczba ludzi zatrudnianych i utrzymywanych przez państwo, coraz wyraźniej widać, że jest to tylko ideologia, która akurat dobrze pasowała sto pięćdziesiąt czy sto lat temu. Dzisiejsi socjaliści nie kryją już tego, że tak naprawdę chodzi nie o to, by pracownik nie był wyzyskiwany przez kapitalistę, ale po prostu o to, by wszyscy mieli bardziej równo. Zabrać należy nie tylko kapitalistom, ale każdemu, kto więcej zarabia. Oficjalnym wrogiem są wprawdzie nadal korporacje i miliarderzy, ale można łatwo policzyć, że jeśli majątek wszystkich miliarderów świata (8 bilionów dolarów) stałby się własnością całej ludzkości, to na każdego mieszkańca Ziemi wypadłoby niewiele ponad tysiąc dolarów kapitału, a dywidenda z tego wynosiłaby kilkadziesiąt dolarów rocznie. I socjaliści, nawet jeśli nie robią takich wyliczeń, dobrze wiedzą, że jeśli beneficjenci redystrybucji mają realnie zyskać, to nie wystarczy zabrać miliarderom, a nawet wszystkim kapitalistom. Trzeba zabrać, a raczej regularnie zabierać, zamożniejszym pracownikom.
To, że chodzi po prostu o zabieranie tym, którzy mają więcej, a nie o żaden brak wyzysku, w zupełnie otwarty sposób wyraził ostatnio publicysta „Krytyki Politycznej” Kamil Fejfer, domagając się, by zarobki Roberta Lewandowskiego dodatkowo opodatkować – tak, by podzielił się nimi z nauczycielami, pielęgniarkami, policjantami czy pracownikami opieki społecznej. Bo jego zdaniem w tym przypadku nie ma „proporcjonalności wkładu do nagrody”, skoro Lewandowski nie pracuje tysiące razy ciężej i dłużej od nauczycieli i pielęgniarek. Bardzo wysokie dochody najlepszego polskiego piłkarza muszą się więc brać z „systemu”, który „zrywa relację wkładu i efektów”.
Tego, że ten „system” – względna swoboda dysponowania swoimi pieniędzmi przez ludzi, którzy chcą oglądać piłkarskie show i jego uczestników oraz kupować reklamowane przez nich produkty – wcale nie zrywa relacji wkładu i efektów, pan Fejfer oczywiście nie dostrzegł. Nie dostrzegł tego, że umiejętności piłkarzy klasy Lewandowskiego są bardzo rzadkie, że w związku z tym chcą ich oglądać miliony ludzi, i że dostarczenie im piłkarskiej rozrywki wymaga zatrudnienia dużo mniejszej liczby tych piłkarzy, niż dostarczenie tym milionom opieki pielęgniarskiej i usług nauczycieli. Co w konsekwencji przesądza o tym, że wkład pracy Lewandowskiego, wyceniany pośrednio przez te miliony ludzi, jest tysiące razy większy niż wkład pracy pojedynczej pielęgniarki czy nauczyciela, choć tak naprawdę na edukację i zdrowie wydaje się znacznie więcej pieniędzy niż na piłkę nożną (rynek profesjonalnej piłki nożnej w całej Europie w 2019 r. był wart ok. 28,9 mld euro, czyli w przeliczeniu po obecnym kursie ok. 130 miliardów złotych, a w tym samym roku publiczne wydatki na zdrowie i edukację w samej Polsce wynosiły ponad 180 miliardów złotych – nie licząc prywatnych). W tekście pana Fejfera można przeczytać, że dysproporcje w zarobkach Lewandowskiego i nauczyciela opierają się „o (…) nie do końca wiadomo, co”. Ta niewiedza jednak nie przeszkodziła mu stwierdzić, że są one „absurdalne”.
Być może za chwilę przyjdzie ktoś, kto twierdzenie, że należy zabrać takim jak Lewandowski i dać „pielęgniarkom i nauczycielom” poprze bardziej spójną i rozbudowaną argumentacją ideologiczną. Tutaj marksizm coraz wyraźniej zastępowany jest nowymi postmarksistowskimi ideologiami, w których rozmaite czynniki wiązane z tym, że ktoś posiada lub zarabia więcej nazywane są przywilejem, a różne kategorie „uprzywilejowanych” są definiowane jako faktyczni wrogowie klasowi, którzy powinni płacić jakąś rekompensatę nieuprzywilejowanym czy też wykluczonym. W zależności od miejsca i czasu mogą to być na przykład osoby o białym kolorze skóry, mężczyźni, osoby wywodzące się z zamożniejszych rodzin lub lepiej wykształcone. W związku z epidemią zaczyna pojawiać się też coraz wyraźniejsze przeciwstawianie pracowników fizycznych umysłowym, którzy mogą w obecnej sytuacji, przynajmniej teoretycznie, pracować zdalnie. Niedawno czytałem wypowiedź jednego z działaczy polskiej radykalnej lewicy, Xaviera Wolińskiego, któremu na określenie tych ostatnich wyrwał się zwrot „państwo z biura” i który podkreślał rolę „roboli” w podtrzymywaniu gospodarki w czasie obecnego kryzysu, sugerując równocześnie wsparcie finansowe dla nich po to, by mogli siedzieć w domu i nie narażać się na zakażenie. A potem w dyskusji z tymi, którzy zarzucali mu tworzenie podziałów w łonie proletariatu podkreślił, że „próba uświadomienia komuś jego przywileju jest procesem bolesnym”, że w „państwach robotniczych” inteligencja pracująca często stawała po stronie biurokracji w sporze o kontrolę nad środkami produkcji i że wprawdzie sojusz między inteligencją a robotnikami jest możliwy, ale pod warunkiem, że ta pierwsza (utożsamiana z „akademikami” – autor zdaje się nie dostrzegać wielomilionowej już rzeszy zwykłych pracowników biurowych i specjalistów pracujących często na szeregowych stanowiskach) będzie „pełnić rolę służebną”.
Linie podziałów klasowych wytyczane są na nowo. I dobrze, by każdy zastanowił się, po której ich stronie może się znaleźć, nawet, jeśli jest zwykłym pracownikiem najemnym.

Serious distress

czwartek, 18 marca, 2021

Nie tylko Polska zmierza w kierunku ograniczania wolności.
W Wielkiej Brytanii przepychana jest właśnie przez parlament ustawa (Police, Crime, Sentencing and Courts Bill), przewidująca między innymi karę do 10 lat więzienia dla osoby popełniającej czyn, wskutek którego ludzie doznają „poważnej przykrości, irytacji, niedogodności lub utraty udogodnień” („serious distress, serious annoyance, serious inconvenience or serious loss of amenity”), lub wskutek którego coś takiego im grozi.
Ta sama ustawa przewiduje możliwość zakazywania zgromadzeń i jednoosobowych protestów w Anglii i Walii, jeśli będą skutkowały hałasem mogącym powodować u ludzi w sąsiedztwie „poważny niepokój, strach lub przykrość” („serious unease, alarm or distress”).
Patrz punkty 54, 59 i 60 projektu, oraz komentarz tutaj.
Innymi słowy – jeśli zrobisz coś, co może zakłócić dobre samopoczucie innym, to możesz trafić na wiele lat za kratki. No i oczywiście nie będziesz mógł manifestować i protestować, jeśli twoje okrzyki mogą spowodować zakłócenie dobrego samopoczucia osób w pobliżu.
A ponieważ właściwie wszystko może powodować u jakichś ludzi przykrość, niepokój czy irytację – każde publiczne działanie będzie obarczone ryzykiem zakazu lub poniesienia kary.
Jakże to wygodne dla władzy.

W rejestrze przestępców seksualnych za SMS

środa, 17 marca, 2021

Pięć lat temu pisałem, że do Rejestru Sprawców Przestępstw na Tle Seksualnym (który wówczas dopiero planowano wprowadzić) mogą trafić dzieciaki uprawiające tzw. seksting, na przykład wysyłające sobie nawzajem własne nagie zdjęcia. A dwa dni temu Rzecznik Praw Obywatelskich złożył do sądu wniosek, by wykreślić z tego rejestru dane nastolatka, który mając czternaście lat wysłał swoim koleżankom – w ramach głupiego żartu – SMS z linkiem do pornografii. Sprawa trafiła przed sąd rodzinny, który jedynie zobowiązał go do poprawnego zachowania w stosunku do koleżanek. Ale z mocy prawa chłopak został wpisany do rejestru przestępców seksualnych, z którego w normalnym trybie może zostać usunięty dopiero po ukończeniu 28 lat. Wprawdzie do części z dostępem ograniczonym, ale i to ma swoje konsekwencje – po pierwsze w przypadku ewentualnego starania się przez niego w przyszłości o pracę związaną z wychowaniem, edukacją, wypoczynkiem, leczeniem małoletnich lub opieką nad nimi potencjalny pracodawca znajdzie jego dane w rejestrze w towarzystwie m. in. gwałcicieli, a po drugie musi zgłaszać na policji każdorazową zmianę faktycznego adresu pobytu, łącznie z wyjazdami za granicę.
To nie pierwszy przypadek – w 2019 roku Rzecznik wniósł o wykreślenie z rejestru danych innego chłopca, który mając 15 lat złożył przez Internet „propozycję seksualną” trzynastoletniej dziewczynie, za co sąd rodzinny nakazał mu przepracowanie 10 godzin prac społecznie użytecznych. Ale i tu z automatu dane nastolatka trafiły do rejestru. Po kilku miesiącach sąd uwzględnił wniosek RPO i nakazał ich usunięcie.
A teraz najciekawsze. Ponieważ wpis do rejestru następuje na mocy prawa (chyba, że sąd z własnej inicjatywy uzna, że z powodu „niewspółmiernie surowych skutków dla skazanego” nie należy go dokonywać), nie ma informacji o nim w wyroku. Wpisani dowiadują się o tym dopiero po uprawomocnieniu się orzeczenia, a w postępowaniu w sprawach nieletnich nie przysługuje zwykła skarga kasacyjna. W praktyce jedyną drogą do usunięcia danych z rejestru w tej sytuacji jest wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich.
Czy jeśli zostanie nim obecny kandydat partii rządzącej, poseł Bartłomiej Wróblewski, będzie on takie wnioski – w sprawach podobnych jak wyżej – zgłaszał?

Hipsterzy i instagirls, czyli patologie społeczne

piątek, 12 marca, 2021

Centrum Szkolenia Policji w Legionowie wydało broszurę „Patologie społeczne. Wybrane zagadnienia” mającą służyć do „podniesienia poziomu wyszkolenia policjantów w przedmiotowym zakresie”. Jak wynika z przedmowy, „opracowanie kierowane jest przede wszystkim do policjantów służby prewencyjnej”. I czegóż to chłopcy i dziewczyny z oddziałów prewencji mogą się z niego dowiedzieć?
Ano tego, że do patologii społecznych zaliczają się – oprócz takich zjawisk jak alkoholizm, narkomania (w tym rzecz jasna zażywanie marihuany), destrukcyjne sekty oraz prostytucja – także subkultury młodzieżowe. W tym hipsterzy, fittersi (fani zdrowego stylu życia), foodie (miłośnicy dobrego jedzenia), instagirls (dziewczęta wrzucające zdjęcia na Instagrama), brutaliści („aktywiści miejscy, studenci ASP, znani z warszawskich demonstracji prekariusze czy (…) środowisko LGBTQ to tylko kilka z grup społecznych, jakie się pojawiają na Brutażach (cykl imprez techno)”), a nawet osoby genderfluid, które „zmieniają postrzeganie swojej płci w zależności od indywidualnych potrzeb”. O punkach, emo, gotach, skinheadach, rastafarianach czy metalowcach nie wspominając. Wymienieni są nawet bikiniarze z lat 50. XX wieku.
Policjanci mogą też nabyć informacje o tym, że istniały i istnieją różne rodzaje prostytutek. Że w dawnych czasach były to na przykład hetery, hierodule, kurtyzany, metresy czy kokoty, a dzisiaj gejsze („klasowe prostytutki, dobrze opłacane przy założeniu, że (…) będą osobami o wysokiej kulturze osobistej”), libertynki zwane inaczej technomankami („dziewczęta, dla których to, co moralne i niemoralne straciło sens”), szprychy vel żylety („dziewczyny o dużym temperamencie i seksualnym wyuzdaniu (…) pozują lub są wyemancypowanymi kobietami żądnymi nie tylko kariery w świecie, ale także seksualnego zdobycia jak największej liczby mężczyzn”) czy muzeum („dziewczyny wiekowo nie zawsze zaawansowane”, które „z uwagi na tryb życia i aktywność zawodową szybko degenerują się fizycznie”).
To wszystko poprzedzone jest definicją patologii społecznej: „ten rodzaj zachowań, ten typ instytucji, ten typ funkcjonowania jakiegoś systemu społecznego czy ten rodzaj struktury, który pozostaje w zasadniczej, niedającej się pogodzić sprzeczności ze światopoglądowymi wartościami, które w danej społeczności są akceptowane”.
W broszurze tej nie można za to nic przeczytać o kibolach czy dresiarzach. Być może zdaniem jej autora i wydawcy grupy te – w przeciwieństwie do wymienionych poprzednio – reprezentują zasadniczo światopoglądowe wartości, które są w Polsce akceptowane. Nie wspomina się też o przemocy w rodzinie ze strony tych, którzy nie są alkoholikami, narkomanami, członkami subkultur czy sekt – najwyraźniej z jakichś powodów policjanci na szkoleniu o patologiach społecznych powinni więcej dowiedzieć się o hipsterach niż o mężach bijących systematycznie swe żony.

Lewica, podatki, Kościół i państwo

niedziela, 28 lutego, 2021

Lewica na ogół lubi podatki i domaga się, by zwiększyć ilość pieniędzy w nich płaconych, by finansować w ten sposób różne usługi dla społeczeństwa. Ale gdyby ktoś zaproponował, by te podatki płacić Kościołowi, to najprawdopodobniej niemal każdy lewicowiec zareagowałby z oburzeniem. Mimo, że Kościół ma spore doświadczenie w prowadzeniu szkół, szpitali, instytucji dobroczynnych, patronowaniu sztuce, biznesie, a nawet w świadczeniu usług obronnych (zakony rycerskie) czy organizacji gospodarki i społeczności i to na zasadzie ulubionej przez lewicę wspólnoty własności (nie tylko klasztory, ale i np. redukcje misyjne w Ameryce Południowej). I z pewnością mógłby się tym wszystkim zajmować, gdyby miał wystarczające pieniądze z podatków.
Dlaczego lewicowiec nie chciałby, by te podatki płacić Kościołowi? Bo duża część tak zebranych pieniędzy poszłaby na pałace i limuzyny biskupów oraz „dolce vita” duchowieństwa? Ale duża część podatków zbieranych przez państwo idzie na wygodne, a nawet wystawne życie polityków i jakoś lewicowcowi to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo pieniądze te byłyby używane do propagowania ideologii, z którą lewicowiec się nie zgadza? Ale państwo faktycznie bardzo często używa pieniędzy z podatków na propagowanie różnych ideologii, z którymi lewicowiec się nie zgadza i jakoś mu to nie przeszkadza w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków.
Bo nad Kościołem nie ma demokratycznej kontroli? Ale nad państwem też takiej kontroli w większości nie ma. W większości państw demokracja ograniczona jest jedynie do wyboru tego czy innego polityka, lub tej czy innej partii rządzącej, raz na kilka lat. Lewica od zawsze wskazywała na iluzoryczność „burżuazyjnej” demokracji będącej tak naprawdę przykrywką do panowania klasy rządzącej, a radykalne jej odłamy wprost nią pogardzały. A jednak to nie przeszkadza lewicowcowi w domaganiu się, by to państwo dostawało więcej podatków, a Marks i Engels domagali się zwiększenia roli państwa – w tym podwyższenia podatków – już w czasach, gdy jeszcze żadnej demokracji nie było.
Mam wrażenie, że tym, co popycha większość ideowych lewicowców do popierania dużych podatków dla państwa (choć już nie dla Kościoła), jest złudzenie, że będzie się mogło w tym państwie mimo wszystko objąć kierowniczą rolę – czy to w wyniku wyborów, czy w wyniku rewolucji – i zapewnić, że te podatki będą szły na słuszne cele społeczne, a nie do prywatnych kieszeni polityków czy na propagowanie wrogich idei. A w przypadku Kościoła szansa na to, że zostaną papieżami jest jednak znikoma (cokolwiek tradycjonaliści będą mówić o np. Franciszku).
To samo złudzenie każe ideowym lewicowcom popierać system, w którym wszystkie lub prawie wszystkie środki produkcji należą do jednej, monopolistycznej na danym obszarze, korporacji – socjalistycznego państwa – przy jednoczesnym wytykaniu jako wady tego, że w kapitalizmie należą one w większości do kilkudziesięciu czy kilkuset korporacji prywatnych tworzących ich zdaniem oligopole. Szansa na to, że zostaną właścicielami lub choćby prezesami zarządów tych ostatnich jest postrzegana przez nich jako znikomo mała, a szansa na to, że zdobędą władzę w państwie jako mimo wszystko realna. No, a skoro wierzą, że zdobędą władzę, to wierzą też, że korporacja, którą będą rządzić, będzie służyła dobru społecznemu, a nie prywatnym zyskom.

Czy Joe Biden naprawdę zniszczy kobiecy sport?

poniedziałek, 22 lutego, 2021

Wystarczyło, by nowy prezydent USA wydał rozporządzenie wykonawcze w sprawie zapobiegania i zwalczania dyskryminacji ze względu na tożsamość płciową lub orientację seksualną i napisał w nim, że „dzieci powinny mieć możliwość uczenia się bez martwienia się o to, czy nie odmówi się im dostępu do toalety, szatni lub zajęć sportowych w szkole”, a już Internet zalała fala apokaliptycznych wizji, w których biologiczni mężczyźni identyfikujący się jako kobiety zdominują kobiece zawody sportowe na całym świecie. Zaczęły krążyć memy o transseksualnej zawodniczce MMA kruszącej czaszki przeciwniczkom, transseksualnej koszykarce o głowę lub dwie przerastającej inne zawodniczki w drużynie i transseksualnej zawodniczce w podnoszeniu ciężarów bijącej rzekomo rekordy na mistrzostwach świata – z którymi biologiczne kobiety nie mają szans.
Prawda jednak jest taka, że po pierwsze rozporządzenie prezydenta Bidena dotyczy tylko amerykańskich szkół i nie ma wpływu na zawody sportowe na poziomie mistrzowskim nawet w USA, nie mówiąc już o arenie międzynarodowej, gdzie warunki ewentualnego dopuszczania transseksualnych osób do zawodów kobiet określają międzynarodowe federacje sportowe. A po drugie, wcale nie jest tak, że akurat bohaterkom przytoczonych wyżej memów przyrodzone warunki fizyczne dały jakąś nadzwyczajną przewagę skutkującą wybitnymi wynikami.
Fallon Fox, walcząca w kobiecym MMA w latach 2011-2014, nie zdobyła nigdy żadnego tytułu, a jedną z kilku walk przegrała i to wcale nie z jakąś wybitną zawodniczką, a z Ashlee Evans-Smith, która legitymuje się sześcioma zwycięstwami i pięcioma przegranymi. Gabrielle Ludwig grała w koszykówkę w lidze college’ów w Kalifornii w latach 2012-2013 i mimo 203 cm wzrostu nawet w tej lidze nie wykazała się jakimiś specjalnymi osiągnięciami (nawiasem mówiąc polska mistrzyni Europy i zawodniczka WNBA Małgorzata Dydek była wyższa o 15 cm). A Laurel Hubbard na mistrzostwach świata w podnoszeniu ciężarów w 2019 roku zajęła w rzeczywistości dopiero 6. miejsce z wynikiem 285 kg w dwuboju – wygrała Chinka Wenwen Li z wynikiem 332 kg.
O ile bezwarunkowe dopuszczanie osób transseksualnych do rywalizacji w zawodach kobiet – zawodach, których celem jest danie szans w rywalizacji osobom statystycznie słabszym z powodów biologicznych – może rodzić zastrzeżenia, o tyle nie ma sensu zakładać, że każda osoba urodzona jako mężczyzna będzie miała po tranzycji automatycznie przewagę fizyczną nad biologicznymi kobietami większą niż ta, która występuje naturalnie wśród tych ostatnich. A organizacje sportowe starają się jednak dbać o to, by rywalizacja była sprawiedliwa (bywa, że w sposób kontrowersyjny dla osób uznawanych kobietami od urodzenia – patrz przypadki Ewy Kłobukowskiej czy Caster Semenyi). Wbrew temu, co niektórzy sądzą, decyzja Bidena nie wywróci światowego kobiecego sportu do góry nogami.

Dlaczego lewica powinna popierać reklamę?

czwartek, 11 lutego, 2021

Dziwi mnie postawa osób o poglądach lewicowych (zwłaszcza utożsamiających się z tzw. lewicą społeczną) z entuzjazmem przyjmujących pomysł opodatkowania reklam na „cele społeczne”. Reklamy są bowiem mechanizmem, który umożliwia przeciętnemu, a nawet dość biednemu człowiekowi korzystać za darmo – w rzeczywistości na koszt bogatych, którzy za te reklamy płacą! – z takich usług jak Facebook, Google, Youtube, internetowe portale informacyjne, audycje radiowe czy programy telewizyjne. Bogaci biją się z innymi bogatymi o dostęp do klienta – zwykłego człowieka – finansując przez to średnio zamożnym i biednym dostęp do informacji i rozrywki. Przy czym ci ostatni nie mają obowiązku nic od nich kupować, a nawet oglądać reklam. Mogą sobie na czas reklamy wyciszyć telewizor i pójść zrobić herbatę, a w internetowej przeglądarce zainstalować oprogramowanie blokujące reklamy (choć to nie jest zgodne z intencjami właścicieli witryn internetowych finansowanych z tych reklam), lub po prostu ukryć niepodobającą się reklamę (Twitter, Facebook), pominąć po paru sekundach (Youtube) albo w nią nie kliknąć (Google).
Biedni mają darmowe usługi na koszt bogatych bez żadnego zobowiązania na rzecz tych bogatych – czy to nie jest celem lewicy?
A jednak wielu lewicowców popiera opodatkowanie mechanizmu, który to umożliwia.
Jaki może być efekt takiego opodatkowania? Odwołam się tu do uzasadnienia projektu, jaki politycy Lewicy złożyli kilka miesięcy temu w Sejmie. Dotyczy on między innymi opodatkowania reklam profilowanych w Internecie. Według tego, co tam napisano, przeprowadzono symulację elastyczności popytu i wyszło, że ok. 30% proponowanego podatku zostałoby przerzuconych na sprzedawców i reklamodawców. Czyli można przypuszczać, że opodatkowanie reklamy we wszystkich mediach spowodowałoby tym bardziej wzrost jej ceny.
A skoro tak, to wzrósłby koszt sprzedaży reklamowanych towarów i usług. Część produktów mogłaby podrożeć, część – zwłaszcza małych – producentów i usługodawców mogłaby mieć większy problem z konkurowaniem z większymi oraz dotarciem ze swoimi produktami do klientów. Klienci mieliby mniejszy wybór lub płaciliby więcej. Może tylko trochę, ale jednak.
A co w zamian? Jakiś miliard złotych, który mógłby zostać przeznaczony na „cele społeczne”. Na przykład na stworzenie pozarządowego kanału telewizyjnego, jak to sobie wyobraża Piotr Ikonowicz. Tylko że o tych celach póki co nie decyduje Piotr Ikonowicz ani inny działacz „lewicy społecznej”, a obecnie rządzący politycy. Kto zagwarantuje, że nie pójdzie to na np. dofinansowanie działalności znajomych o podobnych sympatiach politycznych? Przykład Funduszu Sprawiedliwości, który niby ma finansować pomoc dla ofiar przestępstw i byłych więźniów, a tak naprawdę finansuje różne organizacje związane z politykami PiS, antyaborcyjne, walczące z pornografią czy też służy do uznaniowego wspierania różnych instytucji w okręgach, gdzie kandydują partyjni koledzy pana ministra, nie nastraja optymistycznie.
Ale nawet, gdyby ten miliard miałby być faktycznie wydany na „cele społeczne”, można uzyskać go w inny sposób. Na miejscu „lewicy społecznej” postulowałbym sfinansowanie tych celów z pieniędzy, które obecnie przeznaczane są na TVP i inne media tzw. publiczne. Zamiast ponad dwóch i pół miliarda złotych rocznie z obligacji skarbowych i abonamentu za posiadanie odbiornika można by je też finansować z reklam, tak jak telewizje i radia prywatne. Niech płacą na nie bogaci, zamiast biednych windykowanych za niepłacenie abonamentu i całego społeczeństwa w podatkach.

Protest mediów z moralnością Kalego w tle

środa, 10 lutego, 2021

Prasa i inne media prywatne protestują przeciwko projektom wprowadzenia „składki” (faktycznie podatku) od reklam, z której dochody miałyby iść częściowo na Narodowy Fundusz Zdrowia, a częściowo na specjalny fundusz zajmujący się finansowaniem kultury oraz na ochronę zabytków.
I słusznie, bo w sytuacji, gdy pieniądze na te wszystkie cele, i to większe, można by uzyskać po prostu nie dofinansowując TVP i innych mediów państwowych co roku sumą prawie 2 miliardów złotych, wygląda to na celowe finansowe osłabianie środków przekazu niezależnych od państwa – być może w celu ich likwidacji lub przejęcia przez podmioty związane z rządem.
Swój sprzeciw wyraziła m. in. Izba Wydawców Prasy.
Chciałbym jednak przypomnieć, że Izba Wydawców Prasy i związane z nią media konsekwentnie popierały i popierają wprowadzenie przymusowych opłat za wykorzystywanie fragmentów treści z prasy internetowej przez biznes taki jak wyszukiwarki czy agregatory treści, co nakazuje art. 15 dyrektywy o prawie autorskim i prawach pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym (znanej w Polsce jako „ACTA2”). Na stronie IWP można znaleźć wielokrotnie wyrażane poparcie dla tej dyrektywy, apele o jej jak najszybsze wdrożenie w Polsce, poparcie dla podobnych przepisów wprowadzanych przez inne państwa oraz potępianie prób np. Google uchylania się od płacenia.
Czyli, jak rozumiem, jeśli państwo zabiera wydawcom prasy część przychodu z reklamy na jakieś tam swoje cele, to źle. Ale jak to samo państwo zmusza biznes cyfrowy do oddawania części przychodu uzyskiwanego faktycznie z reklam tym wydawcom prasy, to dobrze.
Ba, nawet w oświadczeniu zarządu IWP w związku z projektem ustawy o składce z tytułu reklamy oraz w liście otwartym właścicieli mediów jest utyskiwanie, że projekt ten faworyzuje „mega-platformy” czy też „globalnych cyfrowych gigantów”, którzy będą płacić mniej.
Pamiętam czasy, gdy wszystkie legalne środki masowego przekazu w Polsce należały do rządu lub rządzącej partii i przekazywały w zasadzie to samo. Wolę więc, by źródeł informacji było więcej niż mniej. Jestem za swobodą rozpowszechniania informacji. W tym reklamowych. I przeciwko obciążaniu reklamy dodatkowym opłatami – zarówno tej prasowej, radiowej i telewizyjnej, jak i tej internetowej. Nawet bardziej internetowej niż prasowej, bo reklama internetowa daje mi to, że mogę korzystać z wielu podstawowych usług, takich jak wyszukiwarki czy portale społecznościowe, za darmo. A ponadto ta reklama faktycznie dostarcza mi wartościowych informacji – z uwagi na niezbyt duży jej koszt w Google czy na Facebooku reklamują się często małe firmy, o których w innym przypadku bym nie słyszał. Na przykład sklepy z żywnością prosto od rolnika czy ekologiczną. Albo małe knajpy sprzedające na wynos.
Dlatego nie podoba mi się „moralność Kalego” prezentowana przez protestujących, a przynajmniej ich część.